10 lipca 2013

Sól ziemi II

Rozdział 2
Pochopne decyzje to złe decyzje

Obudziłam się, czując silne ssanie w żołądku, ale niespecjalnie się tym przejęłam – zawsze wstawałam głodna. Przez parę minut obserwowałam smugę światła, wpadającą do pokoju przez szparę między żaluzjami a futryną okienną. Drobiny kurzu odprawiały swój leniwy taniec, a ja myślałam o słonecznych, niedzielnych porankach i gorącym rosole, jaki czekał na mnie po każdej imprezie. Zanim jeszcze wyprowadziłam się na swoje. Jedna z wielu rzeczy, które trzeba poświęcić kosztem dorosłej samodzielności, choćby pozornej. 
Przełknęłam nagle zgromadzoną ślinę (moje ślinianki miały zwyczaj entuzjastycznego reagowania nawet na słabe aluzje do jedzenia), pozbierałam nieco zamazane wspomnienia z nocy, przetoczyłam się na podłogę i wstałam z ciężkim westchnieniem. 
Poczłapałam do kuchni, ale w połowie drogi niespodziewanie zakręciło mi się w głowie i sczerniało przed oczami. 
Zachwiałam się, zaparłam o drzwi łazienki, syknęłam z bólem. Zrobiło mi się słabo, zadygotały mi kolana, jakby ktoś wyrwał zeń jakieś blokady, a one rozpaczliwie próbowały utrzymać kąt prosty między udem a łydką. Nie wytrzymały, zgięły się i runęłam na podłogę, boleśnie uderzając biodrem. 
Tyle gracji. Jak baletnica. 
Leżałam jakiś czas, na zmianę klnąc i jęcząc pod nosem, czekając, aż wróci mi wzrok i władza nad mięśniami, a biodro przestanie szaleńczo pulsować. 
Zmieniłam pozycję, kładąc się na brzuchu, z ręką na piersi. Wsłuchałam się w swoje serce. Nic dziwnego, że zrobiło mi się słabo – biło nieregularnie, gwałtownie, jak dziki ptak w klatce. 
Pewnie po prostu za szybko wstałam. Miałam taką nadzieję. Oczekiwałam jeszcze jakichś dwudziestu lat życia i byłabym rozczarowana, gdyby koniec nadszedł szybciej. 
Uspokoiłam oddech, policzyłam parę razy do dziesięciu i pobłogosławiłam półmrok panujący w mieszkaniu – mocniejsze światło rozprostowałoby mi chyba zwoje mózgowe. 
Ściskając bolącą głowę, powoli się podniosłam i dotarłam do lodówki. Nie otworzyłam jej; w oczy rzucił mi się wielki talerz kanapek wraz z stojącą obok herbatą. Upiłam ostrożnie łyk – zimna, cholera, ale lepsze to niż nic. 
Wgryzając się w bułkę tak wysoką, że ledwo mieściła mi się w ustach, zanotowałam sobie w myślach, żeby odwdzięczyć się Mai za opiekę. 
W łazience panował bałagan. Zebrałam porozrzucane ubrania, starłam pastę z umywalki i lusterka, według wysokości poustawiałam puste opakowania po szampony, starłam kałuże z podłogi i dopiero wówczas się umyłam i ubrałam. 
Patrząc w lusterko, dotknęłam swojej twarzy. Zmieniłam się podczas snu, wracając do zwyczajowej formy, noszonej najczęściej. Podświadomość wiedziała lepiej od rozsądku, co jest najbezpieczniejsze. Szkoda jedynie, że czasem zwierzęcy instynkt ignorował i jedno, i drugie, i postępował według własnego uznania. 
Zielone oczy, krótkie, ciemnoblond włosy, nos z małym garbem, szerokie kości policzkowe, niezbyt duże usta. Rysy raczej słowiańskie. Średni wzrost. Nic specjalnego jak na tę część Europy, ale właśnie z takim wyglądem najmniej czułam się kłamcą. 
Od pierwotnej postaci różnił się on tylko wypełnieniem paru miejsc. Naturalnie byłam chuda, niezdrowo chuda, jakbym cały czas chorowała. Czasami udawało mi się poprawić ten stan, ale na krótko. Wolałam zatem dodać sobie co nieco ciała, choćby po to, by nie przyciągać ciekawskich spojrzeń. 
Pomacałam się po brzuchu. Talerz był kopiasty, ale nie czułam się pełna. 
Czy kiedykolwiek się porządnie najedliśmy? 
Nie. Zawsze było miejsce. 
Moje obżarstwo nieraz doprowadzało do przezabawnych sytuacji – ludziom trudno było uwierzyć, że osoba takiej postury może być w stanie zjeść porcje dla bandy nastoletnich chłopców i nawet się przy tym nie zasapać. 
Zadzwonił telefon. Doskoczyłam do porzuconej w przedpokoju torby i bez ceregieli wywróciłam ją na drugą stronę. Zawartość łupnęła o podłogę, komórka nie przejęła się specjalnie upadkiem i niewzruszenie wygrywała brzydko zniekształcone tony Machine Hat Michała Jelonka. Odebrałam, to mama usiłowała się do mnie dobić. 
– Co jest? 
– A czy musi coś być? – zdziwiła się. – Dzwonię, żeby zapytać, czy będziesz dziś na obiedzie. 
– Hmm, a która w ogóle jest godzina? 
– Późna – odparła karcąco. 
Elena Murawska była jedną z tych kobiet, dla których dzień rozpoczęty po ósmej był dniem straconym. Próbowała zaszczepić podobne przekonanie w swoich dzieciach, ale udało jej się tylko w przypadku jednego – Marek od zawsze zrywał się z łóżka równie ochoczo, co ona, zaś mnie i Huberta trzeba było prośbą i groźbą wyciągać. A ojciec... 
Coś ostro ukłuło mnie pod mostkiem, więc szybko rozegnałam smutne myśli. Odsunęłam telefon od ucha, zerknęłam na wyświetlacz. Trochę po jedenastej. 
– Wcale nie jest późno. Poza tym nie obudziłaś mnie, wstałam wcześniej. – Przed dwudziestoma minutami. 
– Nieważne – mruknęła. – Przyjeżdżasz czy nie? Nie wiem, ile mięsa kupić. 
Zastanawiałam się krótko.
– Przyjadę. 
– Czyli jak dla plutonu – skwitowała. – O czternastej podaję, nie waż mi się spóźnić. Hubert i Marysia próbują nauczyć dzieciaki regularności. Czy tam punktualności, a może jednego i drugiego? Chociaż z Hubertem pod ręką to będzie trudne – dodała kwaśno. 
– Hej, ale ostatnio Maryśka zdradziła, że przestał wstawać o trzynastej! 
– Do zobaczenia – rzuciła, a jej ton wyraźnie dawał do zrozumienia, co sądzi o budzeniu się o pierwszej po południu. 
Hubert miał to szczęście, że nie musiał zrywać się o siódmej do pracy – pracował na własną rękę. Miał talent do stali – była posłuszna jego woli. Urodził się z nikłym zapleczem dla maga, ale odziedziczył umiejętność pradziadka od strony mamy. Wykonywał zamówienia zarówno dla magicznych, jak i niemagicznych; pod jego dłońmi, metal stawał się sztuką, nawet jeśli miał wykonać prostą bramę. 
Marek oficjalnie był najbardziej ułożonym z naszej trójki, ale w rzeczywistości za dzieciaka dowodził większością głupich i szalonych akcji. Jako najstarszy miał do tego pełne prawo. Ale rażącą niesprawiedliwością było, że w większości przypadków potrafił uniknąć gniewu otocznia, w przeciwieństwie do młodszego braciszka i siostrzyczki. 
Hubert natomiast uchodził za najgorszego recydywistę w historii dziecięcych terrorystów, jako nastolatek też nie był specjalnie ułożony, zatem fakt, iż ustatkował się jako pierwszy, budził ogromne zdumienie. Ba, ustatkował się! Trzecie dziecko w drodze i śmiałe plany odnośnie czwartego... 
A ja? Ja miałam największy ubaw, kiedy w skórze jednego z braci robiłam coś godnego kary. Co prawda potem nie miałam powodów do zachwytu, ponieważ mama z tatą zazwyczaj dochodzili, kto tak naprawdę zawinił, ale dla tych paru udanych złośliwości – warto było. 
Pozbierałam porozrzucaną zawartość torby. Ziewnęłam, potarłam kark, przeciągnęłam się. Szyja trochę mnie bolała, pewnie spałam w niewygodnej pozycji. Może uda mi się namówić jednego z potworków Huberta, żeby pomasował? 
Westchnęłam. 
Czas się zmierzyć z wydarzeniami nocy. 
Psiakrew.  
Podniosłam się z podłogi, usiadłam przy biurku, wciągnęłam kartki i zestaw zwykłych ołówków. Bozia obdarowała mnie talentem do rysowania, chociaż nigdy specjalnie nie interesowało mnie rozwijanie się w tym kierunku. 
Przygryzłam drewnianą końcówkę, starając się wywołać z pamięci jak najwięcej szczegółów – wyobraziłam sobie opadające smutno kąciki ust, choć zarazem w jakiś sposób pozostające niewzruszone, obojętne. Obok brak wyraźnych zmarszczek, tylko jak dać wyraźnie do zrozumienia, że nie powinno ich tam być, że to nie przeoczenie autora portretu?  
Przestań, zbeształam się w myślach, najpierw ogół, potem szczegół. Nikt nie odpowiedział; miałam rację. 
Wyprostowałam się, znów zgarbiłam, aż coś strzeliło w obolałych plecach. Narysowałam owal, podstawę twarzy, starając się kilkoma pociągnięciami oddać jak najlepiej podstawowe rysy Roberta. 
Nie miałam pojęcia, czy zabieram się za to od dobrej strony – byłam samoukiem, co oznaczało niemal całkowity brak wiedzy na temat prawidłowego portretowania. Na szczęście nie miało większego znaczenia w ostatecznym rozrachunku – interesował mnie efekt końcowy. Czy twarz na kartce będzie odpowiednio wiernym odzwierciedleniem oryginału? Zabrałam się do rysowania. 
Wizerunek był mi potrzebny, żeby unieszkodliwić drania. 
Dochodziła pierwsza, kiedy odłożyłam ołówek. Zmierzyłam swoje dzieło przeciągłym spojrzeniem. Broda zdecydowanie należała do kogoś innego, ale oparłam się przed sięgnięciem po gumkę do ścierania – pewnie tylko pogorszyłabym sprawę, a tak mężczyzna wyglądał jak rodzony brat Roberta. 
Schowałam rysunek do szuflady, uznając, że na razie musi swoje odleżeć. Przebrałam się szybko, zmieniając ciuchy na nieco bardziej eleganckie, i potruchtałam na autobus. Miałam samochód, ale korzystanie z komunikacji miejskiej było tańsze. 
Była niedziela, więc bus świecił pustkami. Uśmiechnęłam się do jakiegoś staruszka, który w ostentacyjny sposób puścił mi oczko i dzielnie przyjął szturchańca od damy obok – pewnie żona. Skasowałam bilet i usiadłam na ulubionym miejscu, starając się skupić na bezmyślnej obserwacji mijanego krajobrazu miasta. 
Chciałam oczyścić myśli przed dotarciem do celu. Mama zawsze – jak to mama – potrafiła wyczuć, kiedy miałam jakieś zmartwienie. Nie widziałyśmy się jakiś czas, więc nie chciałam marnować czasu na smucenie się, ale jak na złość sprawa Roberta wciąż chodziła mi po głowie. Należało jak najszybciej uczynić go nieszkodliwym. 
Z trudem oderwałam myśli od dręczącego mnie tematu. 
Nie byłam w stanie powstrzymać nieco głupawego uśmiechu, kiedy wyszłam zza rogu i moim oczom ukazał się dom rodzinny, pieszczotliwie nazywany Murowańcem. Zawsze wydawał mi się idealny pod każdym względem. Piętrowy budynek pokryty kremową farbą i brązowym dachem, przycupnięty na końcu alejki biegnącej przez rzadki, miniaturowy lasek, blisko samego brzegu działki. 
Nie wydawał się specjalnie duży, ale w środku był zaskakująco przestronny – odpowiednio, by bez problemu pomieścić sporą rodzinę z bardzo żywiołowymi dzieciakami. Najpierw nami, a potem Hubertowymi. 
Mama domagała prawdy w tym domu. 
Na szczęście ostatnimi czasy nie działo się nic stresującego w moim życiu, więc przybyło mi trochę ciała i nie wyglądałam tak tragicznie jak zwykle. Nie zwalniając kroku, puściłam cugle kontroli. 
Zmianom zawsze towarzyszyło leciutkie łaskotanie tuż pod powierzchnią skóry, jakby muśnięcie piórka, chociaż osoba postronna może odnieść wrażenie, że albo krew się zagotowała, albo robaki zżerają mnie od środka. Przynajmniej Hubert swego czasu tak to określił.
Brama była otwarta, więc srebrny samochód bez problemu wjechał na posesję. Pomachałam kierowcy. Z domu wypadła mała istotka, szybko uścisnęła udo gościa i, nawet nie dawszy mu dostatecznie dużo czasu na powitanie jej choćby słowem, z rozdzierającym wrzaskiem rzuciła się w moim kierunku. 
– Liiitaaa! 
Opadłam na jedno kolano, rozłożyłam szeroko ramiona i napięłam mięśnie w oczekiwaniu na taran. Niewiele to dało – straciłam równowagę i łupnęłam placami w żwirowaną ścieżkę. 
– Diablica – sapnęłam, wyrzucając z płuc ostałą resztkę powietrza. Dziecięce usteczka głośno i mokro cmoknęły mnie w brodę, a ramiona mocniej ścisnęły szyję. Nie sposób stawić czoła entuzjazmowi energicznej czterolatki i wyjść z tego cało. – Dusisz – wykrztusiłam, a uścisk nieco zelżał. Jakby po namyśle, cofnęła ramiona, ale za to usiadła na moim brzuchu i mocno wbiła palec w mostek. Zrobiła groźną minę. 
– Tata powiedział, se nie będzies nas odwiedzać, jeśli nie psestanę osywiać zabawek Kamila – powiedziała z pretensją. Na ogół nie miała większych problemów z wymową, tylko gdy była czymś rozemocjonowana. Uścisnęłam jej rękę. 
– Czemu je ożywiasz?
Uciekła wzrokiem. 
– Uciekają przed Kamilem, a on wtedy tak się słosi... złości smiesnie! 
Powstrzymałam uśmiech. 
– Nie powinnaś tak robić, Beciu. – Przybrałam stanowczy wyraz twarzy. – Jesteś moim ulubionym diablątkiem, ale nie będę przychodzić, jeśli Hubert albo Kamil się na ciebie poskarżą. 
Otworzyła szeroko niebieskie oczy. Już dawno nabrałam przekonania, że kiedy podrośnie, będzie podbijać serca samym spojrzeniem – była ślicznym dzieckiem i będzie jeszcze śliczniejsza, kiedy stanie się kobietą. 
Hubert bardzo się napracuje przy odpędzaniu amatorów jej urody.
– To ja jus nie będę – zapewniła szybko. Uścisnęłam ją. 
– Dobre diablątko. Daj mi wstać, muszę się przywitać. 
Przetoczyła się, zarwała na równe nogi i pobiegła w stronę domu, wołając Huberta. Wstałam, otrzepałam tyłek i ruszyłam za nią, ale w dużo spokojniejszym tempie. Marek nadal stał przy samochodzie i czekał na mnie. 
Na mojego brata naprawdę miło było popatrzeć. Nie był bardzo wysoki, lekko przekraczał przeciętną, ale robił wrażenie, nawet gdy stał nieruchomo. To mnie powinna była dostać się ta gracja, jako dziewczynie, ale musiałam przyznać, że robi z niej lepszy użytek, niż ja kiedykolwiek byłabym w stanie. Jako fechtmistrz był po prostu innego rodzaju tancerzem. 
Nosił włosy krótko, ale wiedziałam, że mają taki sam kolor, co moje. Dzieliliśmy zresztą także kształt nosów, łuków brwiowych i ogólnego kształtu twarzy; nasze pokrewieństwo było łatwe do zauważenia. Spoglądał na mnie szarymi oczami, które odziedziczył po mamie, i uśmiechał się na powitanie, ale mogłam wyczytać cień zmartwienia w jego źrenicach. 
Zawsze się o mnie martwił. Wszyscy się o mnie martwili. 
– Cześć – rzucił i mnie objął. To miało być serdeczne – i było – ale służyło przede wszystkim sprawdzeniu, czy żebra mi za bardzo nie wystają. Skrzywiłam się. 
– Wyobraź sobie, że przytyłam ostatnio.
– Zamartwianie się nad wątłą siostrzyczką to przywilej starszych braci – parsknął ze śmiechem, cofając się. Widać przeszłam test. Zmarszczyłam brwi. 
– Nie jestem wątła. 
– Wątła brzmi lepiej niż chuda. – Dźgnął mnie boleśnie w brzuch, ale zdążyłam trzepnąć go po ręce, zanim odskoczył. Ruszyłam do ataku. 
Drzwi wejściowe otworzyły się raptownie i ukazała się mama. Odskoczyliśmy od siebie. 
– Jak dzieci – westchnęła. 
Zbliżała się do sześćdziesiątki, ale nigdy nie byłam w stanie zobaczyć w niej efektów starzenia się. Owszem, miała zmarszczki, owszem, nie była już tak posągowa jak piętnaście lat temu, owszem, bolały ją kości, i owszem, włosy były już bardziej siwe niż blond, ale w jej oczach o barwie nieba nigdy nie gościł smutek czy zmęczenie. 
Cieszyła się życiem, rolą matki i babci, zwłaszcza kiedy Hubert z Marysią zrezygnowali z mieszkania w centrum i zwalili jej się na głowę z Beatą i Kamilem.  
Tylko czasem na jej twarzy gościło przepełnione melancholią i tęsknotą zamyślenie. Nigdy nie pytałam, ale wiedziałam, że wspomina wtedy ojca.
Objęłam ją i pocałowałam w policzek, poddając się kontroli – tym razem otwartej. Mama zmierzyła mnie taksującym wzrokiem i bez słowa pociągnęła do jadalni. Posłusznie dałam się zaprowadzić, skuszona smakowitymi zapachami, które dobiegały ze środka. Mmm. 
– Nawet cześć nie powiedzą, nikt głowy rodu w tym domu nie szanuje! – krzyknął Marek za nami. 
– Zrzęda – mruknęłam pod nosem. 
– Słyszałem to! 
Uśmiechnęłam się do Marysi i Huberta, który zjawił się zaraz po niej. Różnili się od siebie jak dzień i noc. Mój brat był wysoki, najwyższy w rodzinie, o blond włosach splecionych w krótki warkocz, błękitnych oczach i bladej skórze. Marysia zaś była drobna; burza ciemnych włosów otaczała jej śliczną twarz, idealnie zgrywając się z bogatym brązem tęczówek i śniadą cerą. 
Za to charakterami pasowali do siebie idealnie.
Zza nogi Marysi wyjrzał Kamil. Kolejny niebieskooki blondyn, mały klon Huberta. Mrugnęłam do niego, odpowiedział uśmiechem pełnym malutkich zębów. 
– Siadajcie, już podaję. – Marysia machnięciem ręki wskazała stół. Usiadłam, a Beata natychmiast wdrapała się na krzesło obok, zachowując kamienną twarz. Hubert zbliżył się i uścisnął ramię córki. 
– Dzieci przy dziecięcym stole. – Obok stał niższy stolik z odpowiednią zastawą, ale mała nie zaszczyciła go ani jednym spojrzeniem. Wyprostowała się, wyprężyła pierś, dodając sobie parę centymetrów. 
– Tu nie ma sadnych dzieci – oznajmiła wyniośle. 
Hubert nachylił się nad nią, dotknął ucha. 
– Naprawdę? Dziwne, przysiągłbym, że słyszałem właśnie bardzo dziecięce słowo. 
– Żadnych – poprawiła się po sekundowym namyśle. 
– Nie rób problemów, Beciu – odezwał się Marek, sadzając się naprzeciwko. – Im szybciej zjemy, tym szybciej będziesz mogła usiąść obok ulubionej ciotki. 
Hubert spiorunował go wzrokiem. 
– Nie słuchaj go. Każdy będzie jadł we własnym tempie, nic nie zmieni, jeśli skończysz pierwsza. Akurat w tej sprawie nie bierz przykładu z Rity i jedz powoli. 
– Brzuch cię rozboli – ostrzegłam. Nie wyglądała na przekonaną, ale pod wypływem wymownego spojrzenia westchnęła teatralnie i przesiadła się do stoliczka. 
– Przynajmniej nie wybrzydzają – mruknęła Marysia, stawiając na stole wazę z rosołem. – Mam nadzieję, że moje trzecie dziecko też będzie cię naśladować i zje wszystko, co podetknie mu się pod nos. 
Hubert zmarszczył czoło. 
– Miałaś nic nie nosić!
– Nie rzuciłeś się do pomocy, więc poradziłam sobie sama. – Ruszyła po drugą porcję, ale Hubert zagrodził jej drogę. 
– Twoja żona nie jest delikatnym kwiatuszkiem. – Mama postawiła przede mną miskę z makaronem. Czy raczej michę. – To trzecia ciąża, nie musisz jej niańczyć na każdym kroku. 
– Tak, ale... 
– Czy możecie przestać gadać i zacząć jeść? – wtrąciłam się. Z Huberta była niekiedy straszna kwoka. – Jestem głodna. 
– Drżyjcie, narody! – krzyknął Marek. – Pożeracz światów się przebudził. 
– Możesz mnie pocałować w dupę – syknęłam. 
– Rita! – Mama zmrużyła niebezpiecznie oczy. 
– Oszczędź dziecięce uszy przynajmniej dopóki nie skończą pięciu lat – powiedziała Marysia, ale brzmiała na złą. 
– Dupa! – zawołał radośnie Kamil, uderzając samochodzikiem w podłogę dla podkreślenia swego okrzyku. Nie zwrócił zupełnie uwagi na ciszę, jaka zapadła. 
– To na pewno nie moja wina! – Starałam się mieć jak najniewinniejszą minę. 
– O kant dupy rozbić – dumnie obwieściła Becia, starannie wypowiadając każde słowo. 
Osunęłam się powoli po krześle. 
– No, może raz czy dwa mi się wyrwało – rzuciłam. 
Marysia westchnęła ciężko i ukryła twarz w rękach. 
Dobrze być w domu. 
~*~
– Dzięki – powiedziałam, gdy Marek zajechał pod mój blok. 
Po pysznym obiedzie Marysia postawiła na stole trzy ciasta i zjadłam ich tak dużo, że chyba trochę mi wybaczyła uczenie jej dzieci przekleństw, łagodnych, ale jednak przekleństw. 
Pochylił się, by lepiej widzieć. 
– Mieszkasz sama, racja? Nic się nie zmieniło od ostatniego razu? – Zaskoczył mnie. Trochę mnie zabolało, w pierwszej chwili odebrałam to jako przytyk i już miałam się odciąć, ale zaraz dokończył myśl. – Światło się pali w kuchni. 
Też się pochyliłam. Faktycznie. 
– Pewnie Maja, ma klucze. 
Odchylił się na siedzenie, potarł kark. 
– Jakby co to jak przykładny starszy brat wszedłem na górę i zbadałem sprawę, czy to na pewno twoja koleżanka, dobra? 
Uniosłam brwi. 
– Za bardzo się objadłem, ledwo się ruszam – usprawiedliwił się.
– Jesteś leniwy po prostu – parsknęłam. 
– Nie zaprzeczam i nie potwierdzam, odmawiam zeznań, nic mi nie udowodnisz. 
Roześmiałam się. 
– Dzięki raz jeszcze. Idę, kto wie, ile na mnie czeka. – Złapałam siatkę z ciastem i wysiadłam, machnąwszy na pożegnanie. Sięgnęłam do torby i zaczęłam szukać kluczy, naraz jednak przypomniały mi się wydarzenia ostatniej nocy. Znieruchomiałam na chwilę i obejrzałam się ukradkiem przez ramię  – Marek zdążył odjechać. 
Gdyby zauważył moje zawahanie, na pewno by wrócił. Może i docinaliśmy sobie na niemal każdym kroku, ale był dobrym bratem.
Otworzywszy drzwi mieszkania, znów skamieniałam na chwilę. Maja nie była sama, był tu ktoś jeszcze. Obok szafki na zwyczajowym miejscu nie stały jej buty, a zdejmowała je zawsze, gdy do mnie przychodziła. Mogła psioczyć na mój sposób prowadzenia domu, ale czuła się tu bezpiecznie, a chodzenie boso było tego najlepszym dowodem. Skoro nie zdjęła butów, musiał być tu ktoś jeszcze. 
Drugi gość także nie ściągnął obuwia, więc i ja postanowiłam zostać w trampkach. 
Zastukały obcasy i z salonu wyłoniła się Maja. Jej twarz była jak wykuta w kamieniu, nie wyrażała absolutnie niczego jeszcze bardziej niż zwykle. Stanęła w neutralnej pozie, bez tej dozy zabójczej gracji bestii, jaka zawsze jej towarzyszyła. Musiała się bardzo kontrolować. 
Niedobrze. 
Odstawiłam foliówkę z żarciem na szafkę, a torbę rzuciłam na podłogę. 
– Cześć – rzuciłam swobodnie. – Przepraszam, jeśli długo czekałaś. Mogłaś zadzwonić, że jesteś. 
Skinęła mi głową na powitanie, gest oszczędny, ale nie sztywny, idealnie wymierzony. 
– Ktoś dotrzymał mi towarzystwa. Jesteśmy tu może od dziesięciu minut. Jest sprawa. Do twojego... znajomego. 
Zmarszczyłam brwi. Nie spodziewałam się tego. Ledwo zauważalna pauza subtelnie mi zasugerowała, że tym znajomym mogę okazać się ja sama. Czyżby moje zdolności były potrzebne? 
Maja nigdy nie prosiła mnie o przysługi związane z polimorfią, chociaż wielokrotnie ułatwiłyby jej robotę. Zresztą, prawdopodobnie bym odmówiła – ostatnia rzecz, jakiej chciałam, to by odkryto, że nie jestem tak niemagiczna, jak się wszystkim wydaje. Zbyt wiele możliwości. 
Nieskończona ilość. Oszustwa. Kradzieże. Morderstwa. Władza. 
– Stało się coś złego? 
Za plecami Mai stanął obcy mi mężczyzna. 
– Skończmy te pogaduszki i przejdźmy do konkretów, do cholery – powiedział chłodno, chociaż gdzieś pod lodem brzęczał gniew. 
Nie odpowiedziałam od razu, poświęcając czas na przyjrzenie mu się. Takie otwarte gapienie się zwykle sprawiało, że ludzie zaczynali się czuć niekomfortowo, ale nie tym razem. Albo nie dało się go zmieszać, albo był przyzwyczajony, bo nie zareagował. 
Albo jest tak pewny siebie. 
Ma powody. 
Gość był naprawdę wysoki – metr dziewięćdziesiąt na pewno – szeroki w barach i umięśniony, jakby spędzał całe dnie na ciężkiej pracy fizycznej, ale sądząc po ruchu, jaki zdążyłam zaobserwować, wcale nie poruszał się ociężale. Wprost przeciwnie. Lekko i płynnie, co skojarzyło mi się z Markiem, ale nieznajomy wydał mi się o wiele bardziej... drapieżny. Część winy musiała leżeć w jego twarzy – miał wąską, pokrytą krótkim zarostem szczękę i wyraźnie zarysowane kości policzkowe. Nos miał prosty jak od linijki, a za takie brwi niejedna kobieta wiele by dała, ale najwięcej uwagi i tak ściągały oczy. Duże i czujne, w jasnozielonym kolorze, który przywiał mi do głowy obraz pierwszych wiosennych pąków. 
Zmiennokształtny. Nie musiałam się nad tym specjalnie zastanawiać. 
Miał na sobie stare dżinsy, ciemny podkoszulek i adidasy, które czasy świetności miały już za sobą, a ciemne włosy sterczały w nieładzie. Wydawał się niemal zrelaksowany, ale napięcie przy kącikach oczu i ust zdradzało co innego. 
Na moją inspekcję odpowiedział bezceremonialnym zmierzeniem mnie wzrokiem. Zmarszczył leciutko brwi, jakby niepewny. 
Uświadomiłam sobie, że zapomniałam o zmienieniu się. Zaklęłam w duchu. Czy potraktuje poważnie osobę, która wydaje się mieć obsesję na punkcie nieistniejącego tłuszczu? Jeśli nie, będzie to z korzyścią dla mnie czy wprost przeciwnie?
Masz zaburzenia psychiczne, tylko innego rodzaju. 
A ty jesteś ich przykładem, zatem zamilknij. 
– Nie ja jestem tu intruzem – odparłam spokojnie. Zawsze bądź idealnym gospodarzem nawet dla nieproszonych gości, rozbrzmiała mi w głowie dewiza mamy. Wskazałam na torebkę ze smakołykami od Marysi. – Ciasta, kawy, herbaty? 
– Nie trzeba – odpowiedziała natychmiast Maja, swobodnie zmieniając, niby to przypadkiem, pozycję. Stała teraz bokiem do tajemniczego mężczyzny, zamiast mieć go za plecami. 
Ciekawe. 
– Sprawa jest niecierpiąca zwłoki i naprawdę powinniśmy darować sobie formalności – niemal warknął. 
Przekrzywiłam głowę, rozciągnęłam usta w sztucznym uśmiechu. 
– To nie formalność, to gościnność. – Skrzyżowałam ramiona na piersi, dostrzegając minimalny ruch głową, jaki wykonała Maja. Nie drażnij, nie prowokuj. Niech będzie, ale i tak za późno. Zdążył mnie znielubić, widziałam to w jego oczach. – Przechodząc zatem do rzeczy, jaki jest interes do mojego przyjaciela?
– Może usiądziemy? – zaproponowała Maja. 
– Nie – wycedził. – Nie mam czasu na siedzenie. 
Przez chwilę czy dwie bombardowali się spojrzeniami, aż w końcu Maja wyraźnie wbrew sobie odwróciła wzrok i wbiła go we mnie. W jej oczach czaiła się bestia, chociaż wyraz twarzy się nie zmienił. 
Albo się nie znosili, albo zmienny był na tyle niebezpieczny, że grał na nerwach strzygi. 
– Przedstawiam ci Marcela Rysińskiego. 
Podniosłam wyimaginowany kapelusz. Nie docenił gestu. 
– Rita Murawska. 
– Pełni funkcję bety Cyrusa Szymczyka – wyjaśniła Maja po krótkiej pauzie, widać zauważywszy, że informacja nie zrobiła na mnie należytego wrażenia. Drugie nazwisko coś mi mówiło, zmarszczyłam brwi i już miałam pytać, ale przypomniałam sobie. 
Cyrus był przywódcą miejscowej frakcji zmiennokształtnych. Groźny bezpośrednio oraz pośrednio, miał formę niedźwiedzia i ogromne wpływy w magicznym półświatku. Trzymał władzę żelazną ręką już od jakichś dwudziestu pięciu lat – zadziwiająco długo. Między innymi dzięki pomocy bet, chociaż akurat Marcel nie mógł długo zajmować tego stołka – wyglądał na jakieś trzydzieści lat, może mniej. 
Nie znałam zbyt wielu zmiennych – nie tych czystej krwi – ale jeśli wszyscy byli podobni do tego człowieka, tylko idiota by z nimi zadzierał. 
– No dobrze. Co to za sprawa? 
– Krótko rzecz ujmując – Marcel odezwał się przed Mają – obecna tu Renegatka zasugerowała, że twój znajomy byłby w stanie częściowo zniwelować problem, przed jakim stoimy. Ja i moi pobratymcy. 
Spojrzałam pytająco. 
– Cyrus Szymczyk zaginął – wyjaśniła Maja. 
Zamrugałam zdumiona. 
– Chcesz powiedzieć, że wielki człowiek i równie wielki niedźwiedź się gdzieś... zapodział?
Rzuciła przelotnie spojrzenie na Marcela, który nie próbował już udawać wyluzowanego. Był wściekły, zniecierpliwiony, ale też... przestraszony? 
– Byłoby znacznie prościej, gdybyś pozwolił porozmawiać nam na osobności, mogłabym wszystko wytłumaczyć na spokojnie. 
Zaświtał mi promyk zrozumienia.
– Maju – powiedziałam powoli – czy ta sprawa jest tym, o czym myślę?
Skinęła głową z pewnego rodzaju rezygnacją. 
– Nie zgodzi się – odparłam zdecydowanie. 
Czy ona serio chciała, żebym zastąpiła Cyrusa Szymczaka? 
Nie oszalałam do reszty! 
A może to jej odbiło? 
– Mówiłam ci – zwróciła się do Marcela. 
Skrzyżował ramiona. 
– Możesz wyjaśniać, kiedy będę obok. 
Maja uniosła jedną brew, na jej obliczu wykwitło uprzejme zdumienie i starannie odegrana uraza. 
– Ach tak? Cóż za ironia. Zawsze, gdy potrzebujemy dialogu, jesteś strasznie zabiegany, a gdy twój alfa znika... Wydawałoby się, że teraz będziesz miał jeszcze więcej roboty. 
Odchrząknęłam, przyciągając ich uwagę. Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała ich rozmowa. 
– Będę wdzięczna, jeśli ktoś poinformuje mnie, co się właściwie dzieje. 
Maja wzięła na siebie tę rolę. 
– Cyrus Szymczyk zaginął kilka dni temu – powtórzyła. – Konkretniej rzecz ujmując, został porwany na oczach żony i dwójki dzieci. Tylko dzięki tak małej ilości świadków uniknęliśmy na razie rzezi, chociaż zaczynają pojawiać się niepokojące pogłoski. Zmiennokształtni trzymają się razem, zatem brak odzewu zawsze jest niepokojący. Szczególnie w przypadku alfy, ponieważ... 
– Zaraz! – Uniosłam dłoń. – Czegoś nie rozumiem. Jak to porwany? Dajesz mi do zrozumienia, że alfa... niedźwiedź... 
Marcel zacisnął mocno usta. 
– Żona alfy jest człowiekiem, a dzieci są zbyt młode, by pomóc. 
– Po jego przedłużającej nieobecności zaczęły się pojawiać plotki, pewne podejrzenia. Słyszałaś o zniknięciach i porwaniach, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?
Skinęłam głową. Zdaje się, że na obiedzie też przewinął się ten temat, ale mama szybko go ucięła. Nie wiedziałam wiele; trzymałam się na uboczu, niezainteresowana sprawami magicznych. Ledwo przecież byłam jedną z nich. 
– Każdy uprowadzony przedstawia silny potencjał magiczny, a Cyrus Szymczyk nie jest wyjątkiem. Ich świat, świat zmiennych jest szybki i bezwzględny, Rita. Gdy przywódca zostaje zabity, rozpętują się brutalne walki o władzę. Liczba ofiar nie ma znaczenia, kiedy dominujący wpadają w ten rodzaj szaleństwa. Jedyne, co można zrobić, to się chować i czekać, aż rozstrzygną kwestię rządzenia między sobą. Przy pomocy kłów i pazurów, rzecz jasna.
– A w ten sposób rzadko kiedy na wysokich stanowiskach lądują odpowiedni ludzie – dodał Marcel ponuro. 
Maja wykonała jakby miniaturowy ukłon w jego stronę.
– Przed Cyrusem rządził inny niedźwiedź, ale jedyne, co miał ze swym następcą wspólnego, to upór, z jakim siedział na tronie. Zdobywał sobie popleczników bezsensownym terrorem, strachem i brutalną siłą. Nie dało się go ruszyć od żadnej strony, a z każdym rokiem było coraz gorzej. Renegaci też wtedy cienko przędli. 
– I wówczas, niczym rycerz na białym koniu, pojawił się Cyrus – rzuciłam teatralnym tonem. Znałam tę historię, ale byłam ciekawa, jak przedstawią mi ją moi goście. 
– Pomyliły ci się bajki, ale w dużej mierze taki to właśnie wyglądało – odparł zmienny. Nie wydawał się zachwycony moim talentem dramatycznym. Maja podjęła opowieść. 
– Józef Butrym władzę zawdzięczał sile i strachowi. Cyrus Szymczyk zwyciężył dzięki dzięki sprytowi i logicznemu myśleniu, chociaż nie można mu odmówić potęgi. Bardzo rzadko zdarza się, żeby alfa łączył w sobie tak wiele pozytywnych cech. Beta może go wspomóc, ale zwykle zwycięża nepotyzm i osiłkowie trzymają przy sobie znajomych osiłków o inteligencji zbliżonej do IQ ameby. – Maja skłoniła przepraszająco głowę. – Z całym szacunkiem, Marcelu. 
– Wiem, jak jest – mruknął. – Spędziłem całe życie w stadzie. 
– Jako podsumowanie tej historii można powiedzieć, że frakcja zmiennokształtnych miała wielkie szczęście – stwierdziłam. 
– Jeśli teraz zaczną się walki, wątpliwe, by los znów się do nas uśmiechnął – przyznał Marcel. Wyglądał, jakby się zastanawiał, aż wreszcie wbił we mnie intensywny wzrok. Serce zabiło mi mocniej, a dłonie zwilgotniały, ale i tak poczułam ogromną ochotę, by unieść arogancko brew. – To co teraz powiem, ma zostać między nami. Jeśli wygadasz, nie skończy się to dla ciebie dobrze. Ani dla twojej rodziny. 
Lęk umknął, w piersi zawrzał gniew.
– Poświadczam za nią – odezwała się Maja, zanim zdążyłam palnąć coś głupiego. – Jest godna zaufania. 
– Chcę usłyszeć to od niej – zażądał Marcel chłodno. 
Zmierzyłam go zimnym wzrokiem. 
– Może jeszcze spiszemy pakt, co?
– To nie będzie konieczne. – Nie odrywał ode mnie spojrzenia. 
– Wiesz, że obyłoby się bez gróźb? – syknęłam gniewnie. – Cywilizowani ludzie radzą sobie bez nich. 
– Nie jestem człowiekiem. – Nie poruszył się nawet. W przeciwieństwie do Mai – pokręciła leciutko głową, również patrząc na mnie. Przestań. Wzięłam głęboki oddech dla uspokojenia. 
– Nic nie rozgadam w żadnej formie przekazu. 
Skinął głową, ale nie wyglądał na usatysfakcjonowanego. 
– Dobrze więc. Już od wielu miesięcy planowaliśmy przejęcie przywództwa przez podstawioną osobę. To miało być ściśle kontrolowane – zaufany kandydat rzuciłby wyzwanie Cyrusowi. Wszystko wyglądałoby na brutalne, w pełni zasłużone zwycięstwo, opłacone krwią i okaleczeniami, by nikt nie ważył się przez najbliższe dwadzieścia lat podważać władzy nowego alfy. Ale skoro Cyrus zniknął... być może – urwał na chwilę, jakby zbierał się do wypowiedzenia znamiennych słów – być może nie żyje, wszystko wzięło w łeb. W stadzie są osobniki silniejsze od wybranego. Walka byłaby trudna, ale co najmniej trzech dałoby radę. Zwłaszcza, że kandydat byłby osłabiony po walce z pierwszym. 
– Czy to planowanie nie jest aby przypadkiem nieuczciwe? – wtrąciłam. 
– Lepsza odrobina nieuczciwości i odpowiedni człowiek na stołku niż uczciwość i kolejny tyran. 
Nie mogłam się nie zgodzić. 
Maja znów włączyła się do rozmowy. 
– Ogólnie rzecz biorąc, jeśli Cyrus się nie odnajdzie, zmiennych czeka rzeź. Nie tylko ich zresztą. 
Patrzyłam to na jedno, to na drugie. 
– Nadal nie jestem pewna, co ja mam z tym wspólnego. 
– Potrzebujemy zdolności Bartka. 
Bartosz to jedna z postaci, jaką przyjmowałam. Zmarszczyłam brwi. 
– To rozumiem, ale jak? 
– Musisz się z nim skontaktować i poprosić, żeby... – odchrząknęła, spojrzała na Marcela. – Nie przestrasz się teraz, Rysiński. Poprosić, żeby zastąpił Cyrusa na jakiś czas. Aż ten zostanie odnaleziony, żywy lub martwy.
Wyraz twarzy zmiennokształtnego nie zmienił się ani na jotę, ale niski, przyjemny dla ucha głos stał się twardy i zimny jak stal. 
– Co masz na myśli, mówiąc: zastąpił Cyrusa?
– Nie – powiedziałam ostro. – Nie zgodzi się. Nie muszę nawet pytać. To za wiele, Cyrus stoi zbyt wysoko, zbyt wielu patrzy. Znasz jego zasady. 
– Rita. – Uniosła ręce, jakby chwytała coś na wysokości piersi, ale chyba zrobiła to odruchowo, ponieważ zaraz ramiona opadły. – To skończy się źle nie tylko dla zmiennych.
Ukryłam twarz w dłoniach. Nie chciałam na nią patrzeć. Nie chciałam, by był tu beta. Nie chciałam, by ten weekend w ogóle się zaczytał. 
– Nie mogę go mieszać w politykę – szepnęłam. 
Stukanie obcasów, silny, choć bezbolesny uścisk na ramieniu. 
– Przynajmniej zapytaj i niech sam zadecyduje – powiedziała cicho. – Daj mu czas do namysłu. 
Pokręciłam głową, ale nic nie powiedziałam. 
– Pytam raz jeszcze: co znaczy zastąpić Cyrusa? – Marcel brzmiał spokojnie, ale kiedy odsunęłam ręce od twarzy, okazało się, że w jego wzorku czai się coś dzikiego i niebezpiecznego. Chyba nieumyślnie sprowokowałyśmy go do stanu gotowości. Nie dziwiłam mu się. Maja widać wcześniej nie powiedziała mu, na jakiej zasadzie działałby pomoc, której miał udzielić Bartek. Każdego by to zaniepokoiło, jeśli nie przeraziło. 
– Nie musisz się obawiać, cokolwiek sobie pomyślałeś – powiedziałam ponuro. – Ostatnią rzeczą, o jakiej Bartosz marzy, jest atencja wszystkich wokół. 
– Kim on jest? I co potrafi?
– Nie możemy wyjawić szczegółów, obowiązuje nas przysięga milczenia. – Było to kłamstwo Dobrze, że Maja miała mimikę głazu. – Oględnie mówiąc, dostarczyłabym ci kogoś, kto idealnie udawałby twojego alfę. Byliby nie odróżnienia. Ale – uniosła rękę – nie stanowi żadnego zagrożenia. 
–  Choćby dlatego, że w misia się nie zmieni – burknęłam. – Wyluzuj. Gdyby miał ambicje do władzy, wybrałby coś większego niż banda pół-ludzi pół-zwierzaków z jakiegoś zadupia. 
Milczał, chyba zastanawiając się, czy nadal domagać się wyjawienia tożsamości Bartka czy też zareagować na zawoalowaną obrazę, jaką wygłosiłam. 
– Chcesz, żeby wasze plany weszły w życie? – zapytała Maja łagodnie, ale nie oczekiwała odpowiedzi. – Skoro tak, nie pytaj, nie zastanawiaj się i módl, żeby się zgodził. 
– Nawet najdoskonalsza iluzja nic nie da. Potrafimy ją przejrzeć – ostrzegł. 
Parsknęłam. 
– To nie iluzja. 
Obnażył zęby.
– Mamy także ludzi, którzy skutecznie opierają się kontroli umysłu.
Już miałam wyśmiać go ponownie – w sumie nie wiedziałam, czemu byłam taka nieprzyjemna – ale Maja znów mnie wyprzedziła i uchroniła przed zapewne niemiłymi konsekwencjami niewyparzonego języka. 
– Na tę chwilę to nieważne. Najpierw musi się zgodzić, później będziemy się zastanawiać, jak wszystkich przekonać, że jest Cyrusem. – Uścisnęła moje ramię. – Zadzwoń do niego, napisz, spotkaj się z nim, cokolwiek. Niech nad tym pomyśli. Przyjdę jutro po południu i przekażesz mi jego decyzję. 
– Nie zgodzi się – powiedziałam po raz kolejny, ale z mniejszym przekonaniem.
– Niech pomyśli – odparła z naciskiem. 
– Jeszcze jedno. – Marcel zrobił krok do przodu, na co Maja zareagowała szybciej, niż mogłabym się spodziewać – gwałtownie obróciła głowę i przesunęła tak, by mnie ochronić. Urocze. Marcel zamarł i obrzucił ją chłodnym wzrokiem drapieżnika, jakby zastanawiał, co za przeciwnik właściwie przed nim stoi i czy warto rzucać mu wyzwanie. Cofnął się jednak. – Dlaczego nie poszliśmy od razu do tajemniczego Bartosza i bawimy się w pośredników? 
– Z dwóch powodów. Dla jego bezpieczeństwa, to raz. Wiedziałam, jaka będzie twoja reakcja. Moja byłaby podobna, gdybym nie znała go wcześniej. A dwa... 
– Nie przepada za Mają, to dwa – wcięłam się bezczelnie w zdanie. Nie poruszyła się, ale wiedziałam, że poczuła się urażona. Dobrze jej tak. Jakby nigdy nic wróciła na poprzednie miejsce, ale już mnie nie dotykała. 
– My już pójdziemy, chyba że masz jakieś pytania, Marcelu.
– Będę wiedział, gdzie przyjść, jeśli coś mi przyjdzie do głowy. 
Uniosłam wysoko brwi. 
– Drzwi rzadko bywają otwarte. 
– Nie szkodzi – powiedział cicho. Zmarszczyłam brwi. Sugerował włamanie, jeśli nie będę chciała go wpuścić? Miałam nadzieję, że to była pusta groźba. Otworzyłam drzwi na oścież. 
– Do widzenia. 
Bezpośrednio. 
– Przyjdę jak zawsze – zakomunikowała Maja, po czym wyszła, a echo jej obcasów poniosło się po klatce. Spojrzałam wyczekująco na Marcela. Stał chwilę, taksując mnie wzrokiem. Poczułam irytację, ale nie odezwałam się. Ruszył przed siebie i zatrzymał się tuż za progiem, raz jeszcze wrócił do mnie oczami. 
– Pa – rzucił miękko i zbiegł po schodach. 
Zamknęłam drzwi. Poszłam do salonu, przez chwilę gapiłam się na radio, włączyłam. 
I just don't know what to do with myself...
– Ja też nie mam pojęcia – odparłam ponuro. 
Zjedz mnie!, rozdarło się ciasto. 
Zjadłam więc. 
_________

Kolejny rozdział. Wyszedł dłuższy niż sądziłam, że będzie, co mnie cieszy. Pewnie byłby krótszy, gdybym nie zamyśliła się nad jednym wątkiem i zdecydowała nieco go zmodyfikować. Poza tym Marcel miał się jeszcze nie pojawiać (odrębna sprawa, że imię też miało być inne), ale wyszło jak wyszło. Chyba na dobre. Mam nadzieję.
Przez sporą część towarzyszyła mi muzyka The White Stripes, cytat z końca to fragment ich utworu, I Just Don’t Know

EDIT 8 IX 14
Rozdział poprawiony. 

6 komentarzy:

  1. Troszkę błędów Ci się wkradło w tekst, ale będę wredny, szukaj se ich sama. XD

    "– Tu nie ma sadnych dzieci – oznajmiła wyniośle." - Kulwa, jebnąłem. XDDDD

    Nie no, notka świetna. Polubiłem rodzeństwo Rity, w ogóle jej całą rodzinę. C: Nie mogę zapamiętać jej imienia. ._. Mercel mnie wkurzał. Ja, na jej miejscu, na pewno nie zostałbym spokojny i nie byłbym taki łagodny i powściągliwy w stosunku do kogoś, kto znajduje się w moim domu i wymaga ode mnie pomocy. Tak a propos jego - on jest wilkiem...albo rysiem, co nie? xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze mi coś umknie. :(
      Niestety, rodzina Rity w pełnym składzie już się raczej nie zaprezentuje, dlatego miałam nadzieję, że to raczej krótkie przedstawienie wywoła sympatię u Czytelnika i choć w ulotnym stopniu pokaże, jak ważną - najważniejszą - wartością w życiu Rity jest rodzina właśnie. Między innymi dlatego, że sama postanowiła nigdy nie założyć własnej (co tez tłumaczy jej słabość do dzieci, nie tylko jej brata), skoro miałaby w wieku około 40 lat zrobić z męża wdowca, a z dzieci półsieroty.
      Czemu nie możesz? To bardzo krótkie, konkretne imię. I idealnie nadaje się do tej postaci, ponieważ święta Rita jest patronką spraw beznadziejnych. :P
      Wiesz, biorąc pod uwagę, że Marcel byłby w stanie zabić Ritę jednym uderzeniem, niedziwne, że była uprzejma i łagodna. Poza tym to była raczej prośba Mai - Marcel nie wiedział przez większość czasu, w co się pakuje.
      Nie będę zdradzać jego formy, tajemnica odnośnie tej kwestii to część budowy jego postaci. Prawdopodobnie okaże się dopiero w okolicach sceny kulminacyjnej, czyli za jakieś... dwanaście rozdziałów...? O ile mi się w ogóle dotrzeć do tego momentu. Mam taką nadzieję...

      Usuń
    2. Jeży ma ryja, za 12 rozdziałów? @_@ To piszże szybciej, kobieto! XDDD
      Ja ogólnie mam jakieś problemy z pamięcią, niektóre wydarzenia zupełnie znikają z moich wspomnień... Alzheimer w tym wieku... Ale na poważnie, ja mam jaką robniętą sklerozę, bo patrzę na zdjęcie (na którym jestem ze znajomymi) i pytam się - kiedy ja tam z Wami byłem!?
      W pełnym składzie, czyli że już razem nigdzie się nie spotkają, czy że komuś stanie się krzywda?
      Ja i tak nie dałbym sobą pomiatać jakiemuś futrzakowi. xD Zabiłby mnie, no i fajnie,za jakiś tydzień dołączyłby do mnie, jakby jego inni futerkowi przyjaciele zaczęli się masowo mordować. XD Te moje wcale nie śmieszne poczucie humoru, na szczęście są jeszcze ludzie, którzy mnie rozumieją. XD

      Usuń
    3. W przybliżeniu. :P Chciałabym szybciej, ale zbliżająca się matura rucha mnie w dupsko. Że tak powiem.
      Chyba słoneczniki i orzechy są dobre na pamięć, załóż sobie plantację, ino nie zapomnij się nią zaopiekować. :P
      Nie mogę powiedzieć, to byłby spoiler losów Beaty. :)
      A jesteś pewien, że by dołączył...? :>

      Usuń
    4. O jeżu ma ruja, chroń dupsko~! W Chinach wymyślono te...owłosione pończochy, ponoć odstraszają gwałcicieli. A jak to nie pomoże to pamiętaj - "Matura to bzdura". XD
      Oj, plantacją roślinek u mnie w domu zajmuje się mama, ale ona woli te...bezużyteczne. xD Ja, jeśli będę mieć własny dom ( jeśli...D: ) to chciałbym mieć ogródek z warzywami i takimi se. :3
      I tak już sporo powiedziałaś. xD
      Tak. xD Z taką wybuchową naturą byłby jednym z pierwszych, który rzuciłbym się w wielką, gryzącą się nawzajem kupę futerka. C: A wiesz, najmniejsze pieski najwięcej szczekają. XDDD

      Usuń
    5. Widziałam je, ale, cholera, chyba brzydziłabym się naciągnąć ja nogi. xD
      U mnie w mieszkaniu nie ma żadnych roślin... Ostatnio wzięłam od babci kwiatka, licząc, że upiększę sobie odrobinę pokój. Wytrzymał tydzień. :(
      To było całkowicie przemyślane. :>
      Miałam na myśli, czy jesteś pewien, czy dołączyłby do ciebie, a nie do walki. Bo to, cóż... pewne nie jest. Ale póki co sza.

      Usuń