11 maja 2015

Sól ziemi XVIII

Rozdział osiemnasty
Kręgi na wodzie

Znacie to uczucie, gdy wasze serce pracuje spokojnie, miarowo się zaciska i rozluźnia, tak regularnie i niezmiennie, że nawet nie zauważacie, że bije, a niespodziewanie gubi jedno uderzenie, potyka się i potem pędzi jak szalone, rozpaczliwie próbując wrócić do starego rytmu? To uczucie zimna-gorąca? 
Nie przejmowałem się specjalnie wieloma rzeczami, nie miałem powodu, a już na pewno nie interesowała mnie Maja, ale jeśli ona była zaniepokojona, działo się coś naprawdę złego. I zwykle dotyczyło Rity. 
A jeśli coś stało się Ricie, stało się też mnie. 
– Bartosz. 
Głos Mai był napięty, naglący, zwiał lekki uśmiech z mojej twarzy jak silny wiatr porywa pył, ukradł ten jeden skurcz serca. Popatrzyłem pytająco, czując w głowie szum pędzącej krwi, falę niepokoju ściskającą wnętrzności. 
– Rita – zaczęła Maja powoli – cię potrzebuje, Bartosz. Musimy jechać. Natychmiast. 
Mogłem być silny, ale nic nie może się oprzeć determinacji podszytej przerażeniem, a Rita była bardzo zdeterminowana i przerażona, kiedy 
kiedy wypchnęłam Bartka i wsunęłam się we własne kończyny, wypadłam z lepkiej mgły, wynurzyłam z mętnej wody, wrażenia zmysłowe zaatakowały z całą intensywnością. Byłam zbyt zaaferowana, by się nimi przejąć. 
Marcel coś zaczął mówić, ale urwał, zanim skończył wypowiadać pierwsze słowo, i przyglądał mi się ze zmarszczonymi brwiami. Zignorowałam go. 
– Jedźmy zatem – powiedziałam cicho.
Zmiennokształtny zacisnął usta i ruszył w kierunku własnego auta. 
– Ciebie to nie dotyczy, Marcel – powstrzymała go Maja chłodno. – Sprawa rodzinna. 
Marcel uniósł lekko brwi. 
– Nie miałem zamiaru za wami jechać. 
Maja przekręciła lekko głowę. 
– Oczywiście – odpowiedziała płasko. 
– Jedźmy – powtórzyłam i już bez słowa Maja podeszła do samochodu. Wyprzedziłam ją, krzycząc w myślach szybciej, szybciej! Miałam mały problem z zapięciem pasów, trzęsły mi się dłonie. Pół-strzyga wycofała, światła musnęły postać Marcela, jego oczy błysnęły. Opuściłyśmy podwórko, wyjechałyśmy na ulicę, Maja docisnęła gaz i pojazd skoczył do przodu. 
– Co się stało? – wyszeptałam. 
Sprawa rodzinna, sprawa rodzinna... 
– Twój dom został zaatakowany – powiedziała sucho. – Spokojnie, wszyscy żyją. 
– Ranni?
– Marek. Dostał trzy kule, sprowadziłam tam Hodaniewa, zdążyłam się dowiedzieć, że pociski nie naruszyły żadnych ważnych organów, nie ma zagrożenia życia. Twoja matka dostała po głowie, ale jest tylko nieco zdezorientowana, być może dlatego, że jej klątwy ochronne zostały złamane. Hubert i Kamil cali, Marysia bezpieczna w szpitalu. Wysłałam do niej dwóch Renegatów, na wszelki wypadek. Inni pilnują domu, aż opanujemy sytuację. 
– Kto zaatakował? 
Czułam, że znam odpowiedz. 
– Ci sami, którzy byli w twoim mieszkaniu. – Ostry zakręt rzucił mnie na drzwi, ale byłam zbyt oszołomiona, by skontrować albo zwrócić uwagę na ból w ramieniu. – Mieli taką samą włócznię, nawet krótki opis nie pozostawił wątpliwości. Tym razem było ich pięciu, wszyscy mieli pistolety, ale dwóch miało miecze. Pięciu zabitych, jeden przeżył, fechtmistrz, choć bez rąk. 
W ostatnim zdaniu zabrzmiały mroczne nuty.
– Kiedy? 
Mała pauza. 
– Zadzwonili po mnie jakąś godzinę po waszym odjeździe. 
Moja głowa opadła do tyłu, zamknęłam oczy, przygnieciona poczuciem winy. 
Prowadziłam bezsensowne rozmowy o pierdołach i opychałam się wyśmienitym żarciem, kiedy moja rodzina przeżywała terror. Znowu. Znowu byłam poza zasięgiem, znowu stałam z boku. 
– Nie miałam telefonu. 
Kolejna przerwa. 
– Rozmawiałam z Marcelem. 
Wyprostowałam się, czując mdlący uścisk na gardle. 
– Powiedziałam mu to samo, co tobie. Że Rita potrzebuje Bartka. – Zacisnęła ręce na kierownicy. – Zapytał mnie, czy umierasz. Wydawał się naprawdę zmartwiony, zatem uczciwie odparłam, że nie, ale chodzi o twoją rodzinę. 
Z każdym słowem pół-strzygi moja sympatia do zmiennego kurczyła się jak przekłuty balonik. Część mnie szeptała, że to niemożliwe, ale większość doskonale wiedziała, że Maja nie kłamie. 
I mówiła, że nie powinnam się dziwić. 
– I co? 
– Odparł, że skoro niczyje życie nie jest zagrożone, nie zamierza cię, Bartka, informować. Że musicie dać sobie radę jeszcze przez jakiś czas, bo sprawa zmiennych jest zbyt delikatna, żeby Cyrus teraz opuścił przyjęcie albo był nerwowy. I ostrzegł, że mam się nie zjawiać, bo wszyscy są w dość paskudnych humorach i ktoś mógłby mnie zaatakować, co skończyłoby się na tym, że Cyrus będzie musiał wyrywnego ukarać za sprzeniewierzenie się zasadom gościnności. Walcząc z nim, oczywiście. 
– Blefował – warknęłam. – Wszyscy byli kurewsko spokojni. 
– Wątpię, ale i tak rozważałam wbicie do środka i zabranie cię stamtąd. 
– Trzeba było to zrobić. – Uderzyłam w drzwi, próbując wyładować jakoś gniew i lęk. 
– Przyniosłoby więcej szkody niż pożytku – powiedziała cicho. – Dlatego tego nie zrobiłam, tylko wymogłam, że skończycie jak najszybciej będzie to możliwe, wysłałam wszystkie siły Renegatów i czekałam, aż wrócicie. 
Nie mogłam myśleć jasno, w język szczypały mnie słowa, których nie powinnam wypowiadać, ostre i niesprawiedliwe słowa, zatem tylko zacisnęłam zęby, aż do bólu. Część zmiażdżyłam, część przełknęłam, część została, gotowa ciąć i ranić. 
– Przepraszam – odezwała się Maja, gdy podjechała pod zamknięta bramę. 
Nie miała za co, ale nie odpowiedziałam. 
Rozpięłam pasy, wyskoczyłam z samochodu i popędziłam do domu. We wszystkich oknach płonęło światło. Kątem oka dostrzegłam ukrytą w cieniach drzew i żywopłotu postać, zignorowałam ją, to musiał być Renegat. Drzwi były otwarte, wpadłam do środka i zatrzymałam się w pół kroku. Na środku korytarza leżało ciało z rozpłatanym gardłem, zakrzepła krew pokrywała całą podłogę, a tam, gdzie kałuża nie sięgała, widniały mnogie ślady stóp i butów. Zmętniałe oczy były utkwione w suficie, w stężałej dłoni nadal leżał pistolet. Był wytłumiony; niejasno pomyślałam, że to błogosławieństwo losu, gdy się schyliłam, z pewnym trudem go wyłuskałam, zabezpieczyłam i odłożyłam. 
Nie chcieli, by ktokolwiek interweniował. 
Gdyby wszystkich zamordowali, kiedy dowiedziałabym się o ich śmierci? Po tygodniu, dwóch? Od czasu porwania Beaty kontaktowałam się jedynie z Markiem, a to było sześć dni wcześniej. Nawet mu nie powiedziałam, że zajmuję jego mieszkanie.
– Leż spokojnie – usłyszałam ostry głos Hodaniewa – inaczej będę musiał cię ogłuszyć. 
– Kurwa mać! – padło w odpowiedzi.
Przeszłam nad ciałem, stanęłam w drzwiach kuchni. Marek leżał na stole, unosiła się nad nim kula białego światła, rzucając nierzeczywisty blask na meble i ściany, wydobywając z twarzy mojego brata mroczne cienie i załamania, które tylko się pogłębiły, gdy Hodaniew się nad nim pochylił. Ręce wampira oplatały znane rośliny, chociaż wyglądały na znacznie słabsze niż dzień wcześniej. Tojad siedział na podłodze, z rękoma w doniczkach. 
Pół-żywiołak podniósł ciężko głowę i spojrzał na mnie nieco nieprzytomnie. Uświadomiłam sobie, że nie zmieniłam się, zatem cofnęłam się do korytarza i ruszyłam do salonu, skąd dobiegała mnie cicha rozmowa. Zarejestrowałam za sobą kliknięcie drzwi wejściowych, ale zignorowałam je. Stanęłam w salonie już jako Rita w za dużych ciuchach Cyrusa i rozejrzałam się, ogarniając obraz.
Calutki pokój był zniszczony. Rozpryski krwi zdawały się sięgać każdego zakamarka, pokrywały podłogę, meble, ściany. Miała tu miejsce walka na śmierć i życie. Do kąta zostały zepchnięte trzy trupy, obok leżały ucięte ręce, wyglądające groteskowo i nierzeczywiście, jakby niewybredny żartowniś kupił je na stoisku z rupieciami i porzucił. Piaty agresor, żywy, opierał się o kaloryfer, kikuty jako-tako opatrzone, krew przesączała się przez zwoje materiału; przywiązane do klamki okna, wznosiły się do sufity niemal błagalnie, nie miał już dłoni, by je składać do modlitwy.
Żołądek podskoczył, resztki kolacji majtnęły się niepewnie, język spuchł i taplał się w ślinie, ale wyczerpałam już limit wymiotów, bo po chwili wszystko się uspokoiło. Nabrałam powoli powietrza, smak żelaza, fekaliów, duchoty. Czemu siedzieli nadal w tym pokoju, na litość boską?! 
Pozbawiony rąk mężczyzna szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Huberta, który stał nad nim z taką miną, jakby rozważał, czy zastrzelić śmiecia, czy zatłuc go kolbą. Na lewym biodrze trzymał Kamila, chłopiec tulił się do ojca i krył twarz w jego szyi. 
– Przestań mi zadać durne pytania – odezwała się mama zirytowanym głosem; częściowo zasłaniała ją Ula, musiała trzymać głowę wysoko, by na nią patrzeć. Siedziała na zniszczonej kanapie, jakby zupełnie nie przejmowała się plamami posoki, górą ciał, smrodem i faktem, że jej syn dopiero co zamordował czwo... 
Moja rodzina jest nienormalna, wyszeptałam wewnątrz siebie. 
Wszyscy są tacy jak ty, Rito, padła sucha odpowiedź. Później będą wyli z rozpaczy i obrzydzenia. 
Stało się. Nawet kiedy znajdziemy Beatę i wydarzenia zatrą się w pamięci, nie będziemy tacy sami. 
– Sprawdzam, czy z pani mózgiem wszystko w porządku – odparła Ula, brzmiała nisko, ochryple, zardzewiale. – Rany głowy są poważną sprawą. 
Mama nie słuchała. Zauważyła mnie, poderwała się z kanapy i wyciągnęła ramiona. Dwa długie kroki i wtuliłam się w jej objęcia, otoczył mnie znajomy zapach, nałożył się na wonie w pomieszczeniu, słodko-kwaśna mieszanka, jak nadpsuty już sok, ale nie możesz powstrzymać się przed wypiciem go, zbyt spragniony jesteś. 
– Przepraszam – wyszeptałam. 
– Jita! – zagruchał Kamil, czym przyciągnął uwagę Huberta. 
– Przypilnuj go – rzucił do Uli, złapał mnie za łokieć i wyciągnął z salonu. Słyszałam za nami kroki mamy. Zatrzymał się w korytarzyku rozdzielającym nasze sypialnie. 
– Hubert – zaczęłam, czując się mała, nic niewarta – ja... 
Wepchnął mi w ręce Kamila, który wydawał się zachwycony zmianą. Hubert objął mnie, sięgnął po mamę i zamknął naszą trójkę w uścisku. Mój policzek przywarł do jego obojczyka, znów znajomy zapach, ale nadal podszyty smrodem. Wsiąknął w ubrania albo dusze. 
– Przepraszam – powtórzyłam. 
Po dłuższej chwili rozluźnił ręce i pozwolił nam się odsunąć, ale nadal staliśmy blisko siebie. Stworzyliśmy zamknięty krąg, wszystko za naszymi plecami było niebezpieczne, mordercze, zamordowane. 
– To wszystko moja wina. 
– Dlaczego? – zapytała mama. Cienie pod jej oczami wyglądały, jakby nie spała przez ostatnie dni, była zmęczona, wyprana. Może rzeczywiście tak było. Za to we wzroku Huberta czaił się gniew, nie chciałam analizować, czy na mnie, czy na świat, na wrogów. 
Kamil... Kamil patrzył ufnie, choć bez radości, w tym spojrzeniu odnalazłam siłę, by wyprostować plecy, stawić czoła. Znajdę twoją siostrę, przysięgam. 
– Nie powiedziałam wam o wielu rzeczach – przyznałam. – Powinnam była. Powinnam was ostrzec. 
Przez chwilę panowała cisza. 
– Poczekajmy, aż skończą z Markiem – powiedział w końcu Hubert. – Chyba wszyscy powinniśmy słyszeć, co masz do powiedzenia. 
Niedługo później zajmowaliśmy stary pokój Marka. Ranny leżał w łóżku, blady, ale uparł się, że nie pójdzie spać, zanim wszystkiego nie wyłożę. Zajęliśmy krzesła i w jak największym skrócie streściłam minione dwa tygodnie. Śledztwo, pakt, podmienianie Cyrusa, zaklęcia, groźby, atak, Ażepłut, golem, Kosmowski, Marcel. Nikt mi nie przerywał, nie zadawał pytań, tylko Kamil ciągnął mnie za włosy, mruczał po swojemu i znienacka się przytulał. Czasem łamał mi się głos, czasem musiałam urwać na chwilę, czasem gubiłam się w chronologii, ale skończyłam i czekałam. 
Mama podniosła się powoli i stanęła nade mną. Przytłoczona poczuciem winy, trzymałam wzrok gdzieś na wysokości jej pępka, kiedy dotknęła mojej głowy i westchnęła ciężko. 
– Jestem na ciebie taka wściekła – powiedziała cicho. – Nie przepraszaj znowu! Jestem zła, że postanowiłaś nic nam wcześniej nie mówić. Tak, z powodu ataku też, ale czemu myślałaś, że musisz mierzyć się z tym sama? 
Odchrząknęłam. 
– Nie do końca sama – mruknęłam. – Maja mi pomaga. 
– Tym bardziej! – Złapała mnie za brodę i zmusiła do uniesienia twarzy. Jej włąsna była napięta. – Wiem, że jesteście sobie bardzo bliskie, ale my jesteśmy twoją rodziną, Rito. Może i nie chcę wiedzieć wszystkiego o mojej córce, ale tak istotnymi faktami to mogłabyś się podzielić wcześniej. I z własnej woli. Choćby dlatego, by uchronić nas przed tym, co miało miejsce kilka godzin temu. 
– Przep... – zaczęłam, ale ucichłam pod jej ostrym wzrokiem. 
– Żeby był mi to ostatni raz! – nakazała surowo, ale złagodziła słowa pocałunkiem w czoło i dłonią muskającą policzek. – Nigdy więcej nie waż się kryć przed nami. Z kłamania rodzinie nigdy nie wychodzi nic dobrego. 
– Wiem. 
– To dlaczego nic nie mówiłaś? 
Przytuliłam głowę do jej brzucha, łykając łzy. 
– Nie chciałam, żebyście się dodatkowo martwili o mnie. Chociaż nie spodziewałam się, że będzie niebezpiecznie. Znaczy, spodziewałam się, ale nie... nie... 
– Nie byłaś w stanie tego zrozumieć i zaakceptować? – dokończył Marek. 
– Coś w tym stylu. 
Mama uścisnęła mnie ostatni raz i wyprostowała się, na jej twarzy malowała się determinacja. 
– Muszę zająć się salonem i gośćmi. Może uda się jeszcze coś uratować. 
Zostaliśmy w czwórkę, czy może raczej w trójkę, bo Kamil uznał, że ma dość emocji na jeden dzień i zasnął na mojej piersi. Podniosłam z własnych kolan zabawkę, która wypadła mu z dłoni, i bezmyślnie obróciłam ją w palcach. Kolorowe kryształki mrugnęły przez warstwę przezroczystej gumy. 
– Gdybym nie był taki obolały, tu i teraz zlałbym ci tyłek – odezwał się Marek. 
– A ja tobie – warknął Hubert. – Wiedziałeś, co ona wyrabia, i nic nie powiedziałeś, tylko łaziłeś z tym swoim mieczem nawet do kibla. 
– Byłeś przygotowany? 
– Nie skretyniałem jeszcze zupełnie. Trup w twoim mieszkaniu był dość jasną wskazówką, że trzeba być ostrożnym. 
– Ja nie wpadłam, że mogą zagrozić wam. 
– Bo masz wodę zamiast mózgu. – Kamil mruknął coś i machinalnie zaczęłam się kołysać. Przy następnych słowach Hubert zniżył głos, obserwując syna. – Przynajmniej mama się ocknęła. 
Marek krzywo się uśmiechnął. 
– Rita nawet zmarłego by zmusiła do obudzenia się. 
– Pierdol się. 
– No i koniec kajania – skwitował Hubert, ale zaraz ponownie spoważniał. – Rita, kiedy prosiłem cię, żebyś coś zdziałała, miałem na myśli Maję. Nacisk, jaki może wywrzeć. Nie chciałem, żebyś się narażała. 
– To chyba było mi przeznaczone – westchnęłam. – Maja i Marcel się pojawili, zanim cokolwiek się wydarzyło. Odmówiłam, ale gdyby Maja była sama, pewnie by mnie przekonała. 
– Co do Marcela – zaczął Marek – próbowałem się czegoś dowiedzieć. 
Nastawiłam uszu. 
– I co? 
– I nie znalazłem niczego – ziewnął potężnie, przerywając – niczego przydatnego. Żadnej wskazówki. Jedyne, co wynikło z tych badań, to determinacja Marcela w zachowaniu stanowiska bety. Dobrał się do niego jakiś rok po pojawieniu w okolicy i od tamtej pory bezlitośnie miażdży wszystkich, którzy próbowali go stamtąd strącić. 
– Wcześniej? 
– Wcześniej nic. Żadnych informacji. Miał dziewiętnaście lat, kiedy się przypałętał. Wystąpił o przyjęcie do stada i po przepisowych trzech miesiącach zgodnie z ich zasadami rozpoczął nowe życie. Oficjalnie nikt nie interesował się jego przeszłością. 
Dziewiętnaście? Zatem on w wieku dwudziestu lat zajął jedno z najważniejszych stanowisk w magicznym półświatku, podczas gdy ja nie ukończyłam pierwszego roku studiów, spędzałam dni na czytaniu i oglądaniu seriali w Internecie i nie byłam pewna, czy dobrze nastawiam pralkę. 
W sumie to nadal tego nie wiedziałam. 
– A nieoficjalnie? 
Wzruszył ramionami. 
– Nawet jeśli byli ciekawscy, nic nie wypłynęło. Nie mam pojęcia, dlaczego Patrycja miałby się go obawiać, skoro nigdy wcześniej się nie spotkali. 
Odpowiedź musi leżeć w latach, o których nigdy nie mówi. 
Zanim zostawiono ją u Renegatów. 
Kolejne ziewnięcie. 
– Teraz będziesz spać – zarządził Hubert, a Marek się skrzywił. 
– Mam ochotę się posprzeczać, tak dla zasady. 
– Nie masz dziesięciu lat, żeby się obruszać na rozkazy od młodszego brata. 
– Dlatego nie będę. Jestem dojrzałym człowiekiem. – Zsunął się po poduszkach. 
– Jasne. – Pochyliłam się i pocałowałam go w czoło. – Ale na wszelki wypadek zostawimy twojego misia. 
– Mój miś nie dałby się zabrać – mruknął. – Jest takim samym twardzielem jak ja. 
W korytarzu minęliśmy pokój Beci i Kamila. Hubert przeszedł dalej, nawet nie zerknąwszy, ale ja przystanęłam i posłałam mu pytające spojrzenie. Przez chwilę milczał. 
– Nie do końca czuję się na siłach, żeby teraz spuścić go z oczu – powiedział w końcu. Skinęłam tylko głową i poprawiłam uchwyt na chłopcu. 
– Do kuchni, dzieciaki! – zawołała mama. Drzwi do salonu były otwarte i choć przejście przezeń byłoby trzy kroki krótszą trasą do kuchni niż linią korytarza, postąpiliśmy inaczej niż zwykle. Nie ścięliśmy drogi. 
Lepszy widok jednego trupa w korytarzu niż trzech w salonie. I kolesia z uciętymi rękami. A może został już zabrany? 
Przy stole wyrastającym z blatu siedziała mama, Maja stała kawałek dalej i zaciskała dłonie na kubku, z którego unosiła się strużka pary. Maja rzadko wyrażała swoje preferencje, ale moja mama słusznie uważała się za najlepszą gospodynię w promieniu stu kilometrów. Zawsze potrafiła stwierdzić, co gościowi przypadnie do gustu najbardziej. Albo była tak spostrzegawcza, albo jakiś odprysk magii jej pomagał. Nie wyjawiła swojego sekretu. 
To były tak normalne myśli, że niemal się roześmiałam. Brzmiałabym jak wariatka, to pewne. 
Posłałam Mai szybki, gorzki uśmiech, żeby dać do zrozumienia, że nie mam pretensji. Nie do niej przynajmniej. Nie wyglądała, jakby się rozluźniła. 
– Załatwiłam sprzątaczy, żeby uratowali z mebli i podłogi, co się da – odezwała się. – Jednak nie możecie tu zostać. 
Hubert zacisnął usta. 
– Nie powinniśmy dać się wykurzyć. To nasz dom. – Zerknął na Kamila. – Ale rzeczywiście nie mamy wyboru.
– Nie. – Upiła trochę. – Dlatego oferuję schronienie u Renegatów. 
– Nie do końca się z Jakubem ostatnio kochamy – zauważyłam. 
– Mam w dupie, co myśli na ten temat – odparła obojętnie. Hubert się skrzywił. 
– Uważaj. Przysięgam, że mój syn słyszy i adaptuje wszystkie brzydkie słowa nawet wtedy, gdy śpi. 
– Przepraszam. – Przymknęła na chwilę oczy. – Jakub nie będzie miał nic do powiedzenia, może ujmę to w ten sposób. Nie w tej sprawie. I nie, w niczym mi to nie zaszkodzi. 
– Za bardzo cię potrzebuje – mruknęłam. 
– Właśnie. – Przez chwilę milczała. – Mamy dostatecznie dużo miejsca, zapasów i ochrony, żebyście wszyscy przenieśli się do dworku. Włączając Marysię. Nasi medycy mogą zapewnić odpowiednią opiekę także ciężarnej. 
Oczy Huberta zabłysły. Tak, to by pasowało. Nie mógł zostawić Kamila samego, nie chciał, ale oddzielenie małżonków musiało tylko wszystko pogarszać. I jego stan, i jej. 
– Na pewno nie możemy zostać tutaj – powiedziała mama. – Maju, nasze tarcze po prostu zniknęły, nie było nawet żadnej fali zwrotnej. Zupełnie jakbyśmy nigdy ich nie stawiali. Czy jesteś pewna, że w waszym dworku będziemy bezpieczni przed tym
– Nie wydaje mi się, by rzucenie nienaruszalnych zaklęć było możliwe – przyznała – ale siła Renegatów nie skupia się na czarach. Napastnicy nie zdążą się zbliżyć. A nawet bez osłon żadna klątwa nie będzie w stanie nam zaszkodzić, włócznia ją także wyłapie. 
W drzwiach pojawił się Hodaniew. Jego ubranie było zachlapane krwią i moje serce zgubiło jedno uderzenie, ale przypomniałam sobie, że Marek jest bezpieczny. Wyliże się z tego. Wampir spostrzegł chyba wyraz mojej twarzy, bo spojrzał po sobie i ściągnął kitel i rękawiczki. Nie zmieniło to naszej sytuacji, ale i tak poczułam, że delikatnie się rozluźniam. 
Co z oczu, to z serca? 
– Wstrzymajcie się z przenosinami dopóki Marek się nie wyśpi, potrzebuje tego. Na razie zostanę, ale jakąś godzinę przed wschodem będę musiał wracać. 
– Dom jest obstawiony Renegatami – poinformowała Maja. – Dopóki się nie zwiniemy, będziecie tu równie bezpieczni. 
– Może niektórzy powinni mieć przy sobie broń palną – powiedziałam. – Można ją zabrać od... – zawahałam się. 
– Już to zrobiłam. – Maja zacisnęła usta i rozejrzała się po otaczających ją twarzach, na jej własnej malowała się mieszanka determinacji i gniewu. Ciche emocje, których intensywność była tak wielka, że zdawała się otaczać ją chmurka ładunków. – Posłuchajcie mnie bardzo uważnie. Od tej pory wszystko załatwiacie przez pięć osób: mnie, Ulę, Szymona, Hodaniewa oraz Zorę. Nikt inny oprócz nas – i Jakuba, ale on nie będzie was nachodził – nie będzie się w dworku kręcił, zatem jeśli pojawi się ktokolwiek, twierdząc, że was wołam, że macie gdzieś iść, nie wierzycie. Wrzeszczycie ile sił w płucach i nie dajecie się wyciągnąć za linię drzew. 
Mama przekrzywiła lekko głowę, zmrużyła oczy. 
– Umiemy się bronić – rzuciła, ale brzmiało tam pytanie.
– Nie wątpię, proszę pani. Ale z wołaniem po pomoc będziecie mieli większe szanse. 
Większe szanse na co? Wygraną? Przeżycie? 
Hodaniew postąpił krok do przodu, wpatrując się w Maję. 
– A zatem podejrzewasz kogoś z Renegatów – powiedział powoli. 
– Nie do końca – rzekła nieco niechętnie. – To za duże słowo. Ale póki co jesteśmy jedyną frakcją, z której szeregów nikogo nie porwano. Tak, jest nas o wiele mniej i trzymamy się razem, ale uprowadzenie jednego z... mniej stabilnych Renegatów byłoby łatwym sposobem do wymordowania co najmniej dziesięciu osób, więcej, jeśli Strażnica nie zareagowałaby odpowiednio szybko. A to równałoby się nagonce i rozbiciu frakcji. Albo gorzej – dodała ponuro. 
Jeśli Jakub zostałby puszczony wolno w czasie pełni, dokonałby masakry. Mogłam to sobie wyobrazić – gniew i strach ludzi skierowałyby się przeciwko znanemu zagrożeniu, zagrożeniu, które po trzech dobach można ubić łatwo jak szczeniaka. Samosąd na frakcji, której i tak zawsze się obawiano i nie życzono najlepiej nawet w najbardziej magicznym dniu roku. 
Niektórzy od zawsze czekali, aż Renegatom podwinie się noga, by mogli wybić ich do nogi. Niektórzy ze strachu przed nieznanym, niektórzy z bezsensownej nienawiści, niektórzy po prostu podążali za tłumem. 
Niektórzy zaś marzyli o polowaniu.
Dla nich Zora czy Hodaniew nie byli ludźmi – równymi, choć tak innymi stworzeniami z własnymi rozumami, uczuciami, związkami – tylko inteligentnym robactwem. Należało je wytępić. I można by przy tym mieć niesamowitą zabawę, w końcu co może być lepszego ponad pościg za sprytną, zdeterminowaną nie umrzeć ofiarą? 
– Ale jaki interes miałby w tym zamieszaniu Renegat? – zapytałam. – Szczerze mówiąc, to spore ryzyko, bo ktoś mógłby uznać, że golem to jeszcze jedno dziwadło z tej stajni. I zaatakować stajnię. 
– Nie wiem. – Wyraźnie ją to frustrowało. Stała nieruchomo, tylko jej klatka piersiowa się poruszała, wdech, wydech, mgiełka pary znad kubka uciekała na boki, rozwiewana tym oddechem. – Jedynym wyjaśnieniem byłaby tu ewentualna... niechęć do innych magicznych, ale to kupy się nie trzyma. Można ględzić o cholernych magach i pieprzonych zmiennych, narzekać na wciąż nowe rzeczy i ludzi, ale w gruncie rzeczy mało kto utrzymuje kontakt ze światem zewnętrznym. Nikt u nas nie ma środków i kontaktów, by organizować porwania, groźby, ataki... A nawet jeśli, zorientowałabym się, wiem o wszystkim, co się tam dzieje. 
Ostatnie zdanie nie brzmiało jednak tak pewnie, jak powinno było. 
– Uważajcie na siebie nawet w dworku – podsumowała Maja ostatecznie. – Nie powinien się tam kręcić nikt niepowołany, zatem jeśli ktokolwiek spoza listy się pojawi, miejcie się na baczności. 
– Może wpadnie tylko po cukier – zauważyłam. 
– Niech spada. Dostali wyraźny rozkaz, żeby nie przekraczać linii ogrodu, chyba że w nagłych i groźnych przypadkach. 
To zmartwiło mamę. 
– Nie powinniśmy wyrzucać ich do lasu – powiedziała z niepokojem, ale Maja się nie przejęła. 
– Poradzą sobie. To nie zima, nie będą marznąć, a resztą mogą zająć  się sami. 
Zastanawiałam się, czy Renegaci wiedzą, że Maja im nie ufa i dlatego zostali zmuszeni do opuszczenia domu; a jeśli wiedzą, jak to na nich wpływa. Czy czuli się urażeni? Czy może paranoja mojej przyjaciółki nie była niczym niezwykłym? Ja nie byłam przyzwyczajona do bycia obiektem jej podejrzeń – jakichkolwiek – bo nasza więź była jedyna w swoim rodzaju, ale nie powinno mnie dziwić, że do wszystkich innych jakoś brakowało jej pewności. 
I nie dziwiło. 
Około południa Marek wrócił do przytomności, zatem dokończyliśmy pakowanie i po kilku ostrożnych manewrach pojechaliśmy do Renegatów. Rodzina się instalowała, Marek wylądował w piwnicy pod czujnym okiem Zory, a ja poprosiłam Maję o podrzucenie po mój samochód. Dotychczas wszędzie jeździłam z nią albo Marcelem i czułam, że mam tego dosyć. Nie miałam ochoty oglądać zmiennego częściej niż było to konieczne, a Maja musiała zajmować się innymi rzeczami i nie chciałam rzucać jej głowę roli szofera. 
Przy okazji zabrałam rzeczy z mieszkania Marka – upieranie się przy trzymaniu się z dala od dworku straciło sens, skoro Maja miała zająć się Jakubem, a wszyscy inni trzymali się z daleka od budynku. Mogłam się zmieniać ile wlezie. Maja uprzejmie dostosowała tempo do mojego i jechałyśmy nawet blisko siebie, kiedy wracałyśmy do lasu. Zwiększyła dystans dopiero, kiedy wjechałyśmy na marną asfaltówkę, od której biegła polna droga do Renegatów. Ja mniej beztrosko testowałam zawieszenie własnego auta, zatem zagłębiłam się między drzewa znacznie wolniej. 
Po kilku minutach bezmyślnego prowadzenia – moja głowa była pełna innych spraw i miałam wrażenie, że świat raczej przepływa obok jak dym niż istnieje – jakaś gałąź szurnęła po boku pojazdu, ocucając mnie. Zmarszczyłam brwi i skontrolowałam licznik – nie jechałam aż tak wolno. 
Czemu jeszcze nie dotarłam do polany? 
Chwilę później silnik zakrztusił się, jęknął rozdzierająco i zgasł. Mruknęłam pod nosem coś obraźliwego i spróbowałam go ponownie odpalić, ale nie zareagował. Nawet nie próbował. Zaklęłam, tym razem całkiem głośno, ale pozostał niewzruszony. 
Oto nadszedł jego kres, pomyślałam z irytacją. Magia przeżarła maszynerię. 
Oczywiście, że teraz jest najlepszy czas na to. 
Może po prostu coś się zepsuło na tych wybojach? 
Wątpiłam w to. Sięgnęłam po torebkę i wygrzebałam komórkę, musiałam zadzwonić po Maję. Pewnie sama niedługo by się zawróciła, ale skoro miałam możliwość skrócenia jej czasu reakcji, nie widziałam nic przeciwko. 
Ekran się rozświetlił, zdążyłam zarejestrować godzinę – czternasta siedemnaście – kiedy smartfon eksplodował w mojej dłoni. 
No, może eksplodował to za duże słowo – sprzęt nagle się rozgrzał, szybka prysnęła w drobny mak, a z głośnika uniosła się strużka dymu.
Przez chwilę patrzyłam, zupełnie osłupiała, na bezużyteczny zlepek plastiku i metalu w mojej ręce. Potem ostrożnie odłożyłam go siedzenie obok i wreszcie poświęciłam więcej uwagi otoczeniu, bo coś tu było mocno nie w porządku. Wysiadłam z auta i, zacisnąwszy palce na kolbie pod kurtką, postąpiłam kilka kroków do przodu. 
Las wyglądał jak to lasy wyglądają. Drzewa, krzewy, zielono-brązowo, smak ziemi na języku. Słyszałam ptaki, gdzieś w oddali stukał dzięcioł. Zadrżałam i to uświadomiło mi, że jest znacznie chłodniej niż kilka minut temu, już niespecjalnie odpowiednio na luźne spodnie do kolana, podkoszulek i dżinsowe okrycie. Przynajmniej nie wtedy, gdy mierzyliśmy się z ponad trzydziestoma stopniami upału; czułam się, jakby temperatura spadła o jakieś dziesięć stopni. Nie mogło być tak zimno, chyba że z północy przypałętałby się wredny wiatr i przyniósł ze sobą grubą warstwę chmur, która siekałaby świat strugami deszczu. 
Nie wiało, a słońce prześwietlało liście na intensywny kolor; czy tylko mi się wydawało, czy rzeczywiście niebo było jakieś bardziej niebieskie? 
Usłyszałam z boku jakieś szelesty i odwróciłam się błyskawicznie, gotowa do strzału, ale zamiast nacisnąć spust, w milczeniu przyglądałam się trzyosobowej – trzyzwierzęcej? – rodzinie saren. 
Małe popatrzyły na mnie bez zainteresowania, ale mama uważnie mnie obserwowała, gdy przeprowadzała pociechy w poprzek niewyraźnej polnej drogi. Mój wcześniejszy gwałtowny ruch się jej nie spodobał i widać czekała na sygnał do ucieczki, ale ja stałam jak wmurowana, zatem nieniepokojone zwierzęta przespacerowały się po wytartej ścieżce i zagłębiły ponownie między pnie. Przez jakiś czas migały między nimi, ale wkrótce straciłam je z oczu. 
Opuściłam broń. Ten rodzajowy obrazek potwierdził moje przypuszczenia i wcale nie napełnił mnie spokojem ducha, wprost przeciwnie. 
Nie byłam wcale na drodze do Renegatów, żadne roślinożerne zwierzę bez skrzydeł nie zapuściłoby się tak blisko dworku. 
Jak tu trafiłam? 
I gdzie w ogóle jesteśmy? 
Wtem poczułam za sobą czyjąś obecność, włoski na moim karku stanęły na baczność. Tym razem odwróciłam się powoli, przeczuwając, że nawet szybka reakcja niewiele by mi dała. 
O maskę mojego samochodu opierał się Ażepłut. Jego widok nie poraził mnie już ani trochę, a szkoda, bo może byłby wtedy w nieco lepszym humorze. Znów był nagi, pomyślałam mętnie o odcisku jego tyłka na karoserii. Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Był rozluźniony i spokojny, siedział zupełnie swobodnie, z lekkim uśmieszkiem na ustach, ale jego oczy miały taki wyraz, że natychmiast przypomniała mi się tamta scena w mieszkaniu, gdy go obraziłam. 
Przyszedł odebrać zapłatę za potwarz? 
Przynajmniej było jasne, co się przed chwilą stało. Nie oczadziałam wcale i nie zgubiłam się na prostej drodze, bożek musiał otworzyć jakieś przejście do innego miejsca i ja wjechałam prosto w nie, nawet tego nie zauważając, zaaferowana czym innym. Było tu magicznie, nie bardzo, ale na tyle, by unieruchomić silnik i rozwalić cud techniki, jakim był smartfon, gdy próbowałam zeń skorzystać. Może przejechanie przez portal uszkodziło oba urządzenia. 
A zatem i mój pistolet miał nikłe szanse na bycie sprawnym. Wolałam nie sprawdzać, w którą stronę poleci kula, więc wsunęłam broń do kabury, mając nadzieję, że nie wybuchnie mi pod pachą. Ręce mi trochę drżały. 
Bałam się odezwać, chociaż cisza rosła z każdą sekundą, pchała na język słowa, jakiekolwiek słowa, by ją wreszcie przełamać. 
– Rito. 
Ażepłut odezwał się pierwszy, czego natychmiast pożałowałam. Powinnam była...
Weź się w garść. 
– Ażepłucie – odparłam, starając się, by brzmiało to na wypowiedziane z respektem, ale bez strachu. 
– Zapewne zastanawiasz się, w jakim celu cię tu sprowadziłem – powiedział lekko. Czy to była celowa parafraza popkulturalnego powiedzonka? Raczej nie. Nie przypuszczałam, by żywiołak był miłośnikiem kinematografii. Tak czy siak, miałam ochotę zachichotać nerwowo, ale zagryzłam zdradziecki śmiech i przełknęłam jego truchło. Na pewno by nie pomógł, niezależenie, czego Ażepłut chciał. 
– Przyznam, że jestem ciekawa. – Rozejrzałam się. – I dokąd w ogóle mnie przeniosłeś? Trochę tu za zimno na obecne lato w Polsce. Ty nie marzniesz? 
– Nie – odpowiedział. – Ale wzrusza mnie twoja troska. 
Boże, dziewczyno, przestań gadać bez sensu. Odchrząknęłam. 
– Jesteś tutaj – pochylił się nieco – ponieważ chcę odzyskać swoją własność. 
– Nie jestem pewna, o czym mówisz – zaczęłam ostrożnie. – Nie jestem detektywem i raczej nie odnajdę się w tym zawodzie, bo poszukiwania idą nam za wolno, by mnie satysfakcjonowały. Co nie znaczy, że nie poruszamy się do przodu w śledztwie – dodałam na wszelki wypadek. 
Odbił się sprężyście i ruszył w moją stronę, zupełnie się nie przejmując bosymi stopami. Z trudem oparłam pragnienie, by się cofnąć, gdy zatrzymał się tuż przede mną, zbyt blisko, bym czuła się komfortowo na jakiejkolwiek płaszczyźnie. 
Uniósł rękę i lekko dotknął moich włosów. 
– Piękny kolor i struktura – wymruczał. – Powinnaś nosić długie. Twoja twarz nie byłaby wtedy tak ostra i nieprzystępna.
To był dobry moment, żeby wpakować mu w żebra nóż i wiać, ale jedyne posiadane przeze mnie ostrze miało postać małego scyzoryka i leżało w samochodzie, a ucieczka na niewiele by mi się zdała, skoro nawet nie wiedziałam, gdzie się znajduję. 
– Możliwe – przyznałam tylko, choć nie użyłabym podobnych określeń, żeby opisać swoje lico. – Ale irytowało mnie gorąco i znajdowanie kłaków w każdym kącie. 
Opuścił dłoń. 
– Myślę, że doskonale wiesz, dlaczego tu jesteś – wycedził, już zupełnie innym tonem.
– Obawiam się, że nie. – Uprzejmość. Spokojna uprzejmość otwiera każde drzwi. Przynajmniej takie, których progi chciałam przekraczać. 
Bożek się odsunął i zrobił taki ruch, jakby chciał klasnąć. 
– Zatem pozwól, że ci to uświadomię – zaoferował uprzejmie, niemal słodko. – Odebrałaś mi moją własność. Pragnę ją odzyskać, naturalnie. 
Patrzyłam na Ażepłuta, próbując przypomnieć sobie, czy cokolwiek podobnego miało miejsce. Nie miało! Bardzo uważałam i byłam pewna, że nie położyłam rąk na niczym, co mogłoby mnie do żywiołaka przywiązać. A już nigdy w życiu bym nic mu nie ukradła, nie skretyniałam jeszcze, przynajmniej nie w takim stopniu. 
Jednak Ażepłut nie wyglądał, jakby się bawił, jakby znalazł... kruczek, którym mógłby mnie postraszyć. Był zupełnie na serio zagniewany. 
– Nie wiem, o czym mowa – oznajmiłam wreszcie. – Ale tak czy siak to jakaś pomyłka. Nic ci nie ukradłam. 
– Czyżby? – Przybrał zamyślony wyraz twarzy. – Dlaczego mam wrażenie, że poza byciem złodziejką, jesteś także kłamcą? 
– To mylne wrażenie. – Mój niepokój rósł. – O co ci chodzi, Ażepłut? Nadal nie rozumiem, o czym mówisz. 
– Powiem ci, Rito, o co mi chodzi. – W jednym ruchu znów znalazł się tuż przede mną i chwycił mnie za brodę, podciągając twarz do góry. W niesamowitych oczach płonęła wściekłość, szarpnęłam się odruchowo, ale trzymał mocno. – Pojawiłaś się na mojej polanie, wzruszyłaś nad straszliwym losem mojej własności i następnego dnia ona zniknęła. Nikt mi nie ucieka, Rito. Nikt mnie nie opuszcza. – Chwyt się wzmocnił. – A pojawiłaś się ty, odporna na mój urok, i chcesz mi wmówić, że jej zniknięcie przypadkiem wydarzyło się niedługo potem? 
Obok lęku pojawiła się irytacja, wzmocniła mój głos. 
– Słuchaj no, to że nie ślinię się na twój widok nie znaczy... – urwałam. 
Koła zaskoczyły, pchnęły maszynę. 
– Ewa – szepnęłam. – Mówisz o Ewie? 
– A o czym innym, do kurwy nędzy? – To był dziwny kontrast, wulgarne słowo ulatujące z tak pięknych ust. – Lepiej szybko daj mi jakieś wytłumaczenie, kobieto. 
Szarpnęłam się ponownie, puścił mnie, ale jakoś nie poprawiło mi to humoru, bo jego wzrok pozostawał tak samo morderczo zimny. Gdyby postanowił zabić mnie na miejscu, próba ucieczki czy walki na wiele by się nie zdała. Nawet nie musiałby brudzić sobie rąk! Wystarczyłoby, żeby odszedł, zostawił mnie w tym lesie. Wątpiłam, byśmy znajdywali się dostatecznie blisko cywilizacji, nie miałam szans na przeżycie.
Zadrżałam znów i objęłam się ramionami, jedną rękę wsunęłam pod kurtkę i dotknęłam broni. Choć bezużyteczna, dodała mi pewności siebie, wciągnęłam chłodne powietrze w płuca, szukając w głowie słów, które mogły bożka przekonać. 
– Posłuchaj mnie i zastanów się – zaczęłam powoli. – Przecież to nie ma sensu. Jasne, nie podobało mi się, co zrobiłeś z tą dziewczyną, ale, jakkolwiek egoistycznie to brzmi, nie podłożyłabym się dla całkiem obcej osoby. 
– Wydajesz się całkiem gotowa do poświęceń w imię istot, których nie znasz. 
– Moja chrześnica – przypomniałam i natychmiast tego pożałowałam, bo wyraz twarzy Ażepłuta uległ lekkiej zmianie. Pojawiło się na niej... zainteresowanie? 
Moje wnętrzności zacisnęły się w węzeł. Trzymaj się z daleka, dupku. 
– Nie miałam nic wspólnego ze zniknięciem Ewy – powiedziałam z naciskiem. – Nie wpłynęłam na nią w żaden sposób. 
Milczał tak długo, że echo moich słów zdążyło rozbrzmieć i ucichnąć, zatem kiedy odpowiedział, w pierwszej chwili poczułam ulgę. 
– Wątpię w to. 
Wątpi w brak wpływu, szept, a nie winę. 
Spokój, zachowaj spokój. 
– Ażepłut, przysięgam! – Wcale nie brzmiało to spokojnie. – Nie miałam nawet czasu, żeby za wiele o niej pomyśleć, a co dopiero zaplanować wydostanie jej z gdziekolwiek polana jest! 
Żywiołak cofnął się, rozparł się na masce i obserwował mnie oczami, z których zniknęła wściekłość. Pojawiła się chłodna kalkulacja. 
Które gorsze? 
– Przekonaj mnie, że się mylę – rzucił swobodnie. 
– Przecież to jakaś bzdura! – jęknęłam. – Moja średnia magiczna jest tak blisko zera, że mogłabym żyć w najbardziej zaawansowanej cywilizacji i co najwyżej mierzyłabym się ze słabym zasięgiem sieci! Jak miałabym do ciebie w ogóle dotrzeć? Czujesz przecież, że nie jestem w stanie zmusić pojedynczej stokrotki do zakwitnięcia! 
Raczej nie rozumiał nawiązania do internetu – większość magicznych by nie rozumiała – ale te kilka słów nie były mu potrzebne, żeby pojąć istotę zdania. 
Nie zrobiła na nim wrażenia. 
– Mimo to w te chwili zalewam cię urokiem – niemal zanucił – a ty wydajesz się tego nie zauważać. Powinnaś czołgać się u moich stóp. A, widzę po twojej minie, że istotnie nie zauważyłaś. 
– Czy ty masz jakieś skrzyw... – urwałam, rozgryzłam słowa, zanim uciekły. 
– Jak to wytłumaczysz? – Nachylił się lekko. – Czym jesteś, droga Rito? Co sprawia, że jesteś wyjątkowa? 
– Odpowiedni dobór genów – wykrztusiłam. – Może mam wśród przodków jakiegoś żywiołaka? 
Prędzej się podpalę niż powiem mu cokolwiek na swój temat. 
Bożek uśmiechnął się nieco pogardliwie. 
– Dzieci żywiołaków i ludzi nie mogą się rozmnażać. Jak muły. 
– Nie jesteś w moim typie! – zawołałam z desperacją. – Może Ewa uznała, że w jej też jednak nie?
Tym razem głośno się roześmiał, szczerze, głęboko i wibrująco, drżenie zachwytu zdawało się przebiec po drzewach i krzewach. Nie widzicie, że to bydlak, kretyni?! Lęk mrożący mnie od środka się wzmógł. 
– W obliczu boga nie ma czegoś takiego jak nie ten typ – rzekł z rozbawieniem, kiedy napad wesołości się skończył. 
– Nie jesteś bogiem – wytknęłam. 
– Prawie – odparł arogancko z łaskawym wyrazem twarzy, ale naraz stwardniał. – Ewa wyraziłaby podobną opinię, gdyby była obok. 
– Po co ci w ogóle ta dziewczyna? – zapytałam niepewnie. – Przecież możesz sprowadzić sobie inną, lepszą... Nie to, że cię zachęcam – dodałam szybko. 
Westchnął, jakby na jego barkach spoczywał nieboskłon, a ja byłam idiotką proszącą o podniesienie upuszczonej chusteczki; z frustracją i rozbawieniem, irytacją i pobłażaniem. 
– Jest moja, dopóki nie postanowię inaczej. Nikt nie odbiera mi mojej własności. A jeśli już to zrobi, musi ponieść karę. – Uniósł idealne brwi, jego czoło się zmarszczyło i wyglądał nawet lepiej, ja pierdolę. – Zatem słucham, czas wyjaśnień.
– Ażepłut, jak matkę kocham, nic nie zrobiłam! – Czy on nigdy nie słyszał o domniemaniu niewinności? – Może trochę oprzytomniała, kiedy rozmawialiśmy, i sobie poszła? Może popatrzyła na mnie i pomyślała coś hej, nie muszę tak żyć, spadam stąd?!
Znowu się śmiał, donośnie i bez skrępowania, schylił się, niemal zgiął w pół, gdyby stał bez oparcia samochodu, przewróciłby się na ziemię. Czułam, że w innej sytuacji bym dołączyła i przestała dopiero wtedy, gdy zaczęłabym mieć mroczki z braku oddechu, ale byłam zbyt zestresowana, żeby choćby drgnął mi kącik ust. 
I wcale nie uważałam, bym mówiła coś zabawnego. 
Ciekawe, jak żywiołak by zareagował, gdybym uświadomiła go, że ten śmiech robił o wiele większe wrażenie niż jakikolwiek urok. Pewnie nic; nie byłby przecież w stanie śmiać się tak szczerze i swobodnie celowo
– Jeśli twoja odporność nie jest zaraźliwa – powiedział, gdy złapał oddech – to nie, Ewa nie spadła stąd. 
– Bo nikt nie spada od boga?
– Zaczynasz się uczyć! – pochwalił, z jego oczu tryskały ikry, nawet jeśli następne słowa były poważne. – Zawrzyjmy umowę, Rito. 
Cała się zjeżyłam.  
– Nie wierzę, że nie przyczyniłaś się do zniknięcia Ewy, ale ponieważ jesteś niezwykle rozkoszną istotą, jestem gotów na pewne ustępstwa. 
– Nie zawrzemy żadnej umowy – stwierdziłam kategorycznie. 
– Hm! – mruknął. – Być może użyłem złego słowa, ale wydawało się ono lepszym określeniem niż ultimatum. 
Nie odpowiedziałam. 
– Daję ci czternaście... a, niech będzie piętnaście dni na spełnienie jednego z dwóch warunków. Oba byłyby oczywiście mile widziane, ale nie wymagam aż takiego poświęcenia. 
Jakże łaskawie. 
– Pierwszy: przyprowadzisz do mnie Ewę i opowiesz grzecznie, jak udało ci się ją wyprowadzić niezauważenie, a ja puszczę całą sprawę w niepamięć, zadowalając się informacją o nieszczelności moich zaklęć... 
Lecę. Nawet gdybym wiedziała, gdzie podziała się ta dziewczyna, nie pchnęłabym ją ponownie w ramiona żywiołaka, choć szkoda już się dokonała i nie sądziłam, by mogło być gorzej. 
– ...zaś drugi: zajmiesz miejsce Ewy i oddasz moim studiom. 
– Czy ty cierpisz na przerost ego? – wypaliłam, zanim zdążyłam się powstrzymać. 
Uniósł lekko brew, ciekawy. 
– Myślisz, że chcę się upewnić, że mogę uwieść i ciebie? Że nie czuję się dostatecznie bezpiecznie z własną... seksualnością, jak ludzie to teraz nazywają? 
Zagryzłam wargi. 
– Nie o to chodzi, Rito. Nie muszę sobie niczego udowadniać, to raczej tobie miałbym to i owo do wyłożenia. – Leniwie zmrużył oczy. – Nie, nawet w kropli nie chodzi o to. Jak powiedziałem, chcę cię studiować. Jesteś ewenementem. 
– Wcale nie – brzmiałam na zdesperowaną. 
Wzruszył ramionami. 
– Zatem nie będę miał powodu, by cię przy sobie trzymać. – Uśmiechnął się znowu, ale samymi ustami. Zimno i drapieżnie. – Prawda? 
________________

Przepraszam za opóźnienie, ale znowu zaczął się ten czas, gdy na głowę zawala się wszystko to, czego nie zrobiło się wcześniej. Skończył mi się zapasik rozdziałów, zatem nie gwarantuję, że następny też nie będzie opóźniony.
Powrót Ażepłuta w pełnej chwale!
No i nie oceniajcie Marcela zbyt surowo. Chłopak też jest nieźle popierdolony. 

4 komentarze:

  1. Rozdział na pewno świetny :3
    Kocham twoje opowiadanie :) Mogę je śmiało zaliczyć do moich ulubionych oraz najlepszych opowiadać internetowych ;) Zabieram się do czytania rozdziału :) Niedługo pojawi się to i owo ;3 Pozdrawiam :>

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozdział był bardzo wciągający i ciekawy :) Uwielbiam długie posty ;3 Ciekawe czy Marcel się zjawi ;> Bardzo bym chciała :D Ciekawe co by z tego wynikło :) Nie mogę się doczekać momentu, kiedy zmienny dowie się o morfowaniu Rity :) Najbardziej kocham Ritę, Bartka oraz jego osobowość ^^ Bardzo ciekawy jest wątek o morfach :) Czekam na rozwinięcie ;3 Ech...ten Ażepłut... Co on sobie myśli? XD Chodzić tak nago XD Szczerze, to już myślałam, że może Rita powie mu o morfach, ale to by było nie po ritowemu hehe XD Czekam niecierpliwie na nastepny rozdział :) Kocham twojego bloga ^_^ Pozdrawiam i weny - dużo weny - życzę ;3

      Usuń
    2. Też lubię długie rozdziały, wolniej się kończą, zatem staram się przynajmniej te siedem stron A4 przekroczyć.
      Bartek, jego osobowość i morfowanie jeszcze się pojawią i bardzo nabrużdżą, Ażepłut również, chociaż nie jestem jeszcze pewna, czy ponownie będzie nagi. ;)
      Dziękuję ci za miłe słowa, dzięki takim komentarzom zawsze nabieram nowej energii do pisania. :)

      Usuń
  2. Biedna Rita. Tu Becia i poszukiwania, tam ktoś czyha na jej rodzinę, z innej strony znowu musi udawać przywódcę zmiennokształtnych, a teraz jeszcze będzie musiała szukać Ewy! Przyznam szczerze, że zaczynam się o nią martwić, z każdym rozdziałem zwala się jej na głowę więcej i więcej.

    No i rozdziały zaczynają mi się kończyć! Jak to możliwe? Wczoraj dopiero zaczynałam czytać! xD

    OdpowiedzUsuń