24 listopada 2014

Sól ziemi XIII

Rozdział trzynasty
Nie stwór mityczny, ale blisko


– To niehigieniczne – zauważyłam, kiedy Maja podniosła ciało napastnika z podłogi i rzuciła je na stół. 
– Przecież i tak chcesz to wszystko sprzedać  – przypomniała, zabierając się do ściągania ubrań z nieboszczyka. 
– No właśnie. Nie spalić, sprzedać. Ktoś to kupi i będzie jadł ze stołu, na którym leżał martwy człowiek. 
– Upewnię się, że nie będzie to nikt znajomy – obiecała. 
Kpiła sobie ze mnie, zatem postanowiłam dłużej nie ciągnąć tematu. 
– Dlatego go rozbierasz? 
– Żeby poszukać wskazówek, jak sądzę – Marcel ubiegł Maję. Skinęła krótko głową. 
– Może mieć przy sobie albo na skórze znaki, które dadzą jakieś informacje. 
Inkwizytor – chyba mogłam go tak nazywać – zmętniałymi oczami wpatrywał się w sufit, obojętny na niezbyt delikatne rozdziewanie. Zostawiłam ich z tą zabawą i podążyłam do sypialni, żeby się spakować. 
Dzięki Ażepłutowi krwi nie było (ale co on w zasadzie zrobił?), ale nie zmieniało to faktu, że nie zamierzałam spędzić w mieszkaniu więcej niż miało się to okazać konieczne. Uznałam, że później zastanowię się nad kwestią sprzedaży; póki co po prostu musiałam znaleźć sobie inne miejsce jako bazę wypadową, gdzie mogłabym spokojnie spać, jeść i zmieniać. Włożyłam do niewielkiej torby podróżnej kilka ciuchów, nie zastanawiając się specjalnie nad wyborem. 
Gdyby nie zachowanie Jakuba, wylądowałabym u Renegatów i wszyscy byliby zadowoleni. Dworek był dobrze ukryty i pilnowany przez bandę inteligentnych zwierząt, upiorów i zmiennych – żadne nie wydzielało magii na zewnątrz, zatem włócznia nie mogłaby się naładować. Co prawda było uroczysko i kupa zaklęć ochronnych nałożonych na dom, ale wątpiłam, czy potencjalni intruzi dotarliby tak daleko. 
Było bardzo blisko do pełni, zatem Moler nie pokazałby się światu na oczy przez jakieś trzy doby, ale nie wiedziałam sensu w pchaniu się, gdzie mnie nie chcieli. 
Jesteś niesprawiedliwa. 
Fakt. Zora go nie popierała, byłam tego pewna, i chętnie by mnie przygarnęła. Inni też nie oburzaliby się na moją obecność, ale ostatnia wizyta w skórze Bartka bolała bardziej, niż powinna. Wiedziałam, że nie byli zbyt mili dla obcych, ale nigdy nie doświadczyłam tej niechęci na własnej skórze. A nawet nie spotkałam tych, których introwertyzm był niemal legendarny. 
Wrzuciłam do torby szampon, szczoteczkę do zębów i pastę, po czym zostawiłam ją w korytarzu. Gotowa do drogi, szkoda, że cel się jeszcze nie ujawnił. Wróciłam do kuchni. 
Fanatyk był już całkiem goły; Marcel przetrząsał jego spodnie, a Maja skrupulatnie, chłodnym okiem oglądała każdy skrawek skóry. 
Gość wyglądał całkiem zwyczajnie, wcale nie na inkwizytora i mordercę magicznych ras. Ot, jakoś pod pięćdziesiątkę, z jednodniowym zarostem, oponką na brzuchu i posiwiałymi nitkami w brązowych włosach. Miał nieco zdziwiony wyraz twarzy, ale poza tym niespecjalnie zdawał się przejmować swoim losem. Może nie zdążył się nad nim zastanowić, śmierć zabrała go natychmiast.
– Żadnych tatuaży – powiedziała Maja, z pochmurną miną oglądając spody stóp trupa. 
– W kieszeniach nic, nawet monety – zawtórował jej Marcel. 
– Szkoda – mruknęłam. – Mógłby mieć przy sobie adres siedziby. Byśmy wpadli i zrobili raban. 
Osunęłam krzesło od stołu i usiadłam ciężko, zabierając się do sprawdzenia, czy zaklęcie wyciszające ma się dobrze. Nie miało, potrzebowało zasilenia. 
– Maju, mogłabyś? – Wskazałam na pistolet. Oderwała oskarżycielskie spojrzenie od nieboszczyka, podeszła bliżej mnie i niedbale musnęła koniec lufy. Z jej palca strzeliła iskra, ale nie dotarła do runy. 
Zmarszczyłam brwi, powstrzymując odruchową pokusę zajrzenia do czarnego wylotu. 
– Włócznia – przypomniał Marcel, szturchając rzeczoną. Stała obok mopa, który nadawał się do wyrzucenia, ale nie zgłaszała w stosunku do sąsiada żadnych pretensji. 
– No tak. – Ale zmarszczyłam się jeszcze bardziej. – Dlaczego zaklęcie zadziałało? Nie powinno go wessać? 
– To runa wytopiona w metalu – zasugerowała Maja po krótkiej ciszy. – Zamknięty obieg. Pobiera magię z zewnątrz, ale sama jej nie wydziela. Podobnie jak te znaki na drzewcu. 
Skinęłam głową i ograniczyłam się do uzupełnienia brakującego pocisku. 
Marcel przeciągnął ręką po twarzy. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę, że nie prezentował się najlepiej; miał cienie pod oczami, szarawy kolor skóry i opadające ku dołowi kąciki ust. Wyglądał, jakby kończył niezbyt przyjemny dzień i marzył o walnięciu się w fotelu. Niekoniecznie z piwkiem, na początek chciałby po prostu chwilę posiedzieć w spokoju. A przecież nie tak dawno wstało słońce. 
Przypomniało mi się, jak powiedział, że zmienni wytrzymują dwadzieścia cztery godziny bez snu. Ostatnie dwa dni spotykaliśmy się rano, to był trzeci dzionek. Wezwanie Nastki musiało go wyrwać z łóżka, kiedy jeszcze nie zdążył odespać.  
Może w ogóle się nie kładł. 
– Wygląda na to, że jacyś fanatycy uprowadzają magicznych – odezwał się, przerywając moje rozmyślania. 
– Ale jest w tym coś więcej. – Jakoś nie chciało mi się wierzyć w tak proste wyjaśnienie. 
– Zgadzam się. – Maja wreszcie cofnęła się od stołu, splotła ramiona na piersi i znieruchomiała. – Może i włócznie każdy debil mógł im ponacinać, ale w wybraniu celów potrzebowali pomocy. 
– Pomocy kogoś z wewnątrz – wycedził Marcel przez zaciśnięte zęby. Pół-strzyga skinęła tylko głową. 
– Uważacie, że ktoś zdradza magicznych? – zapytałam z niedowierzaniem. – Wiem, że ludzie są zdolni do każdego skurwysyństwa, ale przecież sam pewnie też jest magiczny!
– Nie każdy urodzony w magicznej rodzinie ma moc – przypomniała Maja.
– Poza tym może zwyczajnie ukrywać zdolności – wtrącił się Marcel. – Nie ma innego sposobu na określenie poziomu mocy niż kontakt z kimś ze zdolnością do wyczucia jej. 
– Ale dlaczego? Z chciwości? Żądzy władzy? Nienawiści? 
– Wszystko razem, jak sądzę. 
Maja zgodziła się z Marcelem. 
Musi dawać im wskazówki ktoś od nas – oceniła. – Te porwania to zbyt celne ciosy, by mogły być przypadkowe. I zarazem celność części nie jest wcale oczywista na pierwszy rzut oka. 
Westchnęłam. 
– Jeśli jesteś w stanie mnie oświecić, dlaczego porwano Beatę, chętnie posłucham, bo ja nie widzę żadnego wytłumaczenia. 
Rzuciła oceniające spojrzenie Marcelowi. 
– To jest wciąż dla mnie niejasne, ale przypuszczam, że odpowiedzi trzeba szukać w jej umiejętnościach. 
Również zerknęłam na zmiennokształtnego. Uprzejmie udawał, że nie podsłuchuje. 
– Podobnie jak uprowadzenie empatki – dodała Maja. – Trzymanie takich jednostek wolno nie jest najlepszym pomysłem. Można się zdradzić przypadkową myślą... emocją. Może potrzebują ich do oceniania sojuszników? 
Na chwilę zamknęłam mocno oczy, dusząc w sobie gniew. Nie czas na to. 
Marcel wyglądał, jakby strasznie go korciło, żeby zapytać o zdolności Beci – ponownie – ale tytanicznym wysiłkiem się wstrzymał. Zamiast tego dorzucił swoje trzy grosze. 
– Najbardziej niejasna jest sprawa nekromanty z Gdańska oraz starego wykładowcy. Całą resztę można wytłumaczyć.  
Marcel odginał po palcu na każdą osobę. 
– Rodzeństwo Jarolskich osłabia pozycję Jarminy i podkopuje morale. Żbar, bo żywiołacy mają fioła na punkcie swoich czystych dzieci. Daniel Promień był faworytem do zastąpienia Elenory. Brak empaty uderza we wszystkie społeczności. Zniknięcie Cyrusa powinno skończyć się eliminacją zmiennych i przy okazji magicznych, którzy próbowaliby coś zdziałać. Jeśli moje źródła mówią prawdę, Wodława to jakaś krewniaczka Ażepłuta, poza tym przerwanie rozpłynięcia jest traktowane jako bardzo, bardzo zła wróżba. Nie jest łatwo zawrócić żywiołaka z tej ścieżki. 
– A Korczenko? 
Zawahał się. 
– Wiktor to wnuk Eliasza – Maja go ubiegła. 
Nie rozumiałam czegoś. 
– Ale przecież on ma wnuków. Wnuczki. Trzy dorosłe kobiety. 
– W kilku pierwszych latach małżeństwa jego syn nie potrafił utrzymać ptaka w spodniach – powiedziała Maja beznamiętnie. – Dariusz Krosnak zrobił Marii Korczence dziecko i usiłował namówić ją na aborcję, ale Eliasz ją powstrzymał. Wiktor nie został ogłoszony członkiem rodziny, oficjalnie jest po prostu jeszcze jednym uczniem pod bezpośrednim patronatem Eliasza – zresztą słusznie, bo chłopak ma ogromny potencjał – ale prawda jest taka, że mamy do czynienia z wnukiem arcymaga. 
– Ulubionym wnukiem – dodał cicho Marcel. 
– To nie jest szeroko dostępna informacja. Nie robili z niej specjalnej tajemnicy, ale trzeba się kręcić dość wysoko, by to wiedzieć. I mieć zaufanie Eliasza. 
– A wy macie? – zapytałam obojętnie. 
Martwa cisza. Poczułam, jak lekki uśmieszek wpływa na moje usta, ale spoważniałam. 
– Czyli wychodzi na to, że większość uprowadzeń w ten czy inny sposób uderza w dowództwo lub frakcję jako taką. Brzmi... politycznie. 
– Ktokolwiek stoi za tym wszystkim, wniosek jest prosty: chce nas zniszczyć – ocenił Marcel. – Okrężną drogą i powoli, ale zniszczyć. Większość może się nawet nie zorientować. 
– Może nie zniszczyć – powiedziałam z wahaniem. – Tylko osłabić. Jeśli fanatycy są narzędziem, to może się nimi wysługiwać ktoś, komu marzy się władza, a żeby po nią sięgnąć, najpierw musi usunąć niektórych graczy. Niekoniecznie osoba z okolic. 
– Chyba warto przyjrzeć się bliżej gościom z Gdańska – mruknęła Maja. 
– Pracujemy nad tym – zapewnił Marcel. Miał ponurą minę. 
Drgnęłam, słysząc znajome nuty z sypialni; dzwonił telefon. Wstałam, mruknęłam zaraz wracam i poszłam odebrać. Numer nie był zapisany w książce, ale wyglądał dziwnie znajomo. 
– Tak? 
– Cześć. – Feliks. Jego głos sprawił, że zamknęłam oczy, po raz kolejny dusząc w sobie emocje. 
– Cześć – udało mi się brzmieć spokojnie. On nie wydawał się wracać myślą do wydarzeń sprzed kilku lat, więc czemu miałabym dawać do zrozumienia, że ja owszem? – Masz coś dla mnie? 
– Mam – powiedział po prostu. – Oba zaklęcia, które chciałaś. 
– Pewnie muszę się zjawić i je odebrać? 
– Mhm. Niestety, nie udało mi się przekonać tego maga, żebyśmy spotkali się w jakimś publicznym miejscu. – Brzmiał, jakby naprawdę go to złościło. – Kazał przyjść do jego meliny, inaczej nici z interesu. 
– Podaj mi adres. 
– Spotkajmy się na skrzyżowaniu Jeruzalskiej i Mickiewicza – odezwał się po chwili ciszy. – Zaprowadzę cię tam. Może być niebezpiecznie dla samotnej dziewczyny, szczególnie z piętnastoma bańkami w kieszeni. 
– Piętnaście? Tyle chce? – Więcej niż sądziłam, ale z drugiej strony, co ja wiedziałam o nielegalnych zaklęciach. 
– Cóż, trzy dla mnie, zatem pamiętaj, żeby trzymać je w innej przegródce. 
Wyrwało mi się prychnięcie. 
– A już myślałam, że się o mnie martwisz. 
Zignorował zaczepkę. 
– Jutro wieczorem, wpół do siódmej. I zapobiegawczo dodam, że nie, nie możesz zabrać ze sobą Mai. 
Czy to aż tak oczywiste? Ledwo powstrzymałam się od zgrzytnięcia zębami. 
– No tak, musisz zachować jasny umysł – mruknęłam. 
– Właśnie – potwierdził chłodno. – Do zobaczenia zatem.
Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. 
Kiedy wróciłam do kuchni, Marcel otworzył usta, by coś powiedzieć, ale wtedy zaświergotał jego telefon. Szybko odczytał wiadomość i ściągnął brwi z wyraźnym niezadowoleniem. Podniósł na mnie wzrok. 
– Nagła sytuacja, potrzebują mnie. Musimy odłożyć dzisiejsze plany, być może dopiero na poniedziałek. 
Skinęłam tylko głową. Ostatecznie to była już wyłącznie formalność, szczerze wątpiłam, by kolejne dwie wizyty były w stanie wnieść cokolwiek przydatnego do sprawy. Pytanie tylko, co mamy robić dalej? Zyskaliśmy nowe informacje, ale na moje oko wciąż byliśmy w martwym punkcie. 
Marcel pożegnał się i poszedł. 
– Czemu Tojadowi kazałaś mnie pilnować? – zapytałam Mai. – A jeśli ktoś by go zauważył?
Jego szara skóra nie ułatwiała poruszania się pomiędzy niemagicznymi. 
– Miał nocną zmianę, ten atak przypadł w chwili, gdy miał się zamienić z Szymonem – wyjaśniła. – Jest ostrożny. A nawet jeśli ktoś by się nim za bardzo interesował, może poprosić pobliskie zwierzaki o spowodowanie jakiegoś zamieszania. 
– Odniosłam wrażenie, że on i Ażepłut się znają – mruknęłam, wpatrując się w podłogę. 
– I słusznie. Ażepłut to jego pradziadek. 
Poderwałam głowę. 
– Żartujesz sobie. 
Coś jak leciutki uśmiech przemknęło po jej ustach. 
– Nie. Tojad to w zasadzie jeden z ostatnich owoców związku między żywiołakiem a człowiekiem, potem Ażepłut ustanowił zakaz. Ukrywanie osobliwego zestawu genów i innych dziwactw powoli okazywało się wówczas niemal niemożliwe, zatem inne frakcje naciskały, by ograniczył ilość połowicznych potomków pod jego władaniem. A to spore terytorium, nawiasem mówiąc. 
– Nieźle się trzyma jak na czyjegoś pradziadka – skomentowałam.  
– Nie podoba mi się jego zainteresowanie tobą – powiedziała Maja po chwili. Skrzywiłam się. 
– Mnie też nie, ale liczę, że da mi spokój. Moje wytłumaczenie zdawało się do niego przemówić. 
– Tłumaczenie czego? 
– Podczas wczorajszego spotkania wystąpiło... drobne nieporozumienie, które doprowadziło go do użycia na mnie magii. W założeniu miałam rzucić mu się do krocza. – Wykrzywiłam się jeszcze bardziej. 
– Ale nie zrobiłaś tego – domyśliła się. 
– Nie. 
Na chwilę zmarszczyła brwi. 
– To niedobrze. 
– Przynajmniej zachowałam dumę – mruknęłam. – Chciał wiedzieć, jakim cudem mi się to udało. Powiedziałam mu, że jestem aseksualna. 
– To nie wyjaśnia odporności na inne zaklęcia. 
– Racja, ale liczę, że nie będzie nigdy na tyle blisko, żeby się o tym przekonać. – Wzruszyłam ramionami, brzmiąc bardziej nonszalancko i beztrosko, niż się w istocie czułam. – Jeśli wyjątkowo dopisze mi szczęście, da mi spokój i to będzie koniec historii. 
Zwątpienie malowało się na twarzy Mai, a moja intuicja zgadzała się z tą miną, ale uznałam, że nie ma co zamartwiać się na zapas. 
~*~
Ostatecznie przeniosłam się do mieszkania Marka, mając głęboką nadzieję, że nie ucierpi, bo nie powiedziałam bratu, że się wprowadzam. Uznałam, że tak będzie lepiej; a planowałam od poniedziałku wynieść się do hotelu, z nadzieją, że stała obecność niemagicznych, kamer i ochrony powstrzyma nieznanych przeciwników przed atakiem. 
Piątek zleciał mi na maratonie po bibliotekach i księgarniach – magicznych i nie – w poszukiwaniu książek o żydowskiej kulturze i mitologii, a potem zagłębianiu się w interesujące mnie działy. Maja co prawda streściła mi najważniejsze informacje o golemach i izraelickiej magii, ale skoro miałam wolny weekend, chciałam go spędzić produktywnie. Ucząc się i uzupełniając masę. 
I przy okazji zagłuszając wszelkie niepożądane myśli. 
Najważniejszą sprawą było znalezienie sposobu na likwidację golema – widziałam dwie opcje, w zależności od tego, jak stwór został powołany. Zmazanie z jego czoła pierwszej litery słowa emet – co znaczy prawda – zamieniając je w śmierć. To nie mogło być szczególnie trudne, ale żaden z świadków nie wspomniał o napisach na twarzy, co sugerowało, że mag wybrał inne rozwiązanie; włożenie do jego ust kartki z boskim imieniem. Wysunięcie jej spowodowałoby zamianę materii w to, czym była pierwotnie. 
Źródła nie podawały innych sposobów, co nie nastrajało optymistycznie. Próba zbliżenia się do karteczki mogła skończyć się utratą kilku palców, nawet jeśli jakoś udałoby się golema unieruchomić – a w to wątpiłam, zważając na niesamowitą siłę, szybkość i odporność na magię. 
Jego cel istnienia był jeden: wypełniać rozkazy. Bezmyślna maszyna gotowa zrobić wszystko, pozbawiona jakiejkolwiek myśli, moralności czy zdolności do odczuwania bólu. Można by wyrwać mu wszystkie kończyny, a i tak dążyłby do wykonania zadania. Sługa idealny. 
Było co prawda kilka odnotowanych przypadków, gdy golem się buntował, ale nie podano przyczyn nieposłuszeństwa. Poza tym to chyba byłaby jeszcze gorsza opcja – twór wpadał w szał i siał destrukcję gdzie i jak popadnie, a to niewątpliwie przyciągnęłoby uwagę niemagicznych. Sił zbrojnych, mediów i rządu. 
Jeszcze jednym wyjściem było zwyczajne zabicie maga zanim wyda rozkazy, ale scenariusz, w którym zmienni, może Maja, byliby na tyle blisko, wydawał się nieosiągalny. Po co przebywać na polu walki, skoro można wysłać niepokonanego żołnierza i zająć się innymi sprawami? 
W sobotę stawiłam się na umówionym miejscu, ale nie spotkałam tam Cieśli. 
– Co ty tu robisz? – zapytałam opryskliwie po pełnej minucie gapienia się na siebie nawzajem, gdy cisza zaczęła się robić wyjątkowo głośna
– Chronię twoje plecy – odparł Marcel niewzruszenie. 
– To miłe, ale miałam przyjść sama. 
– Nie, miałaś przyjść bez Mai. O nikim innym nie wspomniał. 
Zamknęłam oczy. Cholerni zmiennokształtni i ich słuch. 
– Nieobecność Mai równa się nieobecności każdej innej osoby. 
– Szkoda, że o tym nie wiedziałem. – Brzmiał, jakby było mu smutno. 
Podniosłam powieki i zmierzyłam zmiennego wzrokiem. Nie, wcale nie było mu smutno. Na twarzy miał wyraz oczekiwania i nieugiętości, a usta miał leciutko wygięte, jakby się cieszył z mojego zmieszania. 
W sumie miał rację, Feliks mówił tylko o Mai i nie sądziłam, by się upierał, że mam być sama – nie wobec pieniędzy, które schowałam w wewnętrznej kieszeni dżinsowej kurtki. Dobrze byłoby mieć Marcela za sobą; niespecjalnie ufałam Feliksowi, a okolica była mało ciekawa, ale problemem był fakt, że Cieśliński wiedział, co potrafiłam, i nie wiedział, że Marcel nie. 
Raczej nie miał zamiaru rozmawiać na ten temat – ja z całą pewnością nie miałam ochoty na wracanie do starych dziejów – ale mogło mu się wymknąć nieprzemyślane zdanie. 
– A jeśli Feliks odmówi zaprowadzenia mnie na miejsce w twoim towarzystwie? 
Marcel wzruszył lekko ramionami. 
– Potrafię nie być widziany. 
Czyli miał zamiar przemykać się za nami. Raczej nie byłby na tyle uprzejmy, by trzymać się poza zasięgiem rozmów. Zresztą... cholera wiedziała, z jakiej odległości byłby w stanie nas zrozumieć. 
Może i lepiej mieć go pod ręką? 
Zawsze mogę Feliksa kopnąć, żeby się zamknął. 
Chyba decyzja odmalowała się na mojej twarzy, bo uśmiech Marcela się nieco poszerzył. 
– Dziękuję – powiedziałam prosto i miałam to na myśli. 
– Cała przyjemność po mojej stronie – rzekł z namaszczeniem. 
Chciałam zapytać, dlaczego to robi, ale czułam, że albo zbyłby mnie jakąś pokrętną odpowiedzią, albo skłamał. Zastanawiało mnie, czy to nagłe pragnienie ochrony wiązało się z tamtym pocałunkiem w lesie – miałam nadzieję, że nie. Nie powinniśmy byli wykraczać poza ramy znajomości biznesowej, nawet koleżeństwo mogłoby się okazać niebezpiecznie, a co dopiero więcej ciepłych uczuć. 
Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałaś. 
Nie miałam siły odpowiedzieć. 
Staliśmy w przyjaznej ciszy kilka minut, aż zauważyłam znajomą postać. Z trudem powściągnęłam odruch pomachania w pozdrowieniu; dobrze znana, stara radość na jego widok mieszała się z mdlącym uczuciem zdrady. Feliks zbliżył się, po jego minie nie dało się poznać, czy przeżywa podobną burzę. 
Nekromanta zatrzymał się i przyjrzał Marcelowi, marszcząc brwi. Zmienny odpowiedział spojrzeniem, w którym pod spokojem migotała bezczelność. 
– Drugi Szymczaka – odezwał się Feliks z zaskoczeniem w głosie. – Nie wiedziałem, że zyskałaś tak wysoko postawionych przyjaciół. 
– Trochę czasu minęło – mruknęłam wymijająco. 
– Jestem Feliks. – Lekko skłonił głowę. – Rozumiem, że jesteś tu jako obstawa Rity? 
– Marcel. – Nie wykonał żadnego ruchu. – Słusznie zakładasz. 
Cieśla spojrzał na mnie z nieoczekiwanym napięciem. 
– To dobrze – powiedział cicho. 
Moje brwi podskoczyły, nie zdołałam opanować mimowolnego ruchu. Spodziewałam się oporu, a on skomentował to dobrze
– Chociaż łażenie po tej okolicy może się okazać bardziej niebezpieczne dla ciebie niż dla niej – uzupełnił. – Władza i ludzie z nią powiązani nie są tutaj ulubieńcami tłumu. Za Ritę mogę ręczyć, ale gdyby działo się coś nieprzewidzianego, będziesz zdany na siebie. 
Marcel nie wyglądał, jakby się przejął. 
– Przywykłem. 
– Nie zwlekajmy zatem. – Odwrócił się i zdecydowanym krokiem ruszył w dół ulicy. Powiodłam za nim wzrokiem, wciąż zaskoczona. Marcel spojrzał pytająco, ale postanowiłam nie zdradzać mu swoich myśli. Był ostrożny tak czy siak, zatem słowo o mojej niepewności wobec intencji Feliksa nic by nie zmieniło. 
Marcel był nieufny i dlatego zachowywał się powściągliwie, ale Feliks zwyczajnie nie znosił ludzi. Musiał mieć naprawdę dobry powód, żeby nie zaprotestować na obecność zmiennokształtnego. Albo naprawdę uważał, że dodatkowa ochrona się przyda, albo widział w tym korzyść dla siebie; umiał szybko kalkulować. Żadna za opcji jakoś nie była w stanie wywołać u mnie szczęśliwych podskoków. 
Uciszyłam obawy i dogoniłam Feliksa, by iść dwa kroki za nim. Marcel lekko kroczył po mojej prawej stronie, jego usta były muśnięte uśmiechem, ale oczy miał czujne. Wyglądał na rozluźnionego, ale czułam, że na oznakę zagrożenia zareagowałby pierwszy, chociaż to ja trzymałam za pazuchą pistolet. Tak, znalazłam stare szelki. 
Zmiennokształtny nie porzucił swobodnej pozy nawet wtedy, gdy otoczenie zaczęło się zauważalnie zmieniać. Coraz mniej samochodów, latarni, świateł; nawet jeśli jakieś się znalazło, były dawno porzucone, zepsute. Beton na ulicy i chodnikach był popękany, jakby leżał ze dwadzieścia lat, chociaż jeśli pamięć mnie nie myliła, położono nowy w okolicach minionych wyborów. Domki były niskie, brzydkie, zasłonięte przez krzewy tylko dlatego, że nikomu nie chciało się ich pielęgnować; wiele wyglądało, jakby trzymały się w kupie wyłącznie na ślinę i wiarę. Smętnego widoku nie był w stanie rozproszyć nawet ciepły, złoto-pomarańczowy blask, jaki rzucało słońce, powoli zbliżające się do horyzontu. 
Za to powietrze... 
Smakowało bosko. 
Nie tylko dlatego, że ten fragment miasta był bardziej zielony i pozbawiony sporej części spalin i smogu. Przyczyna leżała głębiej, a jej skutki mógł wyczuć każdy, kto posiadał w sobie choćby iskrę potencjału. Od prawie dwustu lat teren zamieszkiwali magiczni, stopniowo wypierając zwyczajnych ludzi, aż w końcu zostali sami; częściowo dzięki zwykłemu powiększaniu rodzin, częściowo dzięki groźbom i mniej lub bardziej subtelnym klątwom. Takie stężenie magicznych, swobodnie rzucających zaklęcia i niekryjących się ze swoimi umiejętnościami przez dziesięciolecia, musiało odbić się na wszystkim wokół. Magia zaczęła wsiąkać w materię, najpierw krusząc tę bardziej zaawansowaną technologicznie, by z czasem po prostu wpisać się w okolicę. 
Czułam ją jako chłodne napięcie na skórze, jako orzeźwiający, trudny do określenia smak na końcu języka. Podobny efekt był wyczuwalny na głównych terenach frakcji, jak w dzielnicy nekromantów czy niedaleko dworka Renegatów, ale była pewna istotna różnica – jeśli z tych miejsc wynieśliby się ludzie, mgiełka magii by się prędko rozwiała. Tutaj musiałoby minąć co najmniej czterdzieści lat. 
Wielu magicznych poświęciłoby chętnie wszelkie udogodnienia współczesności, żeby tylko mieszkać w miejscu takim jak to. Raz, że baterie były w zasadzie cały czas ładowane, dwa, sąsiedztwo nie zareagowałoby nawet mrugnięciem nawet na najbardziej dziwaczne wyczyny pociech. Ale to nie była dobra, stateczna część miejskiego krajobrazu, nie. 
Nazywano ją Oczkiem. Krążyły opowieści, że to pieszczotliwe określenie wywiodło się od soli w oku – było właśnie taką solą w oku Kolegium i Strażnicy. Oba stowarzyszenia miały swoje wady, ale były przedstawicielami i wykonawcami prawa, a w Oczku można było znaleźć wszystko, tylko nie prawo. 
Kryły się tu największe szumowiny. Jeśli twój eksperyment na granicy moralności nie skończył się tak, jak powinien był, uciekałeś do Oczka. Jeśli wróg siedział ci na karku, wynajmowałeś zbirów z Oczka. Jeśli czułeś, że restrykcja czarnej magii cię ogranicza, dołączałeś do kręgów w Oczku. Jeśli potrzebowałeś idiotycznie drogich i rzadkich składników, kupowałeś w Oczku. 
Jeśli chciałeś zakazanych zaklęć, szedłeś do Oczka. 
Oficjalne rejestry mówiły o jakichś tysiącu sześciuset magicznych – magów, wiedźm, nekromantów i zmiennokształtnych – ale prawdopodobnie można by doliczyć jeszcze ze trzy setki. Ci ludzie nie byli zainteresowani dołączaniem do frakcji, zatem nie dziwota, że nie figurowali w papierach nawet jako liczby. 
Oczko było tajemnicą poliszynela. Porządni obywatele nie powinni wiedzieć, gdzie znajduje się czarny rynek, ale trudno w tak niewielkiej społeczności uniknąć przekazu informacji. Cholera, moje liceum miało więcej uczniów niż magicznych było w całym mieście. 
Intuicja mówiła mi, że śledzą nas czyjeś oczy. Niekiedy mijaliśmy jakichś ludzi, którzy się nam przyglądali z mniejszą lub większą ciekawością, ale to nie było to; czułam na karku i pomiędzy łopatkami lekki nacisk, jakby spojrzenie było intensywne i niezbyt przyjazne. Przechodnie zazwyczaj mieli raczej znudzone miny, nie śpieszyli się nigdzie.
– Obserwują nas? – zwróciłam się półgłosem do Marcela, ni to pytanie, ni twierdzenie. Szliśmy już pół godziny, zmuszeni zrobić spory łuk, by dotrzeć na miejsce. Posesje uniemożliwiały przejście na przełaj, a nawet gdybym była typem nieszanującym cudzego terenu, z pewnością szybko znaleźliby się chętni do nauczenia mnie pokory. 
Pierwszy niepokój odezwał się kwadrans wcześniej. Usiłowałam go zignorować, ale w końcu zrobił się tak uciążliwy, że musiałam się rozejrzeć. Zrobiłam to możliwie dyskretnie, nie dostrzegłam niczego niepokojącego. 
Marcel nie odpowiedział słowami; skinął lekko głową. 
Nie poprawiło mi to humoru. Nie miałam jednak pewności, co ta obserwacja może nam przynieść, zatem starałam się powściągnąć lęk. Ostatecznie byliśmy na cudzym terenie, mieli powody do przyglądania się nam. 
Feliks nie wyglądał, jakby się przejmował. Co prawda widziałam tylko jego plecy, ale chód miał lekki i sprężysty. Czuł się tu jak u siebie i przypuszczałam, że Oczko było bardzo blisko temu, co mógł uważać za dom. Nasze definicje zdecydowanie się nie pokrywały. 
Stanęliśmy przed obskurną ruderą, która kiedyś musiała się prezentować naprawdę ładnie, ale teraz straszyła odłażącym ze ścian tynkiem, brunatnymi plamami – krew? – tu i tam, niemiłosiernie brudnymi szybami i częściowo zapadniętym dachem. Tylko zieleń miała się dobrze, rozrosła się bujnie, bluszcz szczelnie pokrywał jedną ścianę, wyrośnięte tuje blokowały przejście na tyły. 
– Robi wrażenie – mruknęłam. 
– Musimy poczekać, aż nas zaproszą – powiedział Feliks. Wreszcie widziałam jego twarz i okazało się, że wcale nie był tak rozluźniony i pewny siebie, na jakiego wyglądał. Błądził spojrzeniem po okolicy, tylko oczami dając wyraz swojemu niepokoju. Marcel zaś miał taką minę, jakby odwiedziny w Oczku należały do jego codziennych zajęć. 
Może istotnie tak było. To by pasowało do koncepcji chroń stado za wszelką cenę. Łamanie prawa i zadawanie się z ciemnymi typami było niekiedy konieczne, by twoi bliscy byli bezpieczni. 
Byłam tego dobrym przykładem. 
– A ile czasu zmarnujemy na tym czekaniu? – zapytał zmiennokształtny chłodno. 
– Raczej mało – odpowiedziałam za Feliksa. – Każdy chce jak najszybciej położyć łapę na kasie. 
Plik banknotów w mojej kieszeni był zaskakująco cienki. Filmy sensacyjne, pełne walizek wypchanych pieniędzmi, rzutowały na moje wyobrażenie, jak powinno wyglądać piętnaście tysięcy. 
Cieśla nie zaprzeczył. I słusznie, bo pół minuty po moich słowach drzwi otworzyły się z ponurym skrzypnięciem. Skinął na nas człowiek, który wyglądał równie smętnie, co cały budynek. Był średniego wzrostu, chudy, o powykrzywianych palcach; kolor krótkich włosów był nie do określenia przez ilość brudu, który pokrywał także pomarszczoną jak rodzynka twarz. Ubranie musiało mieć ze dwadzieścia lat albo było wyjątkowo intensywnie używane, sądząc po liczbie przetartych miejsc i zszytych dziur. Czarne ślepia łypały na nas nieprzyjaźnie. 
Nie wyglądał na potężnego, ale zdawałam sobie sprawę, że zewnętrzna powłoka nie świadczy ani trochę o wewnętrznej mocy. 
Podeszliśmy bliżej, mag zmierzył nas spojrzeniem; na dłużej zatrzymał je na Marcelu. Nie podobało mi się, było śliskie i chytre. 
– Przyszliście po zaklęcia – powiedział, a ja nie byłam w stanie powstrzymać zaskoczonego mrugnięcia; jego głos był bardzo przyjemny dla ucha, co prawda pozbawiony ciepła, ale brzmiał melodyjnie. Nie pasował do tej starej, zniszczonej postaci. 
Może wcale nie jest stary. Na pewno zniszczony, ale nie stary. 
Studiowanie pewnych dziedzin magii miało niekiedy osobliwy wpływ. Może mężczyzna przede mną był tego dowodem, ale nie czułam współczucia – sam wybrał tę drogę i raczej nie zamierzał z niej zboczyć. 
– Sam mógłbym je rzucić – zaoferował się mag. Błysk w jego oku sugerował, że z pewnością nie byłaby to gratisowa usługa. 
– Mamy już kogoś, kto się tym zajmie, dziękuję – odparłam uprzejmie. Raz, że mu nie ufałam, dwa, że oskubałby mnie z ostatniego grosza. 
– Po prostu daj te zaklęcia, zapłacimy i się zmywamy – naciskał Feliks, ale mag tylko uniósł pogardliwie brwi. 
– Myślisz, że trzymam takie rzeczy w kieszeni? Idziecie za mną. – Odwrócił się i pomaszerował w głąb pomieszczenia. 
Nigdy nie słyszałam, by trzymanie przy sobie kartek z inkantacją miało jakiś wpływ, skoro nie były aktywowane, ale może z tymi czarami rzecz miała się inaczej. A może po prostu nie chciał świecić sąsiadom wymianą. Chwalenie się zastrzykiem gotówki nigdy nie wpływało pozytywnie na dobre nastroje i pokojowe nastawienie. 
Wewnątrz cuchnęło rozkładem i nawet magia w powietrzu nie potrafiła zamaskować tego zapachu. Marcel szedł za mną, ale mogłam sobie wyobrazić, jak marszczy i pociera nos. Woń nie wywoływała sensacji żołądkowych, ale nie dała się zignorować, zwłaszcza że w powietrzu unosił się pył, który wciskał się w nozdrza i drażnił wrażliwe tkanki.
Wyprowadził nas na tyły. Drzwi były tak niskie, że wszyscy musieliśmy się schylić, by przez nie przejść. Wyszłam na świeże powietrze, do zapuszczonego, choć pięknego ogrodu, i odetchnęłam mało dyskretnie. 
Atak nadszedł znikąd, a przynajmniej tak wyglądało to dla mnie. Słysząc gniewny krzyk Marcela, odwróciłam się, ale zanim zdążyłam zobaczyć, co się dzieje, wielki drab pchnął mnie w pierś i poleciałam do tyłu; próbowałam utrzymać równowagę, ale ostatecznie wylądowałam na tyłku, powalając przy okazji Feliksa. 
Marcel był zaplątany w sieć, która musiała być srebrna, sądząc po czerwonych śladach, jakie zostawiała natychmiast z zetknięciu się ze skórą zmiennego. 
Ten metal miał zły wpływ na wszystkich magicznych, ale na zmiennokształtnych i żywiołaków oddziaływał szczególnie intensywnie. 
Ryknął, wywołując wibracje w moich wnętrznościach, drugi drab zawahał się sekundę i to prawie go zgubiło. Marcel skoczył, nie zważając na łańcuszek wypalający na odsłoniętym ciele pręgi. Już prawie miał ręce na gardle przeciwnika, gdy ten się ocknął i błyskawicznym ruchem podniósł narzędzie, które miał w rękach. Przypominało chwytak do łapania węży; zaokrąglona krawędź na końcu grubej, solidnej rury znalazła się na wprost szyi Marcela. 
Nawet on nie mógł zatrzymać się w połowie lotu; wyrżnął grdyką, a od rury z impetem odskoczyła druga część półkola, obejmując kark zmiennego i zamykając go w obroży. Kliknięcie mechanizmu brzmiało głośniej jak wystrzał, chociaż Marcel charczał głośno, próbując odblokować przyciśnięte gardło. Wykorzystując jego walkę o oddech, trzeci mężczyzna zbliżył się i zamknął identyczny przedmiot z drugiej strony. 
Przez chwilę myślałam, że zmiennokształtny się uwolnił, wyszarpnął chwytaki z rąk napastników; ale nie, sami je puścili, a magia natychmiast oplotła końcówki kijów. Zdawało się, że zaklęcie uwiązało je do dwóch potężnych drzew po przeciwnych stronach, bo gałęzie zaszeleściły gwałtownie, gdy Marcel się szarpnął, próbując wstać z kolan, wyrwać się. 
Odzyskał oddech, bo zaryczał tak, że szyby zadrżały w oknach. Jego furia była niemal namacalna, zdawało się, że zagęściła powietrze. Ten piękny, jasnozielony odcień tęczówek zmienił się w żółć, parzącą i ogłuszającą, tak bardzo zwierzęcą, że cała jego postać zdawała się zmienić w nieznaną bestię, choć ani jeden włos futra nie pojawił się na skórze. 
– Co ty odpierdalasz?! – wrzasnął Feliks za moim uchem. Pytanie nie było skierowane do mnie, bo bezceremonialnie zepchnął mnie z siebie i zerwał się na nogi. Jeden z trzech pomagierów maga zastąpił mu drogę, zanim dopadł czarnoksiężnika. 
Mag zignorował go, przyglądając się Marcelowi z zainteresowaniem. 
– Fascynujący odcień tęczówek – powiedział, na co Marcel zareagował sykiem, który ścierpł mi skórę nawet bardziej niż ryk. Ryk był wyrazem wściekłości, agresji; syk obiecywał śmierć. 
Zmienny wyciągnął ręce w kierunku mężczyzny, ale ten stał w bezpiecznej odległości; szarpnął się do przodu, drzewa aż jęknęły, ale wytrzymały. Gdyby nie były podrasowane magią, pękłyby jak zapałki. Jego siła przerażała; mięśnie wibrowały pod poranioną skórą, gdy zaciskał dłonie na obręczach i próbował je rozerwać, nie zważając na ból, jaki sprawiało mu srebro. Wolał mieć ręce przepalone do kości niż nie walczyć z uwięzieniem. 
– W co się zamienia? – mag zwrócił się do mnie. 
– Skąd mam to wiedzieć! – wyrwało mi się, wciąż z poziomu gruntu. Moja dłoń zaczęła pełznąć pod kurtkę, do pistoletu. Powinien działać, chyba że los był dla mnie wyjątkowo nieprzychylny. 
– Mieliśmy umowę! – krzyknął Feliks, ale nie próbował siłować się z drabem Numer Jeden. Widząc, że nekromanta się nie ciska, NJ odstąpił, ale nadal pozostawał blisko. 
– Mówiłeś o dziewczynie, ani słowa o zmiennokształtnym. – Mag chodził dookoła Marcela i oglądał go, jakby był częścią frapującej wystawy. – Zwłaszcza, że to drugi, jeśli się nie mylę. Trudno przepuścić okazję sprawdzenia, co jest jego formą, zawsze jest taki tajemniczy w tym temacie. 
Marcel znów zasyczał, batalion mrówek urządził manewry na moich plecach. Czyżby nie był w stanie mówić? Pomóż mi! 
– To wilk – powiedziałam szybko. – Zmienił się raz przy mnie. Pracujemy razem. Nic niezwykłego. 
– Jakoś ci nie dowierzam – mruknął. 
Numer Trzy się zbliżył; chyba nie był po prostu jednym z drabów, bo stanął obok maga i zmierzył Marcela okiem znawcy. 
– Za dużo masy. Nie te ruchy – mamrotał do siebie. 
– Jest duży – dodałam rozpaczliwie, ale wątpiłam, czy nawet najbardziej płomienna przemowa byłaby w stanie odwrócić maga od zrobienia tego, co zamierzał. 
Wiedziałam, że są sposoby, by zmusić zmiennego do przemiany. Nie wiedziałam, na czym polegają, ale były bolesne i upokarzające. 
Numer Dwa złapał mnie za kurtkę na karku i podciągnął do pionu, moje palce ześlizgnęły się z kolby. Ciężkie łapsko leżało na moim ramieniu. Nie rób nic głupiego. Jak to dobrze, że korzystanie z broni palnej obok magicznych było uznawane za tak idiotyczny czyn, że ND złożyłby się ze śmiechu, zamiast sprzedać mi cios w skroń. Wtedy ja mogłabym go walnąć; ciężki metal sprawdzałby się świetnie jako ogłuszacz. 
Czarnoksiężnik stanął za Marcelem. Zmienny próbował go dosięgnąć, ale zaklęcie ograniczało mu także ruchy wokół własnej osi. Mógł tylko się szarpać, zrzucając liście. 
– Wypuść mnie teraz, a może cię nie zabiję – wywarczał Marcel ledwo zrozumiale. 
Mag nie odpowiedział; wyciągnął z kieszeni małą strzykawkę, wbił ją w kark zmiennego, wtłoczył zawartość i odskoczył, jakby miała nastąpić eksplozja. 
Przez chwilę panowała cisza; zdawało się, że wszystko zamarło w oczekiwaniu na następne wydarzenia. 
Marcel warknął i zaczął się miotać z jeszcze większą determinacją. Przez chwilę sądziłam, że jego szyja sinieje, ale zorientowałam się, że to futro wypływa na wierzch. Ciało zdawało się pękać, rozszerzać jak pod wpływem gorąca; dreszcz przeniknął go od stóp do głów, ubranie rozdarło się, jakby było z papieru. Kości się wydłużały, stawy z trzaskiem zmieniały położenie, mięśnie rozciągały się pod skórą. 
Płynna fala zmian, tak naturalna, gładka i łagodna, że niemal poczułam delikatną bryzę na twarzy. 
To trwało kilka sekund; zmienni mogli stać się zwierzętami w mgnieniu oka, w połowie skoku czy ciosu, ale to było wymuszone, a Marcel walczył, sądząc po zacięciu na twarzy, która coraz bardziej traciła swoje zwyczajne rysy, aż wreszcie rozlała się całkowicie w zwierzęcy pysk. 
Miałam przed sobą tygrysa. Był ogromny, dużo większy niż te, które widziałam w zoo. Kły wystawały z kociego pyska, żółte oczy niemal się jarzyły; ale najbardziej zdumiewający był fakt, że jego futro miało kolor niebieski. Ciemny, poprzecinany niemal czarnymi pasami, ale nadal niebieski. 
Nie tylko ja gapiłam się zdumiona. Łapsko ND zsunęło się z mojego ramienia, westchnienie wyrwało się z ust NT. Wyglądał, jakby dostał przyśpieszony prezent na święta. 
Marcel zacharczał. Obroża wbijała się w ciało głęboko. 
– On się dusi! – krzyknęłam, ale moje słowa nie wywołały efektu, na jaki liczyłam. 
– Musimy to otworzyć – powiedział mag, przytomniejąc. Jego oczy płonęły niemal z taką siłą, co Marcela.
– Oszalałeś – zdenerwował się NT. – Zabije nas od razu. Niech się udusi, przynajmniej nie będzie się szarpał. 
– Nie! – W oku czarnoksiężnika zamigotał pazerny błysk. – Organy wcięte na żywca mają większą wartość. I może je odtworzyć z czasem. Chcesz zabić maszynę do pieniędzy? 
Co?
– Z takiego gatunku za jedną sztukę wyciągniemy tyle kasy, że starczy nam na całe życie, włączając te twoje badania.
Usłyszałam cichutkie przekleństwo Feliksa. 
Trzy rzeczy zdarzyły się jednocześnie; potężne pchnięcie posłało mnie tak blisko Marcela, że mogłam dojrzeć pojedyncze włoski na jego pysku; koło ucha świsnęła mi nekromancka klątwa, którą mag odbił w ostatnim momencie; spomiędzy krzaków wypadł rudy lis i rzucił się na NT. 
Żółte oczy tygrysa płonęły tak blisko mojej twarzy, że chyba lekko przypaliły mi brwi. Za moimi plecami rozgorzała walka, wyładowania magiczne trzeszczały w uszach, ale byłam schwytana w pułapkę tego spojrzenia. 
Tygrys – Marcel – opuścił powieki i słabo się poruszył. Adrenalina nagle z hukiem zalała może żyły; jeśli zaraz czegoś nie zrobię, umrze! 
Na czworaka odpełzłam w bok. Nie miałam pojęcia, co robić, zatem zadziałałam instynktownie; po prostu złapałam za rączkę chwytaka. 
Nie był zabezpieczony przed skorzystaniem przez osoby niepożądane, zatem w odpowiedzi zaciążył mi w dłoniach. Opuściłam go ostrożnie na ziemię, nie wierząc w to szczęście; czar się nie uaktywnił. Rozejrzałam się za wajchą, która musiała otwierać obrożę. Znalazłam i pociągnęłam; poszło zadziwiająco łatwo, biorąc pod uwagę siłę, jaką Marcel wkładał w rozerwanie okręgu. Pobiegłam na drugą stronę, kątem oka wyłapując walczących; Feliks przegrywał nawet z pomocą lisa. 
Zaraz zacznę strzelać, obiecałam mu, odblokowując drugi chwytak. 
Nie miałam okazji. 
Marcel musiał udawać zasłabnięcie, bo zerwał się w chwili, gdy obręcz puściła. Upadłam na tyłek, nie spodziewając się tak raptownego ruchu; wielkie, kocie cielsko całe się spięło, przyczaiło. Syknął na mnie cichutko. Prawie się posikałam ze strachu, serce fiknęło dzikiego koziołka, ale w następnej chwili już go przede mną nie było. Skoczył, susem połykając przestrzeń jak dziecko cukierek. 
Odwróciłam się z krwią tętniącą w uszach. 
Walka zakończyła się bardzo szybko, gdy Marcel dołączył do zabawy. ND go zauważył pierwszy, cisnął klątwą, ale ta tylko rozprysnęła się na futrze tygrysa jak krople wody, łagodne i nieszkodliwe. Zwierzę dopadło człowieka w ciszy; ani ono nie warknęło, ani on nie krzyknął. Celny cios łapą i krew z rozerwanej szyi chlusnęła na trawę. Nim jednak zetknęła się z gruntem, kot rzucił się przed siebie, na NJ. 
On stał tyłem, nie widział, co się stało z Numerem Drugim. Nieznany ciężar powalił go na ziemię, gdy prostował się po uchyleniu się przed klątwą Feliksa. Zdążył wrzasnąć; pazury rozerwały mu bok, ale raczej przypadkiem, bo Marcelowi zależało na szybkiej eliminacji, a nie męczeniu ofiary. Druga łapa opadła na potylicę; krzyk umilkł raptownie. 
Mag i NT zorientowali się, że sprawy nie idą po ich myśli, ale było już za późno. Kiedy Marcel w barwnym rozprysku klątwy opadł na maga, Numer Trzeci próbował uciekać, ale Feliks mu na to nie pozwolił. Mężczyzna opadł jak pozbawiona sznurków marionetka; wątpiłam, by żył. 
Marcel zwrócił swoją uwagę na Cieślę. 
Feliks się cofnął, unosząc dłonie w pokojowym geście. 
– Nie miałem z tym nic wspólnego, przysięgam – powiedział szybko. – Nie wiedziałem. Przysięgam. 
Malutki krok w stronę Feliksa. Potem następny. Feliks się cofał, nie spuszczając spojrzenia z drapieżnika. 
– Marcel! – zawołałam, ale zignorował mnie. Sięgnęłam po pistolet, gotowa strzelić mu w nogę, zanim zabije także Feliksa. 
Pomiędzy zmiennokształtnego a nekromantę wskoczył lis. Chociaż był większy od swych w pełni zwierzęcych pobratymców, wydawał się śmiesznie mały przy rozmiarach tygrysa. Ale nie chodziło tylko o gabaryty; zabójcza moc, siła i gracja promieniowały z kociego ciała jak ciepło z mocnej żarówki. Drapieżnik, przed którym świat drżał. 
Zastanowiłam się przelotnie, czemu lis nie ugiął się do samej ziemi, oddając hołd. Może wtedy by go oszczędził. 
Lis nie tylko się nie ugiął, nawet nie uciekł; zamiast tego jego ciało zafalowało i moment później wielkiemu zwierzęciu stawiała czoła drobna kobieta, której wściekle rude, kręcone włosy stanowiły rażący kontrast do bladej, obsypanej piegami skóry. 
Marcel najwyraźniej nie spodziewał się tego ruchu, bo przystanął. 
– Zabijesz bezbronną dziewczynę? – zapytała hardo, niemal pogardliwie. 
– Lidia, odsuń się! – krzyknął ostro Feliks, ale kobieta nie ruszyła się ani na krok. 
– To nie wina Feliksa, tylko twojej dziewczyny. Mogła cię tu nie przyprowadzać. 
Jakim cudem to moja wina?! 
Zgodnie z tą logiką, Marcel sam jest sobie winny. Mógł nie przychodzić. 
Mógł nie być zmiennym. 
–  Ten mag nigdy nie zajmował się sprzedażą organów. – Patrzyła twardo prosto w oczy Marcela; nie mogłam zrozumieć, jak to robi i nadal może rozsądnie mówić. Były hipnotyzujące, wypłaszały wszelką rozsądną myśl z głowy. – Obserwowali was, gdy tylko weszliście do Oczka. Wiem, bo ja obserwowałam ich. Najpierw z ostrożności, ale potem zorientowali się, że jesteś zmiennym, że jesteś betą. Myślisz, że ile zajęło im przygotowanie chwytaków i zaklęcia? W okolicy można kupić wszystko. 
Feliks złapał Lidię za ramię i pchnął ją w bok, ale nie drgnęła. Był od niej większy, ale ona była zmiennokształtną, silniejszą od zwyczajnego człowieka. Stanął zatem obok niej, jedną ręką wciąż próbując wepchnąć dziewczynę za siebie. 
Hm. 
– Pchnąłem Ritę w twoją stronę, żeby mogła zdjąć obroże – przypomniał nekromanta, czujnie obserwując Marcela. Pozornie wydawał się bezbronny wobec odporności zmiennych na zaklęcia, ale nie wątpiłam, że ma jakieś paskudne sztuczki w zanadrzu. – Zaatakowałem ich. Zabiłem. Nie wiedziałem, że planują coś takiego. Nikomu tego nie życzę. 
Marcel się nie rozluźnił; wyglądał, jakby z uprzejmości czekał, aż skończą gadać, by i tak zrobić to, co uważał za słuszne. 
– Marcel – odezwałam się znowu, tym razem wkładając w to słowo tyle nacisku, że tygrys odwrócił lekko głowę, by zerknąć w moim kierunku. Jakiś to sukces był. – Marcel, proszę. Nie zabijaj go. Feliks to mój przyjaciel. 
Trochę naginałam prawdę, ale nawet jeśli nasze stosunki były chłodne, nie chciałam widzieć Cieśli martwym. 
Minęło kilka napiętych sekund; wreszcie Marcel przesunął się lekko i zaczął zataczać szeroki łuk wokół Feliksa, okrążając go, ale nie zbliżając się. 
Wyrok odroczony. 
Pozbierałam się z ziemi. Feliks gapił się chwilę na ciała niby skupiony, ale wiedziałam, że rozpaczliwie mocno starał się ignorować drapieżnika, który przysiadł wreszcie za jego plecami. 
– Lidia, możesz poszukać zaklęcia Rity w budynku? – zapytał dziewczyny. – My przeszukamy ciała. 
Lisica rzuciła mi i Marcelowi po nieprzyjaznym spojrzeniu, ale posłusznie podążyła w kierunku rudery. Jej naga, smukła postać wyglądała osobliwie na tle rozpadającego się domu. 
– Nie rób tego, jeśli nie chcesz – powiedział Feliks, przykucając obok maga. 
Obejrzałam się na Marcela. Wyglądało na to, że zwracał uwagę tylko na Feliksa, ale wątpiłam, by było tak w istocie. 
– Dam radę – mruknęłam i zbliżyłam się do Numeru Trzeciego. 
Nie miał nic ciekawego w kieszeniach. Portfel z niewielką ilością pieniędzy, bez dokumentów, pewnie szykował miejsce na zapłatę. Żadnej karteczki z formułą. 
– Przynajmniej zaoszczędziłaś kupę forsy – zauważył Feliks, odsuwając się od maga. Pokręcił głową, nic nie znalazł. 
– Tobie też nie płacę – odparłam. 
Feliks chyba chciał zaprotestować, wnioskując po jego minie, ale cichutki warkot od strony Marcela zamknął mu usta. Posłałam tygrysowi niepewny uśmiech. Dzięki. 
Kot leżał rozwalony na trawie. Było jeszcze trochę światła, ale mogłam się założyć, że gdyby panował mrok, natychmiastowe wypatrzenie go byłoby możliwe tylko dla posiadacza naprawdę dobrych, uważnych oczu. 
Lidia wróciła, gdy kończyliśmy przeszukiwać NJ i ND. Zbliżyła się, trzymając długi pasek papieru tak, jakby było to coś obrzydliwego. Podała mi go bez słowa. Przejrzałam ciąg znaków; nie miał dla mnie sensu, choć w niektórych miejscach widziałam odwołania do umysłu i wspomnień. Zapewne zaklęcie pamięci. Po drugiej stronie widniał czar zapachowy; skąpiec, nie chciał zużywać dwóch kartek. Gdyby żył, zażądałabym przepisania zaklęć, nawet za dodatkową opłatą; jeśli tusz przebił w którymś miejscu, zmieniając symbol, i Maja źle by go przeczytała, mogłoby się to skończyć naprawdę źle. 
Myśl o Mai sprawiła, że podniosłam oczy na niebo. Było czyste, bez ani jednej chmurki, która zasłaniałaby pyzaty, pełny księżyc. Blask dnia wciąż barwił postępujący granat czerwienią i złotem. Jeszcze jakieś piętnaście minut i jednym źródłem światła byłaby ta srebrna tarcza. Wtedy wystarczy dać Mai formuły, przełamać lęk i położyć się w uroczysku... 
Gapiłam się na księżyc tępo. 
Uroczysko. 
Było przecież sczerniałe. 
Niepokój ścisnął moje wnętrzności, gdy gorączkowo przerzucałam w głowie myśli, starając się przypomnieć, czy miałam w zasięgu kogoś z uroczyskiem, kogoś, kto albo nie interesowałby się moimi działaniami, albo trzymał gębę na kłódkę. Nie mogłam sobie nikogo odpowiedniego przypomnieć. 
Zaczerpnęłam oddechu przez zęby, nakazując sobie spokój. 
Dreszcz nakazał mi się odwrócić; cofnęłam się odruchowo o krok. Stał za mną tygrys i przyglądał mi się tymi żółtymi oczami, jakby pytająco. Nie przypuszczałam, że zwierzę może tak żywo odwzorować ludzkie ekspresje... 
To Marcel, przypomniałam sobie. Zmiennokształtny. Nie po prostu zwierzę.
Dziwiło mnie, że jeszcze się nie przemienił z powrotem. Jego ubranie co prawda było w strzępach, smętne resztki materiałów zrzucił po zakończonej walce, ale nie sądziłam, by to skromność była problemem. Zmienni nie słynęli z pruderyjnego podejścia do ciała i seksu, co można było zaobserwować na przykładzie Lidii; stała naga jak noworodek i nic w jej postawie nie zdradzało, że uważa to za niekomfortową sytuację. 
Może środek mu to uniemożliwiał. Może nie chciał, wyczekując ponownego natarcia przeciwników. Jako ta bestia miał większą siłę rażenia, to pewne. Albo miał frajdę ze straszenia Feliksa. 
Popatrzyłam na Cieślę. 
– Feliks – odezwałam się. – Masz szansę na te swoje trzy tysiące. 
Uniósł lekko brwi, obrzucił Marcela szybkim spojrzeniem. Widać było po nim, że nie czuje się swobodnie. Cóż, ja też nie. Próbowałam uspokoić serce i przezwyciężyć miękkość nóg, ale niezbyt mi wychodziło. 
Czy on czuje ten strach? 
Pewnie tak. Strużka potu ciekła po moich plecach, ale przynajmniej głos nie drżał. 
– Załatw mi bezpieczne uroczysko w ciągu – zerknęłam na księżyc – godziny i kasa jest twoja. 
Ściągnął brwi. 
– Mam własne. Jest neutralne – wyprzedził pytanie. 
– Maja tam będzie – powiedziałam twardo. Zmarszczył się jeszcze bardziej, ale nie zaprotestował, chociaż wątpiłam, by zapowiedziana obecność pół-strzygi napawała go zachwytem. 
Niezbyt mnie to obeszło. 
Wyciągnęłam telefon i zaklęłam pod nosem – smartfon nie wytrzymał i padł. Wolałam go nie włączać w tamtej chwili; mogło się jeszcze okazać, że po odstaniu kilku dni w niemagicznym obszarze będzie działał. Nie pomyślałam. 
– Nie noszę tutaj komórki – odparł Feliks na moje pytające spojrzenie. Brzmiał na ucieszonego; nie wiedziałam tylko, czy śmieje się z mojego przywiązania do wadliwej technologii, czy raduje z faktu, że nie miałam jak wezwać Mai. 
Nie dostał wiele czasu na zadowolenie; Marcel się zakręcił, złapał zębami porwane spodnie i podszedł bliżej, podając mi je. Ostrożnie wyciągnęłam rękę i chwyciłam materiał, pilnując, by nie zbliżać palców do obnażonych kłów. Nie sądziłam, by zmienny odczuwał pragnienie odgryzienia mi jakiejkolwiek części ciała, ale nie mogłam się zmusić do większej swobody. Całą wolę skupiałam na tym, żeby nie uciekać, nawet nie próbowałam powstrzymać lekkiego drżenia. 
Bałam się, oczywiście, że się bałam. Metr ode mnie stał zwierz, który był w stanie zmiażdżyć każdą kość w moim ciele bez specjalnego zaangażowania. Zaraz się wycofał, ale potrzebowałam kilku chwil, by uspokoić puls na tyle, by nie zagłuszał każdego dźwięku z okolicy. 
Później się zastanawiałam, czy czuł się urażony moimi reakcjami, czy wprost przeciwnie; a może po protu były częścią jego egzystencji, zatem nawet nie zwrócił na nie uwagi. 
Odchrząknęłam i przetrząsnęłam kieszenie; Marcel najwyraźniej nosił przy sobie wyłącznie telefon, bo nic innego nie znalazłam. 
– Dzięki – mruknęłam. Nie zareagował. Wysłałam Mai wiadomość – Mam zaklecia. Jedz do Feliksa, oferuje uroczysko. Ciuchy Cyrusa sa za pralka. Moj telefon nie dziala. Rita – i z braku pomysłu, co zrobić innego, włożyłam komórkę w to samo miejsce i ze zbędną starannością położyłam zniszczone spodnie na trawie. 
– Nie zapytałaś mnie o adres – zauważył Feliks. Wzruszyłam ramionami bez słowa; byłam pewna, że Maja wie, gdzie Cieśla rezyduje. Ten zmrużył podejrzliwie oczy, ale zamiast drążyć temat, skierował uwagę na Marcela. – Nie chcę ciebie w okolicy. 
Cisza jakby się wzmogła. 
– Ja też nie – dodałam szybko. Żółte spojrzenie – czy to uraza? – spoczęło na mnie. – Bartek... nie ma zbyt dobrych wspomnień po ostatnim uroczysku. Musimy się z tym uporać w małym gronie. 
Brzmiało wiarygodnie; było prawdą. 
Tygrys stał jeszcze chwilę, jakby się namyślał, po czym się zbliżył, zacisnął szczęki na ubraniu i jednym skokiem opuścił podwórze, bezproblemowo pokonując ogrodzenie, które musiało mieć wysokość jakichś trzech metrów. 
Uznałam zaskakująco trzeźwo, że muszę kupić jakąś książkę o tych zwierzętach. 
– Lidia – odezwał się nekromanta cicho – upewnij się, że nie będziemy śledzeni. Ani przez niego, ani nikogo innego. 
Kobieta zmieniła się w lisa i zniknęła w krzakach. Zadziwiające, jak szybko zlała się z mrokiem. 
Popatrzyłam na martwych u moich stóp. Tym razem żołądek się nie buntował, ale to nie poprawiało mi humoru. 
W ciągu czterech dni miałam styczność z ośmioma zabitymi i tylko do wykończenia jednego nie przyłożyłam ręki. Nie chciałam wierzyć, że Daniela Promienia zamordowano tylko po to, by mi grozić. 
– Twoi pierwsi? 
Odwróciłam wzrok. 
– Pierwsi co? 
– Pierwsze trupy, z jakimi się zetknęłaś – wyjaśnił Feliks. Słowa były makabryczne, ale przemawiał łagodnie, jakby był gotów pomóc, gdybym miała się załamać. 
Nie chciałam odpowiadać. Nie widziałam sensu. 
– Po prostu chodźmy. – Minęłam NT i ruszyłam w kierunku budynku. – Noce nadal nie są zbyt długie, szkoda marnować taką piękną pełnię. 
Przystanęłam w progu i obejrzałam się za siebie; Cieśla przyglądał mi się z nieodgadnionym wyrazem twarzy, ale po chwili jakby się otrząsnął; w kilku długich krokach się zbliżył, minął mnie w drzwiach. Ruszyłam za nim. 
Szliśmy jakieś dwadzieścia minut. Po zmroku, oblane srebrną poświatą otoczenie prezentowało się o wiele korzystniej; niemal romantycznie. Sterta pokruszonych cegieł i gruzu w nocnym wydaniu wyglądała na dobre miejsce, by się wygodnie ułożyć i pooglądać niebo, a zgasłe lampy uliczne przypominały smukłych, pochylonych strażników. Na razie panował spokój, ale czułam, jak magia narasta; jeszcze jakieś pół godziny i jej poziom miał stać się tak wysoki, że wszyscy mieszkańcy zaczną się zachowywać jak pijani. 
To była dobra noc. Nie było ani jednej chmurki, ciepło promieniowało z nagrzanego za dnia betonu, księżyc wydawał się większy niż zazwyczaj. Czułam, jak wyczerpane do cna zasoby się napełniają, moc powoli wsączała się w moje żyły. Nie miałam na nią zbyt wiele miejsca, ale czułam się lepiej z każdą minutą. 
Ale była też druga strona medalu. Normalni magiczni mogli czuć się świetnie w pełnię, ale cała reszta ciemnych istot miała się dużo gorzej. Zora miała straszliwe koszmary, z których nie mogła się obudzić, chociaż nigdy nie śniła; Hodaniew nie mógł swobodnie wyjść z domu, bo skóra paliłaby go jak przypiekana żywym ogniem; Jakub... Jakub zapewne miotał się w swojej srebrnej klatce, wyjąc i wrzeszcząc, cierpiąc i dysząc żądzą krwi. Zaś jeśli sąsiedzi zdradzieckiego maga nie zajęliby się ciałami w przeciągu kilku godzin, mieliby na karku co najmniej jednego podniesionego – nie wątpiłam, że klątwy były w Oczku powszechne, a śmierć całej czwórki zdecydowanie do łagodnych nie należała. 
Nie wiedziałam, jaki wpływ ta faza miała na Maję; zapytałam ją raz, ale odmówiła odpowiedzi. Nie naciskałam. 
A propos Mai... 
– Jakim cudem? – warknął Feliks, gdy znaleźliśmy się w przerzedzonej części Oczka, oddaleni od serca obszaru na tyle, by lampy działały, a budynki nie rozpadały się tak prędko i widowiskowo. Zorientowałam się, który dom należy do niego, bo przed furtką stała pół-strzyga. 
– Przed Mają nie ma tajemnic – powiedziałam, nawet nie próbując ukryć kpiny w głosie. 
Patrzył gniewnie na Maję; odpowiedziała mu niewzruszonym, zimnym spojrzeniem. Zacisnął szczęki, otworzył metalowe drzwiczki z impetem, który zdradzał jego złość, i ruszył w dół ulicy. 
– Feliks? – zawołałam za nim, nagle niepewna. 
– Wrócę za trzy godziny – rzucił przez ramię. – Dacie sobie radę, a ja nie lubię przebywać w towarzystwie, które wywołuje we mnie dreszcze. 
Patrzyłyśmy za nim, aż zniknął nam z oczu. 
– Kiedy zrobił się takim dupkiem? – mruknęłam. – Zdrajca i materialista, tak, ale przynajmniej był uprzejmy. 
– Nie przejmuj się nim. – Maja wkroczyła na posiadłość Cieśli z taką miną, jakby była właścicielką każdego atomu na tym terenie. – Jesteś gotowa? 
Głęboko nabrałam powietrza w płuca. 
Damy radę. 
Razem. 
– Tak – odparliśmy. 
– Zaczynajmy więc. 
~*~
Trzy godziny później zjawił się Feliks, jak obiecał. Chwilę wcześniej skończyłyśmy zaklęcie pamięci, ostatni dźwięk wciąż wydawał się drżeć w powietrzu, czar bulgotał w moim mózgu jak musujący cukierek, przyciśnięty językiem do podniebienia. Aktywator zaklęcia zapachowego tkwił bezpiecznie w eleganckim pudełeczku, ukryty pod postacią prostego kolczyka. 
– No i jak, straciłaś wszystkie klepki? – zapytał Feliks, patrząc na mnie uważnie. 
– Dziękuję, mam się znakomicie – uprzejmie odparłam i ciemność zalała moje zmysły.
________________

No i tajemnica Marcela rozwiązana; może rozczarowująca, może nie. Szerzej na ten temat będzie w przyszłości. 

12 komentarzy:

  1. Świetne :D
    Szczerze to liczę na to,że Marcel dowie się o tajemnicy Rity :)
    Ale naprawdę fajne :D
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cierpliwości, jeszcze trochę wydarzeń przed nami. ;)

      Usuń
  2. No to najpierw błędy, które znalazłam:
    "Ryknął, wywołując wibracje w moich wnętrznościach, drugi drab się zawahał sekundę i to prawie go zgubiło" - 'się zawahał sekundę' brzmi nienaturalnie, sugerowałabym 'zawahał się sekundę'
    "Wykorzystując jego walkę o oddech, trzeci mężczyzna się zbliżył i zamknął identyczny przedmiot z drugiej strony." - tutaj tak samo z 'się zbliżył'
    "Przez chwilę myślałam, że zmiennokształtny się uwolnił, wyszarpnął z chwytaki z rąk napastników" - 'wyszarpnął chwytaki', bez 'z'
    "Feliks złapał Lidię za ramię i pchnął są w bok, ale nie drgnęła." - 'ją', nie 'są'.

    No to tak: muszę przyznać, że trochę się pogubiłam, jeśli chodzi o to, kto jest kim. Chodzi mi o fragment, w którym Marcel i Maja tłumaczą Ricie, jakie znaczenie ma porwanie wszystkich tych osób. Dopiero po przeczytaniu spisu bohaterów i ponownym przeczytaniu fragmentu coś mi się rozjaśniło. Podsumowując, spis bohaterów to bardzo dobry pomysł, ale mam pytanie: ogólny znaczy niemagiczny?

    Jeśli chodzi o Marcela, to przyznaję, że nie spodziewałam się tygrysa. Nie zastanawiałam się specjalnie nad rodzajem zwierzęcia, w które się zamienia, więc nie mogę powiedzieć, że czuję się rozczarowana albo i nie, ale jakoś nie kojarzyłam go z kotem. Ciekawe, czy jak widzi puste pudełko, to ma ochotę się w nim położyć xD Myślałam, że wymyśliłaś sobie niebieskiego tygrysa, więc sobie wyguglałam i okazało się, że człowiek faktycznie uczy się całe życie XD
    Nie wiem, czy już o to pytałam - czy zmiennokształtny może zamieniać się w mityczne zwierzęta, np. smoka albo jednorożca, czy jest ograniczony do istniejących zwierząt? No i czy w świecie przez ciebie wykreowanym smoki i jednorożce nie istnieją?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Zaraz biorę się za poprawianie błędów.
      Nie dziwię się, że się pogubiłaś - ja posiłkowałam się długaśną rozpiską. Ten fragment w rozdziale to w zasadzie streszczenie.
      Ogólny: mag, który nie posiada żadnych szczególnych, niestandardowych umiejętności. Przykładowo: Eliasz (przywódca frakcji) jest określany jako ogólny, choć jego moc jest ogromna i zmiótłby Huberta - maga metalu - jednym zaklęciem, gdyby miał taki kaprys.
      Gdyby Rita nie kryła się ze swoimi zdolnościami, figurowałaby jako morf, ale jej moc nadal byłaby niemal zerowa.
      W tygrysie formie czuje pociąg do pudełek, w ludzkiej - woli folię bąbelkową. :D
      Dobrze kombinujesz. :) W przypadków smoków i różnych takich to nie do końca zmiennokształtność. Zmienni mają w sobie dwie osobowości - ludzką i zwierzęcą. Człowiek podporządkowuje sobie zwierzę, ale nie jest w stanie zupełnie odciąć się od jego wpływu, i stąd właśnie te przeróżne zasady funkcjonowania w społeczeństwie etc. Zaś gdyby smok, jednorożec czy inna tego typu istota miała się zmieniać, przyjęłaby wyłącznie ludzką formę - zaś umysł pozostałby ten sam. Zatem jednorożec jako człowiek nadal wpieprzałby trawę.
      Poza tym ta zmiennokształtność smoka to nie zmiennokształtność, a raczej potężny urok, dzięki któremu stworzenie wygląda jak człowiek. Na dobrą sprawę Ricie bliżej do zmiennokształtności niż smokowi.

      A konklluzja jest taka, że owszem, smoki i jednorożce istnieją. :D

      Usuń
  3. Witam,
    Z przykrością informuję, że w związku z nieuniknionymi cięciami w załodze Twój blog trafił do wolnej kolejki. Jako że naszym celem nadrzędnym jest jej opróżnienie, z pewnością (jeśli ocenialnia nie zostanie zamknięta) ktoś się nim zajmie. Kolejki są zablokowane tylko dla „nowych” blogów, więc jeżeli chcesz wybrać konkretną oceniającą, możesz to zrobić pod Poczekalnią.
    Pozdrawiam i przepraszam, ale nic nie mogę na to poradzić.
    Shiibuya

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyjustowany tekst, akapity, piękny szablon (nawet na moim niewielkim ekranie). Czyżbym trafił do raju? Może.
    Zagłębiłem się w lekturę Twojego bloga i... Zostałem oczarowany. *Wyobraź sobie teraz wielkie, wpatrujące się w Ciebie kocie oczy.* Historia jest taka piękna, a Ty w przecudowny sposób wykreowałaś bohaterów, że się rozpływam.
    Spokojnie śmiałbym wystawić Ci piątkę (taa, zostało mi to ocenianie z prowadzenia ocenialnii, wybacz). Piękne, rozbudowane i zrozumiałe zdania. Interpunkcja - cudo. Pod względem poprawności ogromny, ba! - przeogromny plus. Podzielę się z Tobą ciasteczkiem, dobrze?
    Polubiłem główną bohaterkę. Jest taka... prawdziwa. Aż się łezka w oku kręci (choć może być to winą przemęczania oczu, powiedzmy jednak, że się wzruszyłem).
    W porządku, zakończę teraz swój bezsensowny wywód, który w sumie nic nie wnosi. Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli te trzy cechy oznaczają raj, to ja chyba mam za wysokie standardy i dla własnego dobra powinnam przyjąć twoje. :)
      Dziękuję za miłe słowa! I za ciasteczko. Lubię ciasteczka.
      Chyba nie powinnam się przyznawać, ale ja również Ritę lubię - to moja pierwsza pierwszoplanowa postać, do której czuję sympatię. Wszystkie poprzednie wychodziły takie... mdłe. I zarazem dramatyczne. Zawsze coś było nie tak, zatem cieszę się, że tym razem główna bohaterka taka nie jest. :)
      Do napisania/przeczytania zatem. :)

      Usuń
  5. Skończyłam czytać dwa dni temu i czułam się jak po maratonie dobrego serialu. Wiesz, cały czas chcesz więcej, bo jest super, ale potem nagle kończysz i masz takiego kaca, bo nie możesz pozbierać myśli, a następny sezon za pół roku. Mam nadzieję, że w tym wypadku pójdzie ci lepiej i nie będę musiała czekać tak długo, ale przejdźmy do konkretów.
    Osobiście obstawiałam, że Marcel będzie panterą, choć tygrysa też rozważałam, ale uznałam, że jest zbyt pasiasty jak na tę poważną postać. Aczkolwiek o zawodzie zdecydowanie nie można mówić, po prostu nie wstrzeliłam się idealnie w twój zamysł. Skoro już przy tym panu jesteśmy, to ma niesamowite rozchwiania emocjonalne i nie umiem do końca go zrozumieć. Zastanawiam się (i tu proszę o wyjaśnienie), czy ów ma jakiś zawiły profil psychologiczny i mrroczną przeszłość, która go motywuje do takich, a nie innych działań, czy jest po prostu nieokiełznanym, porywczym tygrysem?
    Nie wiem, czemu nie kochałaś innych bohaterek przed Ritą, ale pomijając ten fakt, masz rację - jest naprawdę świetna. Nie przeszkadza mi w niej chyba nic. Nie ma najmniejszych zapędów na merysójkę ani zapadłą dziewczynkę, która okaże się bohaterem. Jest naprawdę dobrze i wielowymiarowo (dosłownie...) wykreowaną postacią, która czasem aż zalatuje destrukcją - tu jakiś żarcik o Batmanie, tam figurka Iron Mana... <3 No miłość ma nieopisaną jest. Poza tym uwielbiam jej rzeczowy stosunek do Marcela i dziękuję ci, naprawdę dziękuję, że nie wysłałaś jej do zmiennych na przechowanie po ataku na dom, bo oszalałabym z przewidywalności akcji.
    Maja jest cudowna. Opis reakcji nekromantów na jej osobę (nie wiem, czy to wcześniej pisałam, czy tylko sobie pomyślałam) jest wybitny, ona sama co najmniej interesująca. Jako skrzydłowa Rity sprawdza się na pewno wspaniale. Niesamowicie lubię w twoich bohaterach to, że nie są głupi. Nieważne, czy mówimy o rozpustnym do granic możliwości Ażepłucie, czy o Jakubie (czemu wszyscy nienawidzą Jakuba? Świnia, bądź co bądź, ale nie potrafię go nienawidzić), czy właśnie o głównych bohaterach. Pamiętam, jak raz pisałaś do mnie z pytaniem o rozwiązanie jakiegoś problemu Rity - już nie wiem dokładnie, o co chodziło, ale były to dywagacje na temat którychś zaklęć, jeśli się nie mylę. Gdyby każdy myślał za swoich bohaterów i za swoją fabułę tak intensywnie, nie zapominając o logice, świat byłby piękniejszy. Być może zdarzyły ci się jakieś potknięcia, ale - możesz mnie zbić, zjeść czy gdzieś zamknąć i próbować wydusić informacje - nie jestem ich w stanie teraz wymienić. A skoro po niespełna dwóch dniach znikły z czeluści mojej pamięci, oznacza to, że nie były tak rażące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wracając do fabuły jako takiej - martwiłaś się, czy się nie wlecze. Już zapewniłam cię o tym, że nie, ale chciałabym to nieco uzasadnić. Może komuś się narażę, nie wiem, jakimi ty uczuciami darzysz Grę o Tron szanownego pana Martina, ale ja po prostu nie mogę strawić tej książki. Przez pięćdziesiąt stron nie dzieje się nic, autor rzuca bohaterami na lewo i prawo, a ja wiąż nie mam pojęcia, o co w gruncie rzeczy chodzi. U ciebie zjawiło się mnóstwo bohaterów, prawda - ale jestem w stanie wymienić chyba wszystkich, widzę ich, pamiętam cechy szczególne. I byli tu po coś, nie służyli zaś jako mięso armatnie i wierzę, że każdy ma swoją rolę. Dlatego właśnie te wolniejsze, pierwsze rozdziały, były potrzebne. Ale stworzyłaś solidne podwaliny pod następne i teraz gnaj, ile wlezie. Podoba mi się, że Rita ma ograniczenia, Maja traci nad sobą kontrolę, Ażepłut może zostać pohańbiony i oblany krwią, niepozorna Patrycja zniszczyć cały plan, że żydowska magia jest wciąż żywa, a Feliks nieodgadniony. Och, no i podkład muzyczny. Tak, podkład muzyczny to bardzo "to" - odkyrwam dzięki tobie cudowne utwory, niektóre sobie przypominam, a wszystkie są tak bardzo pasujące do klimatu.
      Chciałaś konstruktywną krytykę, wiem. Próbuję. Ale na razie jestem pozytywnie zaskoczona i zainspirowana, więc niełatwo mi coś z siebie wydobyć. Ale obiecuję, że jeśli kiedyś najdzie mnie ochota przypomnieć sobie stare rozdziały, będę mogła zwrócić większą uwagę na ewentualne błędy. Na pewno są, głęboko w to wierzę, nie pozwolę ci zresztą osiąść na laurach, broń Boże. Póki co jednak przyjmij moje podziękowania za umilenie wieczorów twoim lekkim i zarazem elokwentnym stylem, który ujął na nowo moje serduszko.
      Niech wielki Wen będzie z tobą! Teraz mówię całkowicie poważnie. Inaczej będziesz musiała się liczyć z moim smęceniem. A ładnie potrafię smęcić. Naprawdę! :3

      Usuń
    2. Pół roku na pewno nie, chociaż już się spóźniam w tym miesiącu, przepraszą. :<
      Jego rozchwiania emocjonalne to moja wina, na początku nie byłam pewna, jaki charakter chcę, żeby miał i wyszedł trochę niestabilny. Ale w sumie owa niestabilność wpisuje się w moją wizję zmiennych, poza tym - zwłaszcza na samym początku, gdy tylko się pojawił i warczał na wszystko - sprawa Cyrusa jest świeża i mocno go stresuje. Bo Marcel owszem ma mroczną przeszłość. Ha!
      Nie mogłam jej tam wysłać, to byłoby kompletnie bez sensu! :D A nawet gdyby Rita oszalała i się zgodziła, Maja by jej nie pozwoliła.
      Nekromanckie upodobania były raczej niedojrzałym impulsem i chyba wyszło na dobre, bo narzekań jeszcze nie słyszałam. :D
      Jakub to świnia pierwszej wody, co jest związane mocno z powodem, dlaczego Maja się przed nim kłania, ale o tym póki co cisza. Aczkolwiek punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jakub jest dupkiem dla wielu osób, ale znakomicie sprawdza się jako szef Renegatów i wyrwałby sobie serce, jeśli to miałoby zapewnić bezpieczeństwo jego trzódce. A że czasem trzeba kogoś poświęcić...
      O matko, PLiO według mnie jest straszna. Przeczytałam tylko Grę o tron i naprawdę miałam dosyć. Ja nie wątpię, że to kawał dobrego fantasy ze skomplikowaną fabułą i świetnymi pomysłami, ale w ogóle nie czułam, że ta powieść ma jakiś cel, gdzieś zmierza. Zupełnie jakbym oglądała telenowelę. Ale to chyba wyższy poziom. :D
      A komentarz jest wspaniały. Dziękuję. <3

      Usuń
  6. Mysterious odeszła, więc (niestety) Twój blog ponownie trafił do wolnej kolejki. Nie wiem, czy nasza była oceniająca się z Tobą kontaktowała. Jeśli nie, przepraszam w jej imieniu.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  7. Czekam i czekam i nie mogę się doczekać kolejnego rozdziału. Bardzo mnie wciągnęła napisana przez Ciebie historia ;)

    OdpowiedzUsuń