20 grudnia 2015

Sól ziemi XX

Rozdział dwudziesty
Trudy drugiej strony


Zaczepiłam jakiegoś chłopaka, prosząc, by pozwolił mi wysłać wiadomość do znajomej, bo mój telefon właśnie się wyładował. Nie okazał się żadnym magicznym, sam napisał treść i odpowiedział bardzo proszę, kiedy podziękowałam. Maja przyjechała jakieś pół godziny później, podczas gdy ja oddaliłam się od siedziby wiedźm i udawałam, że nie zauważam przyglądających mi się grupek mieszkańców tej dzielnicy. Czułam, że tam nie pasuję, i oni też to czuli. 
– Nie chcę od razu jechać do Renegatów – powiedziałam, gdy tylko wsiadłam do samochodu, zapięłam pasy, otworzyłam okno po swojej stronie i włączyłam radio. 
Maja uniosła lekko brew. 
– Odwiedziłabym Dalię – wyjaśniłam. – Czuję, że mam do niej kilka pytań... na różne tematy... a teraz wydaje się dobry czas, by je zadać. 
– Odnośnie porwania? 
– Nie. Powiedziała coś, co mnie zaintrygowało, ale przez obecność Marcela nie mogłam tego drążyć. No i ten empata na przyjęciu... 
– Jaki empata? – przerwała mi. 
No tak, nie miałam jeszcze chwili, by powiedzieć jej, co się działo. 
– Wszystko poza nim przebiegło zgodnie z planem, żadnych problemów. Nazywał się Krzysztof Chrzo... Chrzanowski.
Chwilę myślała; odezwała się, kiedy zmieniło się światło i znów ruszyłyśmy. 
– Kojarzę, ale z tego co pamiętam, żyje daleko stąd, nie pamiętam dokładnie, gdzie. Co z nim? 
– Wiedział, czym jestem. Że tylko udaję Cyrusa. 
Rzuciła mi szybkie spojrzenie, a ja osunęłam się na siedzeniu, z ponurą miną wyglądając przez przednią szybę. 
– Poza tym, że dość pogardliwie wypowiadał się o gospodarzach i zmiennych w ogóle, ględził coś o podziwie. Że odważyłam się podmienić alfę zmiennokształtnych.
– Ale jak się domyślił? 
– Podobno wyciszyłam czy zagłuszyłam emocje, jakie wysyłali obecni. Dalia powiedziała coś bardzo podobnego, ale ona była wyraźnie skonfundowana, podczas gdy Chrzanowski mi podziękował. I życzył powodzenia. – Opuściłam rękę. – Maju, nie potrzebuję tej książeczki Kosmowskiego, z tego co empata mówił, wynikało, że zna więcej morfów! I że są całkiem sprawnie zorg... zorganizowaną grupą... –  zająknęłam się, czując, jak moje emocje opadają. 
– Zorganizowaną grupą... przestępczą? – dopowiedziała cicho.  
– Niech to szlag – westchnęłam. – Nie pomyślałam o tym wcześniej, idiotka. 
– Nie łam się tak prędko. Nawet jeśli robią użytek ze swoich umiejętności w mniej szlachetny sposób niż ty, nadal możesz się czegoś dowiedzieć. 
– Niezbyt mi się to podoba... 
– Masz za małe pole do manewru, by wybrzydzać. A każda informacja byłaby przydatna. 
Miała rację. Nie chciałam sobie robić nadziei – może niczego wartościowego się nie dowiem – ale byłam gotowa przyjąć każde słowo z ucałowaniem ręki, nawet jeśli ta ręka należała do mafijnego bossa. 
Raczej nie jest aż tak źle. 
No nie wiem. 
Dlaczego nie możesz być po mojej stronie, do cholery? 
– Tak czy siak, teraz nie ma czasu, żeby dokądkolwiek dalej jeździć – powiedziałam wreszcie. – Kiedy już się wszystko uspokoi, będziemy szukać odpowiedzi. 
Skinęła krótką głową. 
– A jak poszło u Jarminy? 
Skrzywiłam się. 
– To wiele wyjaśnia. 
– Ciekawiło ją w zasadzie wszystko poza śledztwem. Nie, to niesprawiedliwe z mojej strony – wstrzymałam się. – Ale wyciągnęła tematy, których się nie spodziewałam, i które bardzo mi się nie podobały. Była bardzo zainteresowana moją osobą, rodziną, stosunkami z Renegatami, Marcelem... 
– Typowa Jarmina – skwitowała. – Kiedy pierwszy raz pojawiłam się u niej sama, pytała o wszystko, tylko nie o to, co miałyśmy przedyskutować. Po dziesięciu minutach miałam ochotę odgryźć jej palce i udekorować nimi ciastka. 
– Podnosiła filiżankę herbaty z idealną gracją? 
– Nie wiem, co takiego było w tym ruchu, ale doprowadzał mnie do szału. – Zmarszczyła brwi, jakby zirytowała się na samo wspomnienie. – Umiem poznać, kiedy ktoś mnie prowokuje. 
– Ja nie bardzo i w kilka pułapek wpadłam. – Wybiłam na drzwiach niecierpliwy rytm. – Poszło słabo, powiedziałam rzeczy, których nie powinnam była mówić. 
– To jedna z jej taktyk wydobywania informacji. Rzucić temat i czekać, co rozmówca powie. I jak intensywnie będzie zaprzeczał. 
Milczałam chwilę. 
– Jarmina wiedziała rzeczy, których nie miała prawa wiedzieć. 
Maja zacisnęła lekko usta. 
– Tak, to też pamiętam. Stara wiedźma ma doskonałą siatkę wywiadowczą. Przypuszczam, że wie, czym jestem. A przynajmniej wie więcej niż inni. 
– Skąd?
– Ludzie, pieniądze... zaklęcia, księgi. – Wzruszyła ramionami. – Przecież my, Renegaci, również mamy potężną bibliotekę akt. Inne frakcje na pewno też. Każdy ma na pieńku z każdym. 
– Kto ma większą? 
– My. – Cień uśmiechu. – Ich jest więcej, ale my jesteśmy bardziej zdeterminowani. W polityce każda głupotka ma znaczenie, szczególnie gdy jest się małą siłą. Każdy jakoś związany z górą frakcji musiał przez to przejść. 
– Nie pocieszasz mnie.
– Sama się zaoferowałaś do śledztwa. – Zerknęła na mnie. – Marcel doskonale sam by sobie poradził, a nawet jeśli miałby jakieś problemy, wziąłby przybocznego za pomocnika. Powiesz mi, dlaczego ci na tym zależało? Szczerze. 
Westchnęłam. 
– W tamtej chwili to był zwykły impuls. A teraz... – Umilkłam, zbierając myśli. – Jasne, że chcę, żeby to wszystko się skończyło, żeby Beata wróciła do domu, inni też, żeby Ażpełut się ode mnie odczepił, żebyśmy złapali sprawcę czy sprawców i żebym skończyła ze zmiennymi... jasne, że jestem zajebiście zestresowana, mam ataki paniki, nie mogę spać i czasem nie wierzę, że to się dzieje, ale od lat... od lat nie robiłam niczego pożytecznego. – Pokręciłam głową. – Studia okazały się kompletnym niewypałem, od tamtej pory podjęłam się paru prac, ale nie mogę powiedzieć, żeby należały do szczególnie wymagających i angażujących. Teraz muszę się wysilić, ruszyć głową. I dupę. I chociaż mam wrażenie, jakby coś mnie drenowało od środka, ćwiartowało psychicznie i fizycznie, to nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułam się tak... żywo? – Zamachałam rękoma w jakimś dziwnym geście, sfrustrowana, że zawodzą mnie słowa. – Nie narzekam na swoją spokojną egzystencję i nie mówię, że się do tej pory nudziłam, ale, cholera, w ciągu tygodnia zrobiłam więcej konkretów niż przez minione pięć lat! 
– Nie jestem pewna, do czego dążysz. 
– Sama nie łapię, o co mi chodzi. Chyba gadam jak potłuczona, bo się niepokoję. – Potarłam skronie. 
Zatrzymałyśmy się na światłach, mogła więc odwrócić się w moją stronę i uważniej mi się przyjrzeć. 
– Póki co trzeba się skupić na znalezieniu porwanych i dorwaniu sukinsyna, który za tym stoi. – Ruszyła. Resztę drogi pokonałyśmy w milczeniu, które Maja przerwała dopiero pod domem Bozowiczów. 
– Poczekam na ciebie na parkingu za rogiem. Ile czasu ci to zajmie? 
– Nie wiem... Równie dobrze ojciec może mnie nie wpuścić. Ostatnio wyrażał sobą wszystkie odcienie niechęci. Dziesięć minut? Idę tam w zasadzie bez żadnego planu... 
– W schowku jest telefon, weź go. Jeśli nie będzie mnie na parkingu, zadzwoń do Szymona, przyjedzie po ciebie. 
Zabrałam komórkę i wysiadłam, a Maja natychmiast odjechała. Odprowadziłam ją wzrokiem, poprawiłam pasek od torby i wreszcie popatrzyłam na dom, przed którym stałam. 
Wyglądał tak samo spokojnie i kojąco, ale albo ja byłam zbyt spięta, albo Dalia nie miała siły roztaczać swojego wpływu, bo ostatnio nabyta nerwowość nie odeszła. Poza tym czułam się jak skończona suka, przychodząc w prywatnej sprawie w taki czas – mogłam sobie wyobrazić reakcję Huberta, gdyby zjawił się klient i zażądał eleganckiej balustrady – ale coś mi mówiło, by jednak pójść i zadać kilka pytań. Nie wiedziałam, czy to był podszept magicznej intuicji, ale byłam gotowa tak uznać – odezwał się dość nagle. Owszem, planowałam u Bozowiczów się pojawić, porozmawiać z Dalią oraz Lilianą, ale nie sądziłam, że zrobię to szybko. Pomysł się pojawił, gdy jeszcze byłam u Jarminy, ale został z tyłu głowy, siedział cicho, nie narzucał się, i wyprysnął dopiero, gdy Maja podjechała. 
Najwyżej Mirosław każe mi spadać. 
Kiedy byłam w połowie krótkiej ścieżki, drzwi się uchyliły i wysunęła się przez nie Dalia. Spostrzegła mnie i przyłożyła palec do ust, nakazując ciszę. Znieruchomiałam i czekałam na rozwój wydarzeń. 
Dziewczynka cichutko zamknęła drzwi i przez chwilę tylko stała; zdawało się, że nasłuchuje. Wreszcie kiwnęła na mnie dłonią i poprowadziła do ogrodu tą samą dróżką, którą przemierzyłam wcześniej z Marcelem. I ponownie usiadłam przy ogrodowym stole. 
– Dobrze, że jesteś dopiero teraz – odezwała się Dalia cicho. – Trochę wcześniej i nie mogłabym cię przyjąć. Róża dopiero co zasnęła. 
Przyjrzałam się jej i poczułam igłę w sercu. Dalia wyglądała na jeszcze starszą niż tydzień wcześniej. Miałam ochotę się przesiąść, objąć ją i zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Ale wyczułaby moją niepewność. 
Czy tak? 
Teraz gadasz? Ostatnio jakoś zabrakło ci ochoty. 
– Spodziewałaś się, że przyjdę? – zapytałam zamiast tego. 
– Miałam taką nadzieję – wyszeptała z miną, która nie wiedzieć czemu wyrażała wstyd i winę. – To robi się coraz trudniejsze. 
– Co takiego? 
– Żeby tata i Róża byli spokojni. I odbieranie wszystkiego od mamy. – Opuściła głowę. – Miałam nadzieję, że przyjdziesz. Byłam gotowa modlić się do Boga chrześcijan, żeby cię przysłał, chociaż mama mówiła, że to niebezpieczne. 
– Dlaczego chciałaś, żebym przyszła? – zapytałam zaskoczona. – Jeśli chciałaś się czegoś dowiedzieć, twój tata mógł zadzwonić. Powiedziałabym, jak sobie radzimy. 
Wolałabym rozmowę telefoniczną. Empaty nie dało się okłamać, a ja wciąż nie byłam pewna, czy nasze odkrycia popychały nas do przodu. Nic się przecież nie zmieniło. 
– Nie chcę wiedzieć, jak sobie radzicie! – wybuchła, ale natychmiast się zmieszała. – To znaczy, chcę, ale... ale... zależało mi, żebyś ty była, była obok mnie... 
Tym razem to ja byłam zmieszana. 
– Ale dlaczego? – zapytałam, skonfundowana. 
– Bo nie mogę już ich słuchać – wyszeptała. 
Nadal nie rozumiałam. 
– Ich wszystkich! Taty i Róży, łapię te emocje i je wyciszam, i czuję, co odbiera mama, i wiem, że nie chce mi nic przesyłać, ale ja już nie mogę! A kiedy tu byłaś, przez chwilę było zupełnie cicho
– Chcesz powiedzieć, że... 
– Było cicho! Wszyscy się zamknęli! – wykrzyknęła z ulgą i niedowierzaniem, ale te emocje szybko opadły. Znów się skuliła. 
Dalia sama wyciągnęła temat, który sama chciałam poruszyć – to blokowanie czy wytłumianie, jakie wywoływałam. Ale nie takich reakcji oczekiwałam. 
– Cieszę się, że mogę ci przynieść chwilę wytchnienia – powiedziałam łagodnie, ale dziewczynka potrząsnęła głową. 
– Jestem empatką – wykrztusiła. – Mam pomagać ludziom, koić ich emocje, nie ich unikać. Ale nie mogę... już nie... – Głos ją zawiódł, załamał się, wzięła drżący oddech. 
Wstałam. 
– Nie idź – jęknęła, podnosząc na mnie oczy, w których błaganie mieszało się ze łzami. 
– Nigdzie się nie wybieram. 
Obeszłam stół dookoła i usiadłam obok Dalii. Wzięłam jej dłonie we własne i z powagą popatrzyłam w jej zapłakaną twarz. Malowała się na niej udręka, wstyd... Teraz była zwyczajnym dzieckiem, które nie było w stanie sobie poradzić. Już wiedziałam, co ją dręczyło. I tylko miałam nadzieję, że tym razem będę w stanie lepiej się wysłowić. 
– Dalio – zaczęłam łagodnie, ale pewnie. – Czujesz się winna i słaba, bo masz dosyć odbierania uczuć innych ludzi? Chciałabyś, żeby wszyscy zostawili cię w spokoju? 
Skinęła gwałtownie i bezskutecznie próbowała ukryć łkanie. Puściłam jej jedną rękę i dotknęłam mokrego policzka, zachęcając dziewczynkę do podniesienia wzroku. Chciałam, żeby moje następne słowa zapadły jej w pamięć. 
– Dalio, podziwiam cię. 
Zaskoczyłam ją. 
– Tak, podziwiam cię. Jesteś sto razy silniejsza od każdej dziesięcioletniej osoby, jaką kiedykolwiek znałam. Twoja mama została porwana, pomagasz jej i innym, opiekujesz się swoim tatą i siostrą, całą okolicą. Wiesz, co ja robiłam, kiedy byłam niewiele młodsza od ciebie, a mój tata się zagubił? – Nie chciałam mówić umarł. – Chowałam się i cały dzień płakałam, a jeśli ktoś mnie nachodził, rzucałam się na niego z pięściami. 
– Też mam ochotę tak zrobić – wyszeptała Dalia. 
– Ale nie zrobiłaś tego. Stoisz prosto i koisz burzę wokół siebie, chociaż we własnym sercu masz sztorm. – Dotknęłam jej klatki piersiowej. – Ja stchórzyłam. I chociaż z czasem pogodziłam się ze swoją reakcją, chociaż wiem, że nie było w niej nic złego, bo byłam tylko dzieckiem, twoja siła wzbudza we mnie zazdrość. 
Czy rzeczywiście jej broda drżała jakby mniej? 
– Dalio, złapałaś swoją rozpacz za rogi i nie dałaś się jej powalić, tylko po to, by zmierzyć się ze smutkiem innych. I robisz to już półtora miesiąca. Zasługujesz na odpoczynek; co tam zasługujesz, to twoje święte prawo! I jeśli jakiś dupek mówi ci inaczej, każ mu spierdalać w podskokach. 
Otworzyła szeroko oczy. 
– Znaczy, spadać – poprawiłam się. 
– Mogę się przytulić? – zapytała cicho. 
Przygarnęłam ją do siebie. 
Przez chwilę tylko obejmowała mnie mocno, ale potem poczułam, że koszulka na mojej piersi przemaka. Dalia płakała cichutko, kiedy ja ją obejmowałam i kołysałam ostrożnie. Przypomniało mi się, że Marcel zrobił dla mnie to samo trzy dni wcześniej. Może sam potrzebował, by kogoś przytulić – ja z dziewczynką w ramionach czułam, jak ponownie spływa na mnie spokój i wstępują nowe siły, chociaż moje oczy pozostały suche. Tylko coś dławiło mnie w gardle. 
Kiedy się odsunęła, podałam jej chusteczkę. 
– Lepiej? – zapytałam, kiedy otarła łzy i oczyściła nos. 
– Lepiej – potwierdziła. – Ja... rzadko płaczę. 
– Ja też – przyznałam. – Ale trzeba, kiedy ma się taką potrzebę. Gdyby ludzie nie udawali niepotrzebnie twardzieli, mieliby lepsze humory. 
Uśmiechnęła się nieśmiało. Nadal miała czerwone plamy na twarzy i przekrwione oczy, ale nie było w niej tej... dorosłości. A przynajmniej było jej mniej. Nie miałam pojęcia, jakim cudem przynosiłam jej ukojenie, ale byłam zadowolona, że mogłam to zrobić. Nie chciałam sobie nawet wyobrażać, jak to jest – dzień w dzień być bombardowanym cudzymi emocjami. 
Nie byliśmy specjalnie pozytywnym narodem. 
Miałam problem – chciałam wyciągnąć sprawę, z którą przyszłam, ale nie wiedziałam, jak to zrobić, by nie naruszyć pewności siebie, jaką udało mi się Dalii przywrócić. Zresztą, odnosiłam wrażenie, że dziewczynka wie równie wiele, co ja – czyli nic. Może jej matka byłaby w stanie coś powiedzieć, ale była przecież nieosiągalna. 
Najchętniej opuściłabym Dalię, zostawiając w niej nowe siły, ale musiałyśmy porozmawiać. Nawet jeśli nie miałam dowiedzieć się niczego przydatnego o sobie, były ważniejsze sprawy – czy licznik śmierci skoczył do góry. 
Bałam się pytać. 
Okazało się jednak, że nawet bez swoich mocy empaty, Dalia była świetna w odczytywaniu emocji. Albo nauczyła się cynizmu – do ludzi jej pokroju rzadko przychodzono ot tak, na luźne pogaduszki. Zawsze był jakiś interes. 
Usiadła prosto, przygładziła włosy, odetchnęła i popatrzyła na mnie – ze spokojem i oczekiwaniem. Nadal był w niej lęk i napięcie, ale pomogłam jej je okiełznać. 
– Wiem, że to nie Bóg cię wysłał, tylko sama przyszłaś. – Zmarszczyła lekko brwi. – Nie pomogę ci uporać się z twoimi emocjami, skoro mnie zagłuszasz. 
– W zasadzie to miałam nadzieję, że będziesz w stanie powiedzieć mi coś więcej o tym właśnie. – Zawahałam się, niepewna, co mogę jej wyjawić. Przy poprzedniej wizycie zdążyłam zauważyć, że dziewczynka bardzo poważnie traktuje swoje przeznaczenie empaty i zachowanie tajemnicy, ale nie chciałam wprowadzać w swoje spawy większej liczby osób niż było to niezbędne. – Zastanowiło mnie to, co powiedziałaś przy naszym pierwszym spotkaniu, ale...
– Nie ufasz panu Rysińskiemu – domyśliła się. 
– Nie. Tak... Nie wiem. Pod pewnymi względami tak, pod innymi – nie. Akurat tego tematu wolałam przy nim nie wyciągać. Mam... bardzo specyficzny zestaw umiejętności, które niekoniecznie Marcelowi by się spodobały, gdyby o nich wiedział. Blokowanie cię to czubek góry lodowej. 
– Rozumiem. – Kiwnęła głową. – Do mamy często przychodzą ludzie, którzy nie chcą się dzielić z innymi tym, co czują, bo się boją. 
– Coś w tym rodzaju, tak. Najpierw samemu trzeba się zrozumieć albo przynajmniej spróbować. I ostatnio okazuje się, że wcale nie rozumiem samej siebie. Czy możesz mi opisać, jak mnie odbierasz? 
Zastanowiła się chwilę, uciekła spojrzeniem w bok, pusto wpatrywała się w marnie trzymającą się jabłoń. 
– Na ogół jestem ciągle bombardowana informacjami i ciężko jest mi się skupić na kimś konkretnym, cały czas słyszę wszystko inne. Mama mówi, że dopiero wieloletni trening pozwoli mi ignorować większość wiadomości. A kiedy tu przyszłaś, nie musiałam niczego ignorować, każdy nagle... ucichł. Jakby te ciągłe emocje zostały usunięte, wiesz. Jest cicho. Mogę sięgnąć do mojej siostry w domu, sprawdzić, jak się czuje, śpi teraz, ale kiedy się cofnę, wracam do pustego pokoju. 
– Nie przeraża cię to? Ta cisza? 
– Nie. To ulga. – Po jej twarzy widziałam, że naprawdę miała to na myśli, i nadal czuła się z tego powodu nieswojo. – Nie chciałabym, żeby pozostała, jestem jednak empatką i żyję dla emocji, ale teraz... 
– Nie czuj się winna, bo potrzebujesz chwili przerwy. – Sięgnęłam i znów uścisnęłam jej rękę. – Jak powiedziałam – cieszę się, że mogę ci pomóc. Wierz mi albo nie, ale sama czuję się lepiej, że moje geny mają jakieś pozytywy. 
– Wierzę – powiedział po chwili – chociaż nie mogę cię wyczuć. 
– Nic, zupełnie nic? To skąd wiedziałaś, że to ja, a nie Marcel? Albo ktoś inny? 
– Bo nie jesteś... – Przeciągnęła dłonią przez włosy. – Nie wiem, jak to powiedzieć. Nie jesteś dziurą w obrazie, tylko białą plamą? Albo jak puste krzesło. Wiem, że ktoś powinien na nim siedzieć, to, że go nie widzę, nie ma znaczenia. Ja... sama nie wiem. W każdym razie, mogę cię łatwo zlokalizować. 
– Czy twoja mama kiedykolwiek wspomniała o czymś podobnym? 
Potrząsnęła tylko głową. 
– Twoja mama... – zaczęłam, ale przerwała mi. 
– Musicie się spieszyć – powiedziała smutno. 
Chłód spłynął po moim kręgosłupie.
– Czy ktoś... – Nie mogłam dokończyć. 
– Nie, ale słabną. Mama stara się jak może, ale sama opieka empaty nie wystarczy. Poza tym ona... ona też zaczyna tracić siły. – Zagryzła wargi, łzy znów zeszkliły jej oczy. 
– Znajdziemy ich wszystkich – obiecałam z mocą, której nie czułam, ale musiałam czuć. Dla Dalii i samej siebie. Uda się. – I postaramy się, żeby sprawcy nie mieli już okazji nikogo skrzywdzić. 
Nagle usiadła prosto i zdawała się przez chwilę nasłuchiwać. 
– Mój tata wraca – powiedziała z pewnym zmartwieniem. – Zdenerwuje się, kiedy cię tu zobaczy. 
Pogrzebałam chwilę w torbie, wyciągnęłam kartkę i szybko nabazgrałam na niej swój numer, po czym się podniosłam. 
– Gdybyś potrzebowała pomocy, po prostu zadzwoń albo napisz, postaram się jak najszybciej zjawić. Ale nie czekaj do ostatniej chwili. 
Skinęła głową z wdzięcznością i doprowadziła mnie do furtki, gdzie wymieniłyśmy ostatni uścisk. Poszłam w stronę przeciwną do kierunku, z którego nadchodził Mirosław, chociaż musiałam nadłożyć sporo drogi na parking. 
No i po co ci była ta wizyta? 
Żeby pomóc dziewczynce. 
Bo akurat o tym myślałaś. 
Szłam powoli, podziwiając własne buty i brudną szarość kostki chodnikowej, starając się o niczym nie myśleć. Niezbyt mi szło, chociaż się starałam. 
Maja już czekała. Udało jej się załapać na trochę cienia, nawet jeśli wepchnięcie się między dwa inne samochody ja uznałabym już za zbyt ryzykowne. Opierała się o bagażnik, ale wyprostowała się, kiedy mnie zauważyła. Podeszłam bliżej; wyciągnęła w moim kierunku dużą foliową torbę, zajrzałam ciekawie do środka i w mój nos uderzył zapach smażonego kurczaka i ryżu. 
– Wzięłam ci osiem porcji – poinformowała mnie, kiedy wyciągnęłam pierwsze styropianowe pudełko i złapałam za widelec. – W samochodzie są pozostałe cztery. 
– Wiesz, jak mnie kupić. – Maja musiała odwiedzić moją ulubioną knajpę z chińskim żarciem – sprzedawane tam porcje miały monstrualne rozmiary i do tego były ujmująco tanie. Jedna spokojnie wystarczała, by napełnić żołądek największego głodomora. Ja zazwyczaj zadowalałam się trzema, ale po pierwszym kęsie doszłam do wniosku, że osiem może nie zaspokoić mojego apetytu. – Skąd ta hojność? 
– To jedyna rzecz, którą mogłam dostać w dużych ilościach, szybko
Rzuciłam jej pytające spojrzenie. 
– Nagła sytuacja – oznajmiła dziwnie smutno. 
– Muszę się zmienić? – domyśliłam się i ściągnęłam brwi. – Maju, to nie jest najlepszy pomysł. Nie zdążyłam się jeszcze porządnie odbudować. 
– Nagła sytuacja – powtórzyła. – Musisz zmienić się w Cyrusa i złożyć kondolencje. 
Osłupiałam na moment. 
– Och – wyrwało mi się. 
Potarła twarz. 
– Co robisz w takiej sytuacji? 
Poczułam, jak zaklęcie zabulgotało w moim mózgu, pogrzebało w zwojach i wyciągnęło odpowiedź. 
– Żadnego dotykania, zachowywać dystans. Rodziny dotknięte tragedią mogą być agresywne. Nie używać imienia zmarłego... można sprowadzić złą wróżbę, przywiązać dzikiego ducha do miejsca. Jeśli zmarł z przyczyn naturalnych, wyrazić nadzieję, że człowiek i zwierzę wreszcie znaleźli wspólny język, stali się jednością. Jeśli został zabity... obiecać, że znajdziemy sprawiedliwość i zmiażdżymy wrogów. – Zagryzłam wargi. – Ta osoba... nie żyje, bo umarła za starości? – zapytałam ze słabą nadzieją. 
Maja nie odpowiedziała od razu. 
– Pamiętaj o niedotykaniu i niewymawianiu imienia. Pozostałe dwie rady nie mają zastosowania w tej sytuacji. 
Bałam się, że usłyszę o morderstwie, ale trzecia, nieznana opcja posłała mrówki po moich plecach. 
– To co się stało?
– Pamiętasz, jak Marcel opowiadał o walce między człowiekiem a zwierzęciem, kiedy zmienni dojrzewają? Na ogół wygrywa człowiek, nasze umysły są jednak bardziej skomplikowane i silniejsze niż te zwierzęce. Czasem zdarza się, że to jednak zwierzę dominuje. Wielu nie postrzega tego jako czegoś złego – skoro bestia wygrała w równej walce, to ona była lepiej dostosowana do przywództwa. 
Zauważyła moją minę. 
– Zmienni myślą o sobie w innych kategoriach, nie mierz ich swoją miarą – upomniała mnie. – Sama nie do końca rozumiem, o co im chodzi z tym wszystkim, czemu rządząca bestia jest w porządku, a niezmienny już nie. – Wyglądała na zirytowaną. 
– Nie chcę się teraz nad tym zastanawiać. – Odsunęłam puste opakowanie i sięgnęłam po następne. – Jak umarł... umarła? 
– On. Przegrali tę walkę – powiedziała cicho. – I człowiek, i zwierzę. Poszatkowali swoje umysły. 
– Co to znaczy? – zmusiłam się do pytania. 
– To, co brzmi. Walczyli o dominację, żaden nie chciał ustąpić pola i żaden nie był na tyle silny, by zmusić drugiego do uległości. Zniszczyli się nawzajem. – Jej twarz była niewzruszona, ale w głosie słyszałam napięcie. I smutek. – Po czymś takim zmienny zamienia się w mentalne warzywo albo zachowuje się podobnie jak upiór. Agresja wywołana bólem, przekuta w bezrozumną nienawiść do wszystkiego, co żywe. – Na chwilę jej wzrok powędrował daleko, ale zaraz znów się skupiła. – W obu przypadkach niesamowicie cierpią. Jedyne wyjście, zakończenie tego cierpienia – to zabić. 
– Kto to robi? – Wcale nie chciałam wiedzieć. 
– Na ogół egzekutor. A jeśli zmienny atakuje, trzeba go zdjąć natychmiast, zanim wyrządzi szkody. Jego ojciec musiał to zrobić. 
W mojej głowie przez dłuższą chwilę panowała pustka. Przełknęłam kęs, który nagle stanął mi kołkiem w ustach. Prawie się znienawidziłam, że natychmiast sięgnęłam po kolejny. 
– Wiesz, że dzieci są dla zmiennych bardzo ważne. Strata każdego to ogromna tragedia. – Maja przesunęła palcami po czole. – Najpierw są te wszystkie ciąże, które zmienna traci, nawet o tym nie wiedząc, po prostu zmieniwszy się zbyt gwałtownie. Potem te, o których wie, a które i tak traci. Jeśli urodzi, kilka lat sielanki i dzieci wchodzą w fazę dojrzewania... w głowach człowiek i zwierzę walczą ze sobą. Ukochany syn czy córka staje się praktycznie inną osobą, musi, żeby zwyciężyć. Nastoletni bunt wyniesiony dziesięć poziomów wyżej. I to wszystko, żeby ten syn... czy córka... już na ostatniej prostej poległ. Może on i jego zwierzę pokłócili się o jakąś drobnostkę, ale to sprowokowało walkę na śmierć i życie. Może nie zorientowali się, że przekraczają granicę. 
To wydawało się... nieodpowiednie, rozmawiać na tak ponure tematy w pełnym słońcu, pod błękitnym niebem. Nawet bardziej nieodpowiednie było widzieć tak Maję, ale ta sprawa poruszyła jaką strunę, sprawiła, że nie była w stanie zachować dystansu. Przynajmniej nie tyle, co zwykle. 
– Jesteś tym mocno poruszona – zauważyłam cicho. 
– Jestem. 
Zawahałam się. 
– To zabrzmi strasznie z każdej możliwej strony, ale ty to ty, zatem... dlaczego się przejmujesz? 
– Ta sytuacja przypomniała mi o twoim ojcu. On skończył podobnie, czy tak? Ze zniszczonym umysłem. 
Tęsknota ścisnęła moje wnętrzności. Oczami wyobraźni zobaczyłam tatę – takiego, jakim go zapamiętałam, jakim chciałam go pamiętać. Wysoki i chudy, o patykowatych rękach i nogach, na których bez problemu można było śledzić ruch mięśni i ścieżki żył. Byliśmy do siebie podobni – oboje mieliśmy szerokie kości policzkowe, lekko garbate nosy, wąskie usta, ciemnoblond włosy; u niego poprzecinane jaśniejszymi nitkami siwizny. Zielone oczy, które spoglądały na mnie, na nas, z miłością i radością, ale też gniewem, kiedy z braćmi coś zbroiliśmy.
I lękiem, gdy beztrosko się zmieniałam albo rozmawiałam sama ze sobą.  
– Możesz skończyć podobnie. 
Mieliśmy zakaz zmieniania się w domu, mama chciała nas widzieć takimi, jakimi byliśmy, ale w pewnym momencie tata... się zagubił. W jego głowie musiał panować taki sam bałagan, jaki miałam we własnej, i ten chaos w końcu go przytłoczył. On, Aleksander, gościł inne umysły. Niepełne, niezdolne rządzić samodzielnie, ale gdy narastały, stały się siłą, która wyrwała mu ster z rąk – tak, jak gwałtowny sztorm bezmyślnie porywa statek i rzuca go na skały. 
Nie zabiło go samo utracenie kontroli. Te strzępy osobowości zachowywały się jak gromadka dzieci, które dorwały się do torebki cukierków – każde próbowało złapać coś dla siebie; torebka się rozdarła, cukierki zasłały podłogę, nikt niczego nie dostał. Ciało zmieniało się tak często w tak krótkim czasie, że organizm zwyczajnie nie dał rady. Tato umarł z wyczerpania. 
Spędzaliśmy czas w ogrodzie; ja i bracia kłóciliśmy się, kto lepiej wywija nowiutką rakietką tenisową, mama siedziała w cieniu jabłoni i leczyła kaca sokiem pomidorowym, a tata kołysał się na sznurowanej huśtawce, przywiązanej do jednej z gałęzi. Rozmawiali o znajomych, u których byliśmy dzień wcześniej; on wyśmiewał jej pijacką przemowę, ona kazała mu zejść, bo przez to kołysanie robi się jej niedobrze. I nagle spadł. Gruchnął na ziemię jak marionetka, której ucięto sznurki. Podbiegliśmy, potoczył po nas spojrzeniem, w którym było zdziwienie... i się zmienił. A potem znowu, i znowu, i znowu, i znowu. 
Nie mieliśmy szansy porozmawiać. Może mamie się udało złapać chwilę, w której udało mu się odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, bo nie odstępowała go na krok. Pięć długich dni, w których rozpaczliwie próbowaliśmy powstrzymać go przed doprowadzeniem się do śmierci, i polegliśmy straszliwie. 
Kiedyś często zastanawiałam się, dlaczego w naszych głowach – mojej, taty, dziadka, i wcześniejszych przodków zapewne też – tykały bomby. Czy to sposób, w jaki mózg radził sobie z brakiem jednego ciała, zmienianiem na inne? Wiązał z nimi strzępy osobowości, nadawał im cechy innych ludzi, żeby nie zwariować? A może to my kreowaliśmy twory, których potem nie potrafiliśmy puścić? Kasia, Zuzia, Bartek i inni, którzy nie mieli imion – po raz pierwszy pojawiali się, gdy ich potrzebowałam, a potem zostawali, nawet jeśli próbowałam o nich zapomnieć. 
Kasia była dziecięcą towarzyszką zabaw; moja rówieśniczka, słodka i dziewczęca, stanowiła kontrast do mnie i moich braci. Wspierała mnie z całych sił, gdy tata umarł, i wtedy się umocniła, ale kiedy rosłam, jej rola malała... nigdy nie zniknęła, zawsze czułam ją z tyłu głowy, i to zwykle ona pchała mnie do zachowań, które niekoniecznie mnie osobiście interesowały. Fryzjer, manicure, bieganie po sklepach w poszukiwaniu jakiegoś ładnego ciuszka. Sama tego nie robiłam – mogłam sama stworzyć sobie idealną fryzurę, sama mogłam nadać paznokciom odpowiedni kształt, a zakupy wolałam robić przez internet, bo przepychanie się między ludźmi szybko mnie zniechęcało. Ale czasem jej pragnienia były tak silne, że bezmyślnie wychodziłam z domu i kończyłam w galerii handlowej, do przytomności wracając dopiero, gdy karta bankowa informowała o przekroczonym limicie. 
Zuzanna powstała, gdy zmieniło się moje środowisko. Zawsze miałam się za boleśnie wręcz normalną w porównaniu do towarzystwa, w jakim się obracałam, ale pójście do niemagicznego liceum i tak było szokiem. Najtrudniejsze było pilnowanie się, by nie palnąć albo nie zrobić czegoś, co mogłoby zdradzić magiczną brać. Nauczyciele byli inni, szkoła funkcjonowała inaczej, nie mogłam znaleźć wspólnego języka z nowymi kolegami i koleżankami. Potrzebowałam pomocy, kogoś pewnego siebie i kontaktowego, starszego ode mnie, doświadczonego, bez problemów z nawiązywaniem znajomości. To było bez sensu, skoro Zuza narodziła się z mojej głowy, ale nie zastanawiałam się nad tym za specjalnie, i korzystałam z jej porad. Przeprowadziła mnie przez pierwszy rok... i została, oczywiście. Czasem zmuszała mnie do wyjścia do ludzi, to poznania kogoś nowego... jak ten klub, na którym poznałam Roberta. Golema, Korneliusza? 
Jeśli porównać moją głowę do mieszkania, Kasia i Zuzia były przyjaznymi, łatwymi we współżyciu współlokatorkami. Nie rozpychały się na nieswoją przestrzeń, sprzątały po sobie, nie imprezowały w najmniej odpowiednich momentach, wspólny język dało się złapać łatwo i gładko. 
No i Bartek. Jeśli Kasia i Zuzia były współlokatorkami, to on był komornikiem z koszmarów. Bałam się go, co jego samego niesamowicie bawiło. 
Wątpiłam, bym miała skończyć tak, jak tata. Też miałam w głowie odłamki osobowości, raczej mętne mgiełki i cienie niż pełne istnienia, ale Bartosz nad nimi wszystkimi dominował. Jeśli już miałam przegrać walkę o władzę nad własnym ciałem, to z nim jednym. Przez większość czasu miałam go pod kontrolą; słyszał moje myśli tylko wtedy, gdy się specjalnie nie pilnowałam, naciskał na mnie rzadko i nie zmuszał mnie do robienia rzeczy, na które nie miałam ochoty, ale te nieliczne sytuacje, kiedy przejmował kontrolę, postarzały mnie o parę dobrych lat. 
Zdecydowanie bardziej wolałam ocknąć się po kilku godzinach z pustym kontem niż przez cały czas siedzieć wewnątrz własnej głowy i móc tylko patrzeć. Kiedy Bartek przejmował stery, mógł poprowadzić statek w kompletnie innym kierunku, zamiast ukradkiem zmieniać kurs o kilka stopni. Ja zaś byłam zamknięta wewnątrz własnej głowy i mierzyłam się z uczuciami, jakie mu przy tym towarzyszyły – dla niego to były ekstatyczne przeżycia, każdy drobny aspekt posiadania ciała zmieniał się niemal w cud, nawet te niezbyt przyjemne. Tak bardzo skupiał się na docenianiu swojej tymczasowej fizyczności, że czyniło go to straszliwie trudnym to zepchnięcia... 
Maja dotknęła mojego ramienia. 
– Odpłynęłaś gdzieś daleko. 
– Nie tak daleko – mruknęłam, skrobiąc widelcem po pustym dnie pudełka. Westchnęłam i odłożyłam je na stertę innych. 
Przez chwilę czekała, aż coś powiem, ale milczałam, więc popatrzyła na zegarek. 
– Mamy jakąś godzinę. Wsiadaj, zawiozę cię do Renegatów, tam się ogarniesz. 
Posłusznie umieściłam się na tylnym siedzeniu i natychmiast zabrałam się za pozostałe jedzenie. Obok leżała jeszcze jedna torba, nieprzezroczysta i mocno zawiązana. Wskazałam na nią. 
– Co tam jest?
– Kolejne ubranie Cyrusa. – Wycofała, o włos mijając inne auta, i włączyła się do ruchu ulicznego. – Tamto się nie nadawało, przesiąknęło zapachem twojej rodziny i gości, których załatwił Marek. 
Moje wnętrzności ostatnimi czasy tak często wykonywały fikołki, że mogłyby startować w konkursie na najlepszy rollercoaster na świecie. 
– Tamten, który przeżył... 
– W jego umyśle jest skomplikowane zaklęcie, które zabrania mu cokolwiek zdradzić, ale jesteśmy bliscy zdjęcia go. Mamy jednak obawy, że to uruchomi coś innego, co znaleźliśmy. – Postukała paznokciami w kierownicę. – To coś dziwnego. W pierwszej chwili sądziłam, że to czar destrukcji, ale nie aktywował się, kiedy tylko otworzyliśmy mu głowę. Po przyjrzeniu się bliżej, okazało się, że to nie zaklęcie. Ma zupełnie inną strukturę i nie jest splecione, tylko wrośnięte. 
– To nie brzmi dobrze. 
– Nie. Ale nie wydaje się go krzywdzić ani nic psuć. Siedzi sobie grzecznie i udaje, że go nie ma, ale to, jak dużo obszaru zajmuje, sugeruje coś zupełnie przeciwnego. 
Zmarszczyłam brwi. 
– Nie jest chyba zaraźliwe? 
– Sprawdzamy się nawzajem i nie zauważyliśmy u siebie nic dziwnego. 
– Nie wydajesz się zbyt pewna. 
Skrzywiła się. 
– Nie podoba mi się, że nie mam pojęcia, co to jest. Powiernik nie był w stanie pomóc, a nie mam czasu, żeby poszukać informacji. 
– Cóż, póki nie przeżuci się na nikogo, chyba nie ma czym przejmować? Przynajmniej na razie. 
Skrzywiła się jeszcze bardziej, aż dziw, że lusterko wsteczne nie pękło. 
– Mam tylko nadzieję, że go nie zabije, dopóki nie wyciągniemy wszystkiego, co chcemy wiedzieć. 
Nagle zabrało mi dech. 
– Co jest? – zaniepokoiła się Maja. 
– Nic, nic złego – wykrztusiłam. – Po prostu uświadomiłam sobie, że w zasadzie zaraz dowiemy się wszystkiego i nareszcie wszystko się skończy. 
Nie odpowiedziała. 
– Prawda...? – dodałam niepewnie. 
– Miejmy taką nadzieję – odparła ponuro. – To wydaje się zbyt proste. Jasne, jest zaklęcie broniące dostępu, ale to nie tak, że nie da się go złamać i nie uszkodzić wspomnień. Mam poczucie, jakby wysłali ich właśnie dlatego, żebyśmy zachowali jednego i próbowali wydobyć z niego informacje. 
W pierwszym odruchu chciałam warknąć coś nieprzyjemnego, ale przełknęłam odpowiedź, zanim się wydostała. Zostawiła na języku gorycz, którą szybko przegryzłam kupką ryżu. 
Kiedy stanęłam na trawie przed dworkiem, z ulgą uciekając z dusznego wnętrza samochodu, powitał mnie widok Huberta i Marysi siedzących na schodkach. Oboje spięci, z czerwonymi twarzami i spuchniętymi oczami, ale obejmowali się i mieli takie miny, jakby w kupie trzymał ich tylko dwulatek siedzący u ich stóp, uważnie badający wyjątkowej urody patyk, oraz wielki jak piłka koszykowa brzuch Marysi. 
Kamil pomachał mi owym patykiem w ramach powitania i kompletnie mnie zignorował, kiedy się zbliżyłam, kucnęłam i ucałowałam go w czubek głowy. 
– Nie dostanę buziaka? 
Podniósł głowę, cmoknął mnie w policzek i natychmiast wrócił do sprawdzania giętkości badyla. Usiadłam obok Marysi i objęłam ją delikatnie. 
– Jesteśmy coraz bliżej. 
Złapała moją dłoń i mocno ścisnęła, nic nie mówiąc. Maja stała z boku i nic nie powiedziała, ale dyskretnie zerknęła na zegarek. Nie było czasu na pogawędki. Chciałam powiedzieć chrzanić zmiennych, miałam swoje tragedie, ale umowa to umowa. Miałam być Cyrusem, kiedy będzie to potrzebne. 
I my mieliśmy szansę odzyskać zagubione dziecko, oni już nie. 
Dworek był niepokojąco cichy. Nie było tu w końcu niemal nikogo, a pozostałym nie dopisywał humor i nie mieli ochoty na robienie hałasu. 
Spodziewałam się, że deski podłogi będą potępieńczo trzeszczeć, ale nie, to były całkiem normalne skrzypnięcia. 
______________

Gdzieś w połowie tego rozdziału straciłam nagle jakąkolwiek wenę twórczą i mogłabym się tym wykręcić, ale nie – pisałam inne rzeczy, odgrywałam w głowie przeróżne sceny i ogólnie miałam wielkie plany, a jednak za każdym razem, gdy otwierałam plik, słowa nie chciały się pojawiać. Zatem zostawiłam Sól na pewien czas, zastanawiając się, dlaczego, cholera, tak ciężko to idzie? 
Taki dystans pozwolił mi sobie uświadomić, że po prostu nie chciałam pisać dalej. Nie, nie tak – nie chciałam tego kończyć, nie chciałam dotrzeć do ostatniego rozdziału, postawić ostatniej kropki. Czemu?, pytałam samej siebie. Przecież to nie tak, że to ostateczne pożegnanie, przecież masz pomysły na następną część, masę nierozwiązanych wątków, gładka droga, zupełnie tak, jakby żadnego pożegnania nie było. 
Chciałabym tu przedstawić jakieś wnioski, ale do żadnych nie doszłam, poza konkluzją, że jestem idiotką, bo napisanie powieści wydaje się być moim marzeniem od zawsze, a mimo to opóźniam spełnienie tego marzenia. 

10 komentarzy:

  1. Nie wiem dokładnie od kiedy jestem Twoją fanką, ale to już będzie dłuższy czas. Zawsze, gdy rozdział się kończy zadaję sobie pytanie "Ale jak to? Już? Tak szybko?", chociaż mam świadomość, że i tak był długi. Uwielbiam postać Mai - głównie to, jak podchodzi do życia. Lubię też wewnętrzne dialogi Rity :D
    Co do rozdziału: brakowało mi Marcela, bo chociaż wcześniej jakoś za nim nie przepadałam, teraz go polubiłam.
    W pełni rozumiem wcześniejszą niechęć do pisania. Sama takiej doświadczam raz na jakiś czas i po prostu daję sobie spokój; kończy się po dwóch/trzech tygodniach. ;)
    Życzę niekończących się pokładów chęci do pisania i weny twórczej. :D
    Pozdrawiam, Allz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że nadal tu jesteś, mimo moich problemów z wyrabianiem się na czas! :)

      Usuń
  2. Dzień dobry. Melduję powrót do czytania Soli! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciąż tu jesteśmy, choć muszę przyznać, że niestety częstotliwość sprawdzania Twojego bloga mi spadła, bo jakoś tak straciłam nadzieje. Ale jestem z powrotem i rozdział jak zawsze był świetny :3 Czyta się Twoje teksty niesamowicie lekko, przyjemnie i człowiek nigdy nie spodziewa, ze to już koniec, więc oczekiwanie na kolejne rozdziały jest tym boleśniejsze ;P Cieszę się, że zmartwychwstałaś, i mam nadzieje, że tak pozostanie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam założenie konta i wpisanie sobie blogów do obserwowanych, mnie pomaga w śledzeniu nowych postów. ;)
      Następny rozdział wkrótce się opublikuje, już sesja prawie. :D

      Usuń
    2. kiedy jest wkrótce? :v

      Usuń
  4. Przeczytałem ale nie mam pojęcia o co chodzi....

    OdpowiedzUsuń
  5. Powiem Ci, że siedziałam wczoraj (dzisiaj?) do trzeciej rano, z zapartym tchem pochłaniając kolejne rozdziały. Podobało mi się do tego stopnia, że zapomniałam, iż czytam internetowe wysiłki, a nie regularnie wydaną historię.

    Piszesz naprawdę dobrze. Oj, wiem, że to nie jest tak jak się niektórym wydaje, że zdania od razu pojawiają się w niemal ostatecznej formie, wymagając jedynie poprawek typu ortografia i interpunkcja. Ale rewelacyjnie tworzysz. Zarówno tekst jako formę przekazu, jak i fabułę -- ów przekaz.

    Każdy rozdział coś wnosi. Pod którymś z nich wyrażałaś niepokój, czy w ogóle ta część ma jakikolwiek sens, bo tylko gadają, nic się nie dzieje. Zdecydowanie DZIAŁO SIĘ. Cały czas czułam napięcie, które rosło. Nawet jeżeli nie było akcji, przez duże "A" w stylu Spielberga, to suspens utrzymywał się. Problemy nawarstwiały. A dialogi? Rewelacja!

    I wtedy, gdy problemy niemal osiągnęły punkt krytyczny, kiedy już zaraz pojawiłoby się coś, co dałoby światło na sprawę, czytam, że ciągu dalszego nie będzie. Och, jaki żal wstąpił w moje czytelnicze serduszko :< Serio. Absolutny smuteczek. Nie, to eufemizm.

    Sporo czasu minęło, ale teraz patrząc z dystansem, nie chciałabyś jednak dokończyć? Byłoby przykro zostawić taki potencjał, porzucić wysiłek, który należało włożyć w tekst.

    Teraz już poszłoby z górki! Na przykład Marcel by zniknął na chwilę, po czym znalazł jakąś Bardzo Ważną Poszlakę. To dokarmiłoby niepewność wobec niego -- z jednej strony pomógł, zrobił dobrze, z drugiej dokonał tego w podejrzany sposób, a jego tajemnicza przeszłość też nie nastraja pozytywnie.
    W ramach wątku o utracie tożsamości, ktoś mógłby rzucić Ritcie/Bartkowi pod postacią Cyryla wyzwanie. A wtedy wyodrębniłaby się nowa tożsamość -- Cyryl. Dwie chcące dominować postacie w drobnym ciele Rity. Prosta droga do utraty kontroli.

    No nie zostawiaj Beatki w szponach tych... no Tych!

    Takie pełnokrwiste powieści są rzadkością w blogosferze. Mnóstwo piszących, ale większość z nich dopiero się uczy. Czytanie Soli ziemi jest przyjemnością, której czasem nawet wydane książki nie dorównują. Sama nigdy nie dałam rady wyjść poza cztery rozdziały, ale ich liczba na tym blogu napawała mnie nadzieją, że może jednak i mnie się uda.

    Pozdrawiam
    Ja

    OdpowiedzUsuń