5 sierpnia 2013

Sól ziemi IV

Rozdział 4Wszyscy artyści są próżni


Po jeszcze jednej wyprawie do supermarketu, na schodach przy moich drzwiach zastałam młodego chłopaka. Oplótł ramiona wokół kolan i oparł na nich czoło, najwyraźniej drzemiąc, a obok niego leżała spora torba. Zatrzymałam się na półpiętrze. 
– Hej, obudź się – zawołałam z bezpiecznej odległości. Drgnął i podniósł głowę. Wąska, długa twarz z nieco krzywym nosem i cieniem zarostu na szczęce wciąż nosiła znamiona chłopięcości. Zaspane oczy okolone ciemnymi rzęsami miały jasnozieloną barwę, ale ich łagodność rozpraszały ostro zarysowane brwi. Zamrugał na mój widok, po czym zerwał się na równe nogi i cofnął, dając mi swobodne przejście. Przynajmniej on jeden. Dałabym mu osiemnaście lat. 
Pokonałam ostatni odcinek i zaczęłam szukać w torebce klucza. O, jest!
– Czy Rita? 
Obrzuciłam dzieciaka spojrzeniem. 
– To ja. A ty jesteś...? 
– Wojtek. Przysłał mnie Marcel. – Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął kilka pendrive'ów. Ruchem brody wskazał na foliówkę na schodach. – Mam pliki i ciuchy, o które prosiłaś. 
– Wrzuć tutaj. – Rozchylona torebka wyglądała jak wielkie, głodne i sine usta, ale zmienny spełnił polecenie bez słowa. Wsunęłam klucz do zamka. – Masz ochotę na herbatę? 
Wydał się zaskoczony, ale szybko się otrząsnął. Pokręcił głową. 
– Bardzo chętnie, ale dziękuję. Muszę lecieć. – Odwrócił się i zeskoczył niżej, ale zatrzymałam go pytaniem: 
– Tak z ciekawości... jaka forma? 
Odwrócił się, posłał mi krzywy uśmieszek. 
– Żbik. Dzięki, że cię nie było, mogłem uciąć sobie wreszcie drzemkę. – I już go nie było. Nie miałam pewności, czy ostatnie słowa nie były ironią, ale postanowiłam się tym nie przejmować; sen jeszcze nikomu nie zaszkodził, a chłopak wyglądał na zmęczonego. Jeśli Marcel trzymał go przy sobie, pewnie wiedział o zniknięciu Cyrusa i pomagał w utrzymaniu iluzji porządku. Zabrałam ubrania, weszłam do domu, dowlokłam się do łóżka i rzuciłam w ramiona mojej miłości, mojego kochanka – Morfeusza. 
Śniło mi się, że polowałam na strzygę, która zmieniła się w Marcela. Przystawił mi pistolet do głowy ze słowami chroń stado za wszelką cenę i nagle nie byłam już ani Ritą, ani Bartkiem, ani Kasią, ani Zuzią, a prawdziwym Cyrusem i zastanawiałam/zastanawiałem się, dlaczego mój beta chce mnie zabić, a potem poszliśmy na kręgle i sromotnie przegrałam/przegrałem, bo kule miały twarze mojego byłego i wykrzykiwały do mnie obraźliwe rzeczy o zimnych sukach, których nikt inny nie słyszał.
Obudziłam się kilka godzin później. Żołądek wielkim głosem dopominał się żarcia, więc powlokłam się do kuchni. Przygotowałam szybki omlet i równie szybko go wsunęłam. Zapomniałam posolić, oczywiście.
Włączyłam komputer i zrzuciłam na dysk wszystkie pliki, jakie przyniósł Wojtek. Prawie  siedem tysięcy zdjęć i kilkanaście nagrań – czekała mnie długa, żmudna robota, ale zawsze lepiej mieć nadwyżkę, niż utknąć z brakiem kluczowego elementu. 
Włączyłam pierwsze zdjęcie – fotografia z dowodu. Krótkowłosy blondyn koło sześćdziesiątki o spokojnym spojrzeniu ciemnych oczu. Następne. Cyrus stał obok jakiejś niskiej brunetki, oboje patrzyli gdzieś za aparat, uśmiechali się, rozluźnieni i zadowoleni. 
Odchyliłam się na krześle. Gdybym miała kilka miesięcy, stworzyłabym idealną kopię jego charakteru. Analizowałabym każdą cechę, każde przyzwyczajenie, aż sama bym się stała Cyrusem – zakopałabym Ritę tak głęboko, że nikt by się nie zorientował. 
– Skąd ta pewność? – rzuciłam w przestrzeń, ale nie odpowiedziała, suka. Westchnęłam i zabrałam się za przesiewanie zdjęć. Nie wszystkie się nadawały, na niektórych w ogóle Cyrusa nie było, inne były zbyt niewyraźne lub ciemne, bym mogła cokolwiek z nich wyciągnąć. 
Po dwóch godzinach zostałam z dwiema setkami zdjęć i głodem. 
Wyciągnęłam największy garnek, jaki miałam, i zajęłam się przygotowaniem zupy warzywnej. Powinna starczyć na dwa dni, a jeśli żołądek obali moje założenie, zawsze mogę przygotować następną. Niespecjalnie znałam się na gotowaniu, potrafiłam upichcić proste, pospolite potrawy i na tym moje umiejętności kulinarne się kończyły, ale lubiłam przygotowywać posiłki. Zwłaszcza dla kogoś – byłam łasa na komplementy i pochwały moich wysiłków sprawiały mi niesamowitą przyjemność, mimo że nie byłam wirtuozem w tej dziedzinie. A może właśnie dlatego? Nalałam pełny talerz i, dmuchając na każdą nabraną porcję, jadłam powoli. 
Wróciłam do laptopa i znów włączyłam zdjęcia. Przyglądałam się jednemu dłuższą chwilę, wstałam, zamknęłam drzwi na oba zamki, zaciągnęłam żaluzje i zasłony we wszystkich pokojach. W mieszkaniu zapanował półmrok, tylko monitor rzucał bladoniebieską łunę na meble i ściany.
Zrzuciłam z siebie ubrania i zostawiłam je na kanapie. Przyniosłam butelkę wody, postawiłam laptopa na szafce obok dużego, wysokiego lustra, otaksowałam fotografię raz jeszcze, a potem wbiłam spojrzenie w swoje odbicie. 
Przemiana to całkiem przyjemne, choć osobliwe uczucie. Gdy zmieniam się gwałtownie, w przeciągu kilku minut, mam wrażenie, jakby krew, mięśnie, kości, wszystko zamieniło się we wrzącą wodę. Mnóstwo bąbelków, intensywnego ruchu, gorąca i potu, a potem słabość, pragnienie i ból, ale to ten przyjemny rodzaj zmęczenia – jak po długim biegu albo dniu spędzonym na intensywnej pracy fizycznej, niosącej satysfakcję i radość. Zwykle wystarczyło, żebym zjadła coś wysokoenergetycznego, wypiła wiadro wody i przespała kilka godzin, by odzyskać siły. 
Jeśli tamto było wrzącą wodą, to powolna, metodyczna zmiana kształtu była jak spokojna rzeka – lekki, ciepły prąd, ale niepowstrzymany. 
Nigdzie mi się nie śpieszyło. Przyłożyłam do policzka wierzch dłoni, ale nawet nie poczułam zmiany temperatury, kiedy masa pod skórą zafalowała. 
Co jakiś czas patrzyłam na ekran, przesuwałam zdjęcie na odpowiedniejsze i poprawiałam jakiś szczegół, zmieniałam rys, dodawałam skazę, małą bliznę czy pieg. W pewnym momencie zupełnie zmieniłam kształt czaszki, by jakichś dziesięciu minutach uznać, że poprzedni wygląd jednak lepiej oddawał rzeczywistość. Rzeźbiłam, modelowałam, badałam, sprawdzałam, aż uznałam, że oblicze w zwierciadle w żadnym detalu nie należy do mnie. 
Przyjrzałam się swojej-nieswojej twarzy po raz kolejny, oceniając efekt, po czym położyłam się na podłodze. Panele były przyjemne chłodne. Może i tego nie odczuwałam, ale ciało było cieplejsze niż zwykle. Na plecach i karku czułam pot. Otarłam krople znad ust (lekki zarost szorstko zadrapał dłoń) i odetchnęłam głęboko. Sięgnęłam po wodę i piłam małymi łyczkami, ledwo unosząc głowę, kilka kropel pociekło mi po twarzy i skapnęło na deski. 
Drewno napuchnie, trzeba wytrzeć. 
Przemiana tułowia była dużo gorsza. Twarze nie stanowiły jakiegoś wielkiego problemu, ale ciało... 
Cyrus był wysoki i potężny, chłop jak dąb; w porównaniu z nim wychodziłam na kruszynę. Mnóstwo masy, której ja nie miałam. Normalnie ważyłam około czterdziestu pięciu kilogramów, zaś alfa zmiennokształtnych na moje oko miał coś z drugie tyle i ani grama tłuszczu, same zbite mięśnie. Wyglądał na gościa, któremu schodzi się z drogi i w myślach zaczyna ćwiczyć gadkę nie mam przy sobie żadnych pieniędzy, weź mój telefon, nie chcę wpierdolu! 
Podniosłam się i wpisałam w wyszukiwarkę adres mojego banku. Zalogowałam się na konto i kalkulowałam, czy pieniędzy mi starczy, żeby dociągnąć tę maskaradę na samej żywności. 
Chyba tak, ale istniał jeszcze inny sposób – magiczny i dużo tańszy. 
Zaklęcie było długie, skomplikowane i wymagało sporego potencjału, którego ja niestety nie miałam. Polegało na pobraniu masy z jednego obiektu i przekazaniu jej do drugiego. Maja je dla mnie skonstruowała i, jak powiedziała, w życiu nie była z siebie bardziej dumna. Nie dziwiłam się. 
Tworzenie nowych, nawet najprostszych czarów było niezwykle czasochłonnym zajęciem i często przypominało pracę Syzyfa – niejednokrotnie trzeba zaczynać od początku, bo pierwszy fragment formuły kolidował z ostatnim, a zmiana pierwszego pociągała za sobą modyfikacje następnych. Magia była trudniejsza niż mogło się laikowi wydawać, przypominała raczej nauki ścisłe pisane barwnym, niepraktycznym językiem. Dlatego większość magów, wiedźm oraz nekromantów ograniczała się do sprawdzonych, wyświechtanych zaklęć, resztę zostawiając wielkim umysłom. 
Inaczej sprawa miała się ze zmiennokształtnymi oraz elementalistami. Magia zmiennych była zwierzęca, dzika, zamknięta w ich ciałach. Nie dawała się przekuć w czary i zarazem jak pancerz odbijała skomplikowane formuły. Tylko banalnie prosta siła była w stanie na nią wpłynąć i dlatego pobratymcy Marcela nie kochali się z żywiołakami. Ich moc pochodziła z żywiołów właśnie, była pierwotna, surowa i bardzo potężna. 
Ogniowy nie bawił się w zaklęcia, nie musiał ani nie chciał – po prostu podpalał wrogowi stopy i przyglądał się, jak płonie, a na tlącym się truchle urządzał grilla. 
Głowa Cyrusa była za duża i za ciężka na szyję Rity, więc ostatni raz obejrzałam swoje odbicie w lustrze, a potem wróciłam do normalnego wyglądu. Poszło sprawniej – przybieranie podstawowej formy zawsze było prostsze. Zjadłam kolejny talerz zupy, ubrałam się i otworzyłam okna, z ulgą witając chłodny powiew. Westchnęłam, rozkoszując się świeżym powietrzem. 
Zadzwoń do mnie, napisałam do Mai i zabrałam kluczyki od samochodu. Bryka zamruczała radośnie, jakby ciesząc się, że została ponownie użyta w tak krótkim czasie, ale ja nie podzielałam jej zachwytu. Po części dlatego, że musiałam zjechać na stację zatankować, ale zdecydowanie większą rolę odgrywał powód porannego odpalenia silnika. Przełknęłam rosnącą w gardle gulę, zanim zablokowała mi oddech. Nie maż się!
Dwadzieścia kilometrów od miasta rósł las, któremu niewiele brakowało do zostania parkiem krajobrazowym, ale część jego powierzchni była prywatna. Wcześniej należała do jakiegoś szlachcica, ale po wojnie czerwoni zagarnęli jego ziemię, a samego hrabiego najprawdopodobniej zastrzelili. Zaś w 1989, kiedy komunizm w Polsce upadał, jeden z Renegatów wiedział, gdzie stanąć. Za bezdurno wykupił puszczę i uczynił ją domem dla wszystkich wyrzutków magicznego półświatka. 
Nikt bardziej się w tę historię nie zagłębiał; chyba bali się, że odkryją w swoim dobroczyńcy coś, co niekoniecznie chcieli znaleźć. 
Zjechałam w polną drogę pomiędzy drzewami. Nie tylko las należał do Jakuba, któremu to ów zaradny Renegat przekazał swoją zdobycz – był tam także dworek. Wyremontowanie go pochłonęło mnóstwo pieniędzy, a zimą nadal marzły stopy i dłonie, ale odzyskał dawną świetność i wyśmienicie służył jako schronienie dla wszelkiej maści odmieńców. Większość nawet nie myślała o tym, by go opuścić. 
Na podjeździe stało kilka aut. Zaparkowałam własne na samym końcu i wysiadłam, rozkoszując się głębokim zapachem lasu. Na schodach siedziały dwie osoby, podeszłam więc bliżej, czując, jak moje usta rozciągają się w uśmiechu. 
– Jaśnie pani wreszcie raczyła się zjawić – powiedziała kwaśno młoda dziewczyna, Zora. 
Wysoka i smukła, przyciągała spojrzenia za każdym razem, gdy zmieniała pozycję; robiła to z niesamowitą gracją, jakby zaraz miała poderwać się do tańca i odfrunąć. Długie, wieczne potargane włosy w kolorze dojrzałego zboża otaczały regularną twarz o wielkich oczach i pełnych ustach, jakby stworzonych, by zwodzić mężczyzn na manowce. 
Ale była też przerażająca. Jej skóra była tak jasna, tak blada, że wydawała się przezroczysta, jakby nigdy nie dotknął jej żaden promień słońca; żaden człowiek tak nie wyglądał. Tęczówki były tak ciemne, że nie odcinały się od źrenic, oraz tak szerokie, że białka były niewidoczne. Pod oczami widniały ciemne kręgi, zaś pociągające owe wargi miały trupią, siną barwę. 
Zora była południcą i wcale nie była tak młoda, na jaką wyglądała. W rzeczywistości miała co najmniej siedemdziesiąt lat – czasem wspominała wojnę, ale nikt nie miał odwagi zapytać, kiedy dokładnie się obudziła. Południca czy nie, nadal była kobietą. 
Obok niej siedział Jakub, który wstał, gdy się zbliżyłam. Krótkie, zsiwiałe już całkiem włosy sterczały we wszystkie strony, nadając właścicielowi wygląd szalonego naukowca albo menela, w zależności od tego, jakie stadium księżyca mieliśmy. Ciemnoniebieskie oczy spoglądały przyjaźnie z twarzy o masywnej szczęce, otoczone siateczką zmarszczek, ale wiedziałam, że potrafiły być zimne niczym lód albo pełne żółtej, gorącej nienawiści i wściekłości. Wzrostem niewiele mnie wyprzedzał, a pod flanelową koszulą rysował się nieco zaokrąglony brzuszek. Przypominał niepozornego pana pod sześćdziesiątkę i na ogół nim był. 
Po prostu... niespecjalnie lubił się z pełnią. 
– Nie złość się na nią, Zora. 
– Przepraszam – zwróciłam się do południcy. – Ostatnio dużo się działo. Nadal dzieje. 
Milczeliśmy przez chwilę. 
– Przyszłaś tu w sprawie zmiennych? – domyślił się Jakub. 
– Niestety tak. 
Zora wstała i lekko, jakby była tylko odrobinę cięższa od powietrza, podeszła do mnie. 
– Jesteś jedyną zdrową psychicznie osobą w naszym towarzystwie i, gdy nie ma cię dłuższy czas, zachowują się dziwacznie. Nie lubię, gdy zachowują się dziwacznie. Powinnaś mieć to na uwadze. 
Mimo że znałam ją tyle czasu, czyli od kiedy miałam osiem lat, za każdym razem musiałam się napominać, by nie gapić się na nią, przynajmniej nie otwarcie. Ten hipnotyzujący sposób poruszania się był częścią jej przekleństwa – demony takie jak ona żywiły się energią emitowaną przez ludzi i musiały być piękne, by przyciągnąć ich do siebie, tak piękne, że owo piękno zagłuszało instynkt samozachowawczy. Za życia pewnie była ładnym, przykuwającym wzrok dziewczęciem, ale magia sprawiła, że wprost oszałamiała. Jak letnia burza – cudowna i zabójcza. 
Poza tym uwielbiała czekoladowe likiery oraz jazz. 
– Przyjechałaś za późno, słońce już zachodzi. – Racja, z minuty na minutę robiło się coraz ciemniej. – Zaraz zasnę. 
Uśmiechnęłam się przepraszająco. 
– Wiem. Dlatego przywiozłam ci prezent na zgodę.
Spojrzała z nagłym zainteresowaniem na samochód i popłynęła w jego kierunku, ale odwróciła się i zmrużyła oczy.
– Potrzeba więcej, żeby mnie przekupić, młoda damo. 
– W schowku jest druga butelka – odparłam. Zora zadumała się na moment i wykonała gest rozgrzeszenia, po czym zajęła się wozem. 
Jakub dotknął mojego ramienia. 
– Rita, nie złość się na Maję. To ja wpadłem na pomysł, żeby cię... – urwał. Żeby cię wykorzystać, to chciał powiedzieć, ale nie brzmiałoby zbyt dobrze. – Żeby poprosić cię o pomoc – zreflektował się. 
– Nie jestem zła. – Uniósł brwi. Zaśmiałam się słabo, gorzko. – No dobra, jestem, ale nie na nią. Ani na ciebie. Też ci się do czegoś przyznam – początkowo kategorycznie odmówiłam i chociaż przez noc moje postanowienie trochę się skruszyło, to ostatecznie tak czy siak sama bym do Mai przyszła. 
– Dlaczego? 
Musiałam przełknąć, zanim odpowiedziałam. 
– To coś zabrało Becię. – Nawet głos mi się nie załamał. Jakub wiedział, co znaczyła Beata w moim życiu, ale dla niego nie była nikim istotnym, więc nie zobaczyłam na jego twarzy niczego, co pomogłoby mi się uporać ze strachem. 
– Zrobiła się z tego sprawa osobista. Rozumiem. 
Brzmiało to trochę jak wyrzut, że przejęłam się sytuacją dopiero, gdy uderzyła we mnie bezpośrednio, ale zignorowałam to. Tak, to była sprawa osobista i nie zamierzałam się z niczego tłumaczyć, więc po prostu powiedziałam: 
– Masz rację. 
Przez ułamek sekundy wyglądał na niezadowolonego z mojej odpowiedzi, ale zaraz się otrząsnął i znów na jego twarz wpłynął zwyczajowy, przyjazny wyraz. 
Mógł przypominać i zachowywać się jak uroczy, starszawy misiaczek, ale, na litość boską, był wilkołakiem, rządził bandą najczarniejszych odmieńców i zasiadał w Kolegium. Lubiłam go, ale wolałam trzymać dystans. Poza nim i Mają, Renegaci nie wiedzieli, co potrafię. Nawet Zorze nie powiedziałam, ale niekiedy miałam wrażenie, że już dawno się domyśliła.
– Co zatem mogę dla ciebie zrobić? 
– Potrzebuję, żeby ktoś dostarczył mi jakiegoś dużego zwierza, co najmniej sto kilo. I musi być żywe – dodałam. Zamyślił się na chwilę. 
– Powinny być jelenie. Nada się? – Skinęłam głową. Nabrał powietrza w płuca i krzyknął w kierunku domu: – Ula! Szymon! 
Zerknął w kierunku samochodów, zmarszczył brwi. 
– Ale po co ci jeleń? 
– Cyrus jest ode mnie dużo większy i cięższy, brakuje mi masy, żeby go naśladować. Mam zaklęcie, które przekaże masę jelenia w moje ciało. 
Zmarszczył brwi. 
– Nigdy wcześniej nie potrzeb... 
– Nigdy wcześniej zmiana nie niosła ze sobą ryzyka, że zostanę zabita – przerwałam mu niegrzecznie. 
– Moje dziecko, możesz być pewna, że rozprawię się z ludźmi, którzy zachcą cię skrzywdzić. – Zora stanęła obok mnie, dziwnie opiekuńczym gestem tuląc do siebie butelki. Z boku dziwnie musiało wyglądać, gdy dziewczyna wyglądająca na młodszą ode mnie mówiła moje dziecko, ale przecież gdyby nie magia, miałaby wokół siebie gromadę wnucząt. Może prawnucząt? 
Zaraz, gdyby nie magia, byłaby od dawna martwa. 
– Nawet zmiennokształtni? 
Zamyśliła się. 
– Ich odporność na magię może sprawić kilka problemów, ale jeśli się postaram, myślę, że mi się uda. Seta na odwagę – przygarnęła likiery do piersi niczym matka swe ukochane dzieci – i do boju. Teraz muszę już iść, słońce zachodzi. 
– Dobrych snów. 
Uśmiechnęła się ze starym smutkiem, skinęła głową na pożegnanie i odeszła. 
Zza budynku wyłoniły się dwie znajome postacie, zmierzające w naszym kierunku. Podniosłam rękę i pomachałam im. W odpowiedzi na twarzy Szymona pojawił się oszczędny uśmiech, który uwypuklił inne elementy jego facjaty – długi, nieprawidłowo zrośnięty nos oraz oczy o niespotykanej żółtej barwie. Ten uśmiech wzbudzał lekki niepokój – z bliska widać było dziwny zgryz i nieco spiczaste zęby, jakby wszystkie były kłami. Na muskularne plecy spływały mu długie, siwe włosy, chociaż wyglądał na jakieś trzydzieści lat. Mężczyzna był wysoki i postawny, ale nie było to specjalnie widoczne; wydawało się, że nie potrafi stać prosto – wciąż się garbił. Chodził krokiem rozkołysanym jak u marynarza, a nigdy nie spędził na statku ani dnia. 
Jak sam mówił – był idealnym kandydatem na przerażającego bezdomnego albo szalonego wujka. Ten osobliwy wygląd zawdzięczał swojej niezmienności. 
Niezmienni to dzieci zmiennokształtnych, które, jak sama nazwa mówi, nie potrafiły przyjąć zwierzęcej formy. Lub na odwrót – rodziło się zwierzę, które nie mogło stać się człowiekiem. 
W obu przypadkach widoczne były cechy drugiej, niedostępnej natury. Fizyczne i psychiczne – w Szymonie było coś wilczego, zarówno w jego wyglądzie, jak i zachowaniu. Zaś zwierzę zwykle okazywało się nieco niewymiarowe i mogło popisać się dużo większą inteligencją niż reszta gatunku. Najczęściej niezmiennym była bestia właśnie. 
Szymon jako niemowlę został zostawiony na progu przewodniczącego Renegatów, wtedy jeszcze nie Jakuba. Nie było przy nim nawet kartki z imieniem. Dlaczego go zostawili? Dlaczego setki innych rodziców podrzucają swoje inne dzieci? Brzydzą się, boją? 
Obok Szymona szła jego ukochana żona, Urszula. Jej historia miała podobne podłoże – jako bastard wilka i żbika wciąż czuła się wyobcowana i nieakceptowana przez swoje stado gdzieś nad Bałtykiem, więc w wieku dwunastu lat uciekła i podążyła przed siebie, szukając miejsca, w którym nie będzie darzona ciągłą niechęcią, aż w końcu trafiła do Renegatów. 
Truchtała w swojej zwierzęcej postaci – pokraczne stworzenie wielkości dużego psa. Nie było ani jednym, ani drugim – wilczy tułów, zbyt masywny na nogi żbika, smukły ogon, długie, bure futro w ciemniejsze paski; krótki pysk bez wąsów, za to z czarnym nosem, duża głowa o spiczastych uszach; jedno oko żółto-zielone z pionową źrenicą, drugie brązowe z okrągłą. Wyglądała komicznie, ale nadal była groźnym łowcą. W ludzkiej postaci nie wyróżniała się specjalnie z tłumu – dość niska, dobrze zbudowana kobieta po trzydziestce o równo przyciętych, jasnych włosach, krągłej, sympatycznej twarzy i różnokolorowych oczach. 
– Wołałeś – stwierdził Szymon, gdy podeszli bliżej. Miał niski, zachrypnięty, zardzewiały głos, jakby jego struny głosowe nie były używane od długiego czasu. Zawsze tak brzmiał.
– Macie ochotę na polowanie? – zapytał Jakub. Małżeństwo spojrzało na siebie i równocześnie skinęło głowami. – Jeleń, co najmniej sto kilo. Żywy. 
Szymon milczał przez chwilę, zaś Ula nie odzywała się z oczywistych powodów. Przysiadła i czekała cierpliwie, co powie mąż. 
– Może być poturbowany, ale ważne, żeby żył – dodałam. Wzruszył ramionami. 
– Środki usypiające. Na kiedy? – Szymon nigdy nie był specjalnie wylewny. Zastanowiłam się chwilę nad odpowiedzią. 
– Najlepiej jak najszybciej, ale kilka dni mogę poczekać. 
– Jasne. 
– Dzięki. 
Skinął mi głową i odszedł, a za nim pobiegła Ula, machnąwszy ogonem na pożegnanie. Poruszała się trochę jak jamnik. 
– Zawsze zdumiewa mnie obojętność wobec świata, jaką wykazuje ta dwójka – odezwał się Jakub. – Każdy inny na ich miejscu by zapytał, na jaką cholerę ci jeleń. To nie jest codzienna prośba.
– Nie są obojętni na świat, po prostu... – szukałam w głowie odpowiedniego określenia. – Są zdystansowani wobec  tego, co im nie zagraża. A nawet jeśli chcą wiedzieć, nie pytają. 
Oboje byli raczej milczący; woleli słuchać i obserwować niż mówić i stać na widoku. I działać, gdy już wyciągną odpowiednie wnioski. Nie przypominałam sobie, żeby cokolwiek zrobili pochopnie. Zora opowiadała, że początkowe fazy ich zainteresowania sobą przypominały dwie planety przyciągane wzajemną grawitacją – w końcu się zderzą, ale nastąpi to po tak długim czasie, że nie będzie nikogo, kto byłby tym zainteresowany. Myślałaby kto, w znacznej części są zwierzętami, a cackali się ze sobą jak dwie dziewice z zakonnej szkoły, cytując narzekania południcy. Jakąś dekadę wcześniej byłam wciąż za młoda, żeby widzieć chemię między dorosłymi, ale kiedy sięgałam pamięcią w przeszłość, uświadamiałam sobie, że w pewnym momencie wszyscy zwyczajnie zdali sobie sprawę z tego, że Ula i Szymon byli parą. Od tak dawna, że nikt nie wiedział, kiedy zaczęli. 
Rozległ się stłumiony odgłos silnika i po chwili na podjeździe pojawił się znajomy samochód. Maja zaparkowała obok mojej Skody, która przy ciemnoniebieskiej, zadbanej Toyocie wyglądała na bardzo małą i bardzo brudną. 
– Przytłaczasz moje biedne autko – rzuciłam oskarżycielsko, gdy pół-strzyga podeszła bliżej. Patrzyła na mnie kilka długich sekund, obejrzała się przez ramię, znów spojrzała na mnie, a potem na Jakuba. 
– Czytam z ludzi jak z elementarza, a w jej przypadku nigdy nie wiem, co powie za chwilę. – Pokręciła głową z udawaną rezygnacją. – W zasadzie, w pewnym momencie przestałam nawet próbować. Bałam się tego, co mogę odkryć. 
– Nie jesteś lepsza, z tobą ludzie mają podobne problemy. 
– Tak, ale to dlatego, że jestem nieprzenikniona. Ty po prostu nienormalna. 
– Myślę, że możesz iść się pieprzyć. – Moja odpowiedzieć była natychmiastowa i słodka jak karmel. Mai nie zadrżały usta, nie pokazały się zmarszczki koło oczu, ale jakimś cudem wiedziałam, że się uśmiecha. Wewnątrz, za tą kamienną maską. Osoba z zewnątrz nie dostrzegłaby zmiany, ale na terenie Renegatów Maja była tak inna od tej zimnej, wyrachowanej polityk z mojego mieszkania... 
Sprzed Marcela, jeśli być precyzyjnym. 
– Miałaś zadzwonić – przypomniałam. 
– Chciałam najpierw dotrzeć tutaj. 
– Wiedziałaś, że będę? – zdziwiłam się; w mojej wyobraźni odżyły stare, nastoletnie obrazy, gdy wyobrażałam sobie, że nasza przyjaźń jest tak silna, że wytworzyła się między nami więź telepatyczna. Łamiąca kilka zasad magii, ale nie było to ważne. 
W głównej mierze myślałam o takiej zdolności w kontekście klasówek w szkole. 
– Jazda mnie uspokaja.
– Czy zostałaś obrażona? – zapytał dziwnie oficjalnym tonem Jakub, niby neutralnym, jednak słyszałam w nich delikatne nuty gniewu. Ja mogłam odnosić się do tego mężczyzny z dystansem, ale dla Mai był kimś w rodzaju ojca i mentora, zaś on zdawał się mieć do niej opiekuńczy stosunek, chociaż na ogół sam potrzebował ochrony. Kusiło mnie, żeby po swojemu zanalizować całą tę relację, ale trochę obawiałam się, do jakich wniosków mogę dojść. 
– Nie, wszystko w porządku. – Zwróciła się do mnie. – Byłam z Marcelem, skontaktowaliśmy się z członkami Kolegium i usiłowaliśmy namówić ich, żeby przystali na twój pomysł. Zaczęliśmy od najprostszych, czyli wiedźm. 
Zmarszczyłam brwi. 
– To chyba ostatnie słowo, jakiego bym użyła, żeby je określić. 
– Wyglądało na to, że najszybciej się zgodzą – sprostowała. – Nie lubią się z magami, więc od początku mierziło je, że się tym zajmują, a ich irytacja rosła, kiedy nie było żadnych postępów. 
– Ale oczywiście własnego kandydata na detektywa nie wystawiły – mruknęłam. 
– Z nimi poszło w miarę szybko, nie są zainteresowane niczym poza odzyskaniem swoich członków, nie obchodzi je, jak to osiągniemy, byle stało się to szybko. Potem magowie – z nimi było trudniej, ględzili coś tam o obowiązku chronienia innych frakcji, ale kilka sugestywnych słów i Eliasz raczej z ulgą przystał na oddanie sprawy w nasze ręce. Potem był czas na nekromantów. 
Westchnęła, a ja poczułam, że moje usta zaczynają drżeć. Otarłam je ręką, mając nadzieję, że nie zauważy. Sądząc po spojrzeniu, jakim mnie obrzuciła, zauważyła. 
Z oczywistych powodów niewielu wiedziało o pochodzeniu Mai. Należała do Renegatów, ba!, była ich niemal sztandarowym członkiem, więc musiała być inna, dziwna i prawdopodobnie niebezpieczna, ale pozostawała tajemnicą. Tajemnicą, która dyndała wszystkim tuż przed nosem, ale nikt nie potrafił jej rozwiązać. Zmienni czuli bestię. Magowie widzieli w niej silny, surowy potencjał magiczny. Byle wiedźma wywęszyłaby paskudną klątwę nałożoną na najbardziej podstawowym, prymitywnym poziomie istoty. Nekromanci czuli energię nieumarłego i nekromanty jednocześnie. Byli jeszcze żywiołacy, ale ich jak zwykle nie dawało się rozszyfrować.
Wspominałam o dewiacjach nekromantów. Jedną z nich, której nie dało się wyplenić żadnym sposobem (chociaż próbowano latami!), było podniecenie, jakie ich ogarniało, gdy mieli kontakt ze śmiercią. W magicznym świecie krążyło kilka niewybrednych żartów i anegdotek o biedakach, których najlepszy przyjaciel budził się dopiero na widok cmentarza, ale było w tym sporo prawdy. 
Nekromanci zawsze byli zamkniętą grupą z prostego powodu – reszta niespecjalnie chciała obcować z ludźmi, których ekscytowało, gdy coś umierało na ich oczach. Nawet jeśli nekromanta uważał to za chore, przy każdym kontakcie z silną emanacją śmierci reagował, jakby ktoś tuż przed twarzą puszczał mu gorącego, świetnego pornola, podczas gdy dwie utalentowane panienki z wielką uwagą zajmowały się jego strefami erogennymi. 
Nie dało się inaczej, nieważne, jak bardzo obrzydliwe to było. 
Maja wydzielała magię typową dla samoistnie powstałego nieumarłego, ale jej serce biło w rytmie niewiele wolniejszym od ludzkiego. Była żywa, ciepła, samoświadoma i odporna na próby kontroli, chociaż jej aura twierdziła zupełnie co innego. Ten paradoks sprawiał, że równie dobrze mogła sobie napisać na środku czoła: Do wszystkich nekromantów: jestem NAJLEPSZĄ partią WSZYSTKICH sezonów!, bo ułatwiłaby sprawę tym, którzy spotykali ją po raz pierwszy i dostawali niespodziewanego, wstydliwego wzwodu. 
O tak, lgnęli do niej jak pszczoły do miodu. Pewnie byli wściekle ciekawi, czym w zasadzie Maja była i czy daliby radę to powtórzyć, ale gdy stała obok, mogli myśleć tylko o tym, żeby dobrać jej się do majtek. 
– I co dalej? – zapytał Jakub obojętnie. Nie dość obojętnie, spojrzała na niego ostro. Parsknęłam śmiechem, więc warknęła na mnie. To było autentyczne warknięcie, w pełni ludzkie warknięcie, przez co jeszcze bardziej przerażające – takie dźwięki nie powinny wydobywać się z nieprzystosowanych ust człowieka. Rozłożyłam szeroko ręce, czując, jak uśmiech wypełnia całą moją twarz. 
– Kobieto, ja naprawdę nie rozumiem, o co ci chodzi. Leci na ciebie każdy nekromanta, jaki cię tylko zobaczy, i w ogóle nie przeszkadza im fakt, że zazwyczaj jesteś od nich sporo silniejsza, chociaż mało które męskie ego może się z tym zmierzyć i wyjść bez szwanku. – Urwałam, jakbym zastanawiała się głęboko. – Wiesz, poza tym przypuszczam, że skoro emanujesz nieumarłą magią non stop, twój wybranek byłby równie non stop, nawet gdybyś chwilę wcześnie wycisnęła z niego wszys...
Jakub uniósł dłoń, przerywając mi.
– Nie chcę tego słuchać. Pozwól mi wierzyć, że moja dziewczynka wciąż jest niewinna i nieskalana brudnym, męskim dotykiem. Zostawiam was.
Roześmiałam się znowu, widząc, jak policzki Mai poczerwieniały, stanowiąc rażący kontrast do chłodnej miny. 
Tak inna! 
Ciężar w mojej piersi jakby zrobił się troszeczkę lżejszy, nie zniknął, ale łatwiej było oddychać. Wszystko będzie dobrze. Zabrzmiało to dużo hardziej i pewniej niż wcześniej. 
– Na twoim miejscu dawno bym już sobie któregoś wybrała, żeby przetestować tę teorię – rzuciłam, robiąc sugestywną minę. – W imię nauki oczywiście. 
– Oczywiście – wycedziła zimno. 
Ulitowałam się. 
– To co z żywiołakami? – zapytałam. 
Odetchnęła, wygładziła zmarszczki na bluzce, odzyskała kontrolę nad sobą. 
– Jutro. Byłam zbyt zirytowana, żeby z nimi rozmawiać, zatem nawet nie szukaliśmy kontaktu. – Skrzywiła się. – Poza tym Marcel też nie był specjalnie ugodowy, a wiesz, jak te dwie rasy się lubią. 
– Pytał o mnie, o Bartka? 
– Nie, nawet słowem się nie zająknął.
Potarłam mostek. Wciąż czułam tam węzeł, który wybiegał gdzieś w przestrzeń i znikał. Byłam zbyt słaba, żeby z łatwością posługiwać się tego typu więzią, ale mogłam się założyć, że po drugiej stronie był Marcel. Zaniepokoiłam się nagle. 
– Czy przez zawarcie umowy jest w stanie wyczuć, co się ze mną dzieje? 
– Masz na myśli emocje i myśli? – Przytaknęłam. – Nie. Wiązanie do tego nie służy, to po prostu przypomnienie, że jest osoba, wobec której masz zobowiązania i musisz je wypełnić, inaczej magia bardzo się na ciebie pogniewa. Można wyczuć drugą osobę, sprawdzić stan jej ciała, ale dostęp do umysłu jest zablokowany. Prawdopodobnie Marcel wyczułby, gdybyś była na granicy śmierci, ale poza tym nic. 
Odprężyłam się. 
– Ulżyło mi. Wiesz, myślałam o tym wszystkim pół nocy i kawał dnia, ale wciąż mam wrażenie, że skoczyłam na główkę do dziecięcego basenu. Uprzytomniam sobie swoją głupotę dopiero wtedy, gdy słyszę dźwięk pękającego kręgosłupa. 
– Nie jest aż tak źle. W tej chwili Marcelowi bardziej zależy na odnalezieniu Cyrusa niż na roztrząsaniu pytania, czym jesteś i jak najszybciej cię zabić. 
– Ale co potem? 
Przechyliła głowę, jakby składała mi lekki ukłon, ale uchwyciłam groźny błysk w jej oku. 
– Jeśli będzie ci zagrażał, pozbędę się problemu. 
– Nie możesz go tak po prostu zabić – zaprotestowałam. – Doceniam tę gotowość i w ogóle, ale... 
– Zaakceptuj to po prostu – przerwała mi łagodnie. 
Milczałyśmy kilka chwil. Zapadł już zmrok, w dworku paliły się światła i czułam zapach naleśników, ale żadna z nas nie kwapiła się, żeby wejść. Nie byłam niewolnikiem swojego żołądka, do cholery, skoro chcę stać, będę stać. Przełknęłam morze śliny, jakie pojawiło się, gdy tylko zawędrowałam myślami do jedzenia. Bogowie, czasem bywało to naprawdę niezręczne. 
– Miałam zadzwonić – odezwała się wreszcie Maja. 
– Tak. Będę potrzebowała twojej pomocy, jak tylko Ula i Szymon złapią jelenia. 
– Potrzebujesz mojego zaklęcia? – Szybko się domyśliła. 
– Owszem. Nie mogę zbyt długo imitować takiej ilości masy, muszę ją skądś pożyczyć. Jesteś w stanie rzucić ten czar samodzielnie? Nie chcę angażować zbyt wielu ludzi w cały ten ambaras. 
Uśmiechnęła się z czymś, co podejrzanie przypominało wyższość. 
– To ja stworzyłam tę formułę. Naprawdę sądzisz, że nie byłabym w stanie jej inkantować?Że ktokolwiek poza mną wie, jak to zrobić?  
– Nie pusz się tak, bo pękniesz. 
Zdecydowanie wyższość.
– Chcę ci zadać pytanie, ale nie jestem pewna, czy na nie odpowiesz – zmieniłam temat. 
– Jeśli będzie to pytanie, czy sądzę, że twoja teoria o wiecznie sztywnych penisach nekromantów jest słuszna, odpowiedź brzmi: nie interesuje mnie to. 
Uniosłam brwi. 
– Już zdążyłam o  tym zapomnieć, ale widzę, że kosmate myśli wciąż krążą ci po głowie. 
– Pytaj, zanim ściągniesz na siebie coś, czego nie udźwigniesz. 
Parsknęłam pogardliwie, ale nie podjęłam rękawicy. Zastanawiałam się chwilę.
– Dużo czasu spędzam na obserwowaniu ludzi, zwykle nie jestem tego nawet świadoma. Zapamiętuję ich wygląd, sposób poruszania się, mimikę i jestem w stanie odwzorować rzeczywistość dość szczegółowo. Widzę zbiór elementów tworzących całość, nie całość składającą się z elementów, więc jeśli jakaś część funkcjonuje... źle, nawet bez wpływu na resztę, natychmiast to wyłapuję.
– Do czego zmierzasz? 
– Znam cię długo i naturalną rzeczą jest, że zauważam, kiedy inaczej się zachowujesz. Nigdy nie widziałam, żebyś odwracała wzrok pierwsza, żebyś w ogóle unikała czyichś oczu. – Zetknęłyśmy się spojrzeniami, była spokojna. – Zastanawiam się, dlaczego Marcel jest wyjątkiem? 
Westchnęła. 
– Rita, wiem, że możesz uważać inaczej, ale jest we mnie sporo z bestii. Zwykle nie opuszczam wzorku, bo wiem, że jestem w stanie tę osobę zdominować i zabić, zanim zorientuje się, co w zasadzie się dzieje. Strzyga we mnie jest zatem spokojna, pewna swego, nie czuje potrzeby, żeby dojść do głosu. To spore uproszczenie, ale trudno mi wytłumaczyć słowami, co czuję. – Urwała na kilka sekund. – W zasadzie to nawet nie chcę tego tłumaczyć. Nieważne. W każdym razie unikam Marcela, ponieważ czuję, że próba sił źle by się skończyła. Nie wiem, czy miałabym od razu tę zimną pewność, że zdołam go pokonać. 
– A Cyrus? 
Uśmiechnęła się. 
– Odwracam wzrok, żeby go nie irytować i nie ściągać nam na głowę zbędnych kłopotów, nie dlatego, że się obawiam o swoją reakcję. 
Zmarszczyłam brwi. 
– Czy nie wychodzi na to, że to Marcel powinien być pierwszy? Czemu nim jest? 
Wzruszyła ramionami. 
– Prawdopodobnie lubi swoją funkcję bety. Macza we wszystkim palce, ale to nie on zbiera baty, jeśli coś nie wyjdzie. Publicznie zawsze wspiera alfę, ale w prywatności ma pełne prawo, by kwestionować jego decyzje, z czego, jak sądzę, z umiłowaniem korzysta. Zajmuje się ochroną stada, ponieważ chce się tym zajmować. Jest silny, bardzo silny. Nadaje się na alfę, ale dokonał wyboru, by pozostać w cieniu. Inni zmiennokształtni dali się omamić, może nawet sam Cyrus, ale strzygi nie zmyli okazanie szyi czy brzucha. Ofiarowanie lojalności to prowokacja. Na swój pokrętny sposób jest dużo bardziej skomplikowana, bo powstała z ludzkiej nienawiści, dwulicowości i zazdrości, a zmienni to raczej prosty ludek. 
– Sądzę, że obraziliby się, gdyby to słyszeli. – Marcel nie wydawał się prosty. Ula i Szymon też nie, ale Maja tylko się zaśmiała – gorzko, cynicznie.
– Co tylko dowodzi ich prostocie.
– Czyli – szukałam odpowiedniego podsumowania – nie chcesz zainicjować wojny ze zmiennymi? 
– Nie tylko z nimi. Strzygi nie są kochane. 
– Czegoś tu nie rozumiem – zastanawiałam się głośno. – Skoro Marcel jest dominujący, bardziej dominujący niż Cyrus, czemu nie zajmie miejsca alfy? Rozumiem, że woli funkcję bety, ale zależy mu, żeby władza nie dostała się w złe ręce, żeby stado było bezpieczne. Nie może się poświęcić? I potem zrezygnować albo dać komuś fory? 
– To tak nie działa. Jeśli zrezygnuje albo pozwoli przeciwnikowi zwyciężyć w walce o władzę, przestaje być alfą, ale żaden nowy nie wskakuje na jego miejsce. Tak działa ich magia – albo silny przywódca, albo żaden. Jeśli oszukujesz, z rangi króla spadasz do przeciętnego wieśniaka.
Zamilkła na chwilę, zmierzyła wzrokiem ścianę lasu. 
– Czytałam, co się dzieje, gdy stado traci przewodnika. Nagle masz kupę zmiennych, którzy stracili ogniwo spajające ich wszystkich razem, dające wspólny cel. Zwykle na początku usiłują zachowywać się racjonalnie, ale młodzi są porywczy, a bez bata nad głową dorośli zaczynają reagować podobnie. Ktoś musi być alfą. Rzecz jasna, każdy chce nią być. Nie ma pojedynków, tylko ciągła wojna pomiędzy dominującymi. A im więcej krwi, im więcej rzezi, tym bardziej się w tym zatracają. W końcowej fazie mordują dla samego mordowania. Swoje rodziny, rodziców, małżonków, dzieci, przyjaciół, bo to tylko mięso na przeszkodzie do władzy. Aż w końcu nie ma kim rządzić. 
Jej głos był jak zwykle wyprany z emocji, tak nieodpowiedni do makabrycznych słów. 
– Nikt zatem nie oszukuje ani nie rezygnuje. Zdarzają się sytuacje, że zjawia się samotny i dominujący, pokonuje alfę, wpada na jego miejsce, a potem odcina się od stada i znów zostaje samotnikiem, a zmiennokształtni... nie mają alfy. Tak właśnie, moja droga Rito, zabija się stado. Naszym kolegom wytępienie się do ostatniego zajęłoby jakiś... miesiąc, tak myślę. Są dość liczni. 
Patrzyłam na nią szeroko otwartymi oczami. W trzydzieści dni czterysta osób do grobu? 
– Ale... ale przecież Marcel mówił, że czasem potrzebna jest odrobina nieuczciwości. I walka będzie podstawiona!
– Nieuczciwością jest przygotowywanie kogoś do roli alfy, chociaż naprawdę nie wiem, jak można kogokolwiek do tego przygotować. Nie miał na myśli podstawienia walki. Raczej podkoloryzowanie jej, jak sądzę. – Podrapała się po policzku, zamyślona. – Od dawna wiedziałam, że Cyrus i Marcel nie pozostawią zmiany alfy przypadkowi, obaj potrafią wybiec myślami w przód i przewidzieć następne ruchy i ich konsekwencje, co nie jest specjalnie częstą cechą u zmiennych. Ale na takie okoliczności najwyraźniej nie wpadli.
– Chyba wybaczę Marcelowi, że zachowywał się jak niewychowany dupek – powiedziałam.
– Na pewno się ucieszy. Wracając: Marcel nie chce objąć tego stanowiska, ponieważ już raz z Cyrusem walczył i przegrał. Jeśli Cyrus wróci, teraz byłby to pojedynek do śmierci, a przez te wszystkie lata zbliżyli się do siebie. 
– Czasem mnie przerażasz poziomem swojej wiedzy. 
Podniosła oczy do nieba, jakby błagając o cierpliwość. 
– Trzeba było słuchać nauczycieli w szkole. 
– Na zajęciach nikt się nawet nie zająknął na takie tematy! – Miałam jedynie podstawową wiedzę na temat innych frakcji, a nigdy nie czułam potrzeby, żeby zgromadzić więcej informacji. Bogowie wiedzą, jak bardzo wówczas tego żałowałam. – Czemu beta Butryma go nie zabiła? 
– To była jego siostra i siedziała w tym wszystkim równie głęboko, co on. Może nawet głębiej, nierzadko bywa, że drugi ma znacznie większą władzę, niż się wszystkim wydaje, i nie dotyczy to tylko zmiennych. Nic oficjalnego na nią nie było, więc Cyrus ją wygnał, jako powód podając obojętność wobec szaleństwa alfy i okrucieństwa, jakiego doświadczali podopieczni. 
– Butrym był szalony? 
Usłyszałam kroki za plecami i obejrzałam się – zbliżał się do nas Szymon, a przy jego nodze szła Ula. Dźwięki poprzedzające ich nadejście był czystą uprzejmością – oboje byli drapieżnikami, potrafili poruszać się bezszelestnie, nawet o tym nie myśląc. Szli z wiatrem, więc gdybym miała lepszy zmysł węchu, wyczułabym ich. Nie miałam, zaś oni nie lubili wrzasków, jakie wydawałam, gdy mnie zaskakiwali, więc robili trochę hałasu. W zasadzie robiłam to specjalnie, żeby oduczyli się podkradania do mnie, ale nie musieli przecież o tym wiedzieć. 
Szymon miał na sobie tylko spodnie dresowe i wielofunkcyjny pas, który skrywał takie wspaniałości, że Batman popłakałby się z zazdrości. Szli na polowanie.
– Był – lakonicznie odezwał się niezmienny w ramach pożegnania i skręcili między drzewa. Obserwowałyśmy ich, dopóki nie rozpłynęli się w mroku. Maja podjęła wątek. 
– Bycie alfą to przede wszystkim bycie dominującym, nieugiętym sukinsynem, który rządzi twardą ręką, ale jest w tym coś więcej. Zdrowy alfa czuje potrzebę chronienia słabszych, których udało mu się zdominować. Jest jak dobry lider – rozkazuje i zarządza, ale sam także bierze we wszystkim udział, a cęgi zbiera na siebie. Chroni drużynę przed górą, sam wymierza sprawiedliwość. Jeśli alfa jest... chory, nie broni słabszych, a wykorzystuje do realizacji swoich celów, nie szczędząc agresji. Uległość nie uspokaja go, tylko pobudza do eliminacji jako najsłabszego ogniwa. Zdrowy szuka w stadzie podopiecznych, chory – przeciwników. 
Zakręciłam kluczami na palcu, myśląc nad mnogością informacji, jakimi mnie zasypała. Mogłam nagrywać. 
– Na razie wstrzymajmy lekcję, bo mi głowa pęknie. – Przypomniał mi się żbik na schodach. – Jeszcze jedno pytanie. Nie jestem jakoś obeznana z drapieżnikami, ale koty na przykład to chyba niespecjalnie stadne zwierzęta? Czemu trzymają się razem? 
Trzymają się razem to za dużo powiedziane. Alfa to alfa, muszą podporządkować się silniejszej osobowości. Chociaż trudno się z nimi na ogół dogadać, są lojalne i posłuszne, ale nie osiąga to takiego – szukała odpowiedniego słowa – fanatyzmu i przekonania o wyjątkowości pierwszego, jak to bywa z wilkami i psami. U nich więzi stadne są bardzo silne, koty wydają się kierować bardziej rozsądkiem niż emocjami. Ale kto tam wie, co siedzi w ich głowach. 
– Dzięki. Każda wiedza jest teraz przydatna. 
Uda się. Po prostu musiałam to sobie powtarzać. Wciąż i wciąż. 
– Co masz zamiar teraz zrobić? 
Wzruszyłam ramionami. 
– Nie wiem. Pewnie będę starała się wszystko zapamiętać. Zwyczaje zmiennych i Cyrusa. Jeszcze nie dzwoniłam do jego żony i trochę się obawiam tej rozmowy. Niektóre pytania mogą być zbyt osobiste. 
– Może w cztery oczy byłoby lepiej?
– Nie chcę, żeby mnie widziała. – Westchnęłam. – Ledwo się zaczęło, a już tłucze mi się po głowie, że to tylko zły sen, który powinien się za chwilę skończyć, a ja nie mogę się obudzić. 
– Słyszałam o Beacie – powiedziała Maja po kilku minutach ciszy. 
Z ponurych rozważań wpadłam w jeszcze bardziej ponure. Uciekłam spojrzeniem w bok.
– Staram... staram się o tym nie myśleć, bo paraliżuje mnie strach – przyznałam szczerze. – Wiem o tym, pamiętam, to moja motywacja do działania, robienia rzeczy, których nie powinnam robić, ale... nie mówmy o niej więcej. Proszę. Dopóki nie będzie bezpieczna. 
– To jedyny powód? – zapytała delikatnie. Uśmiechnęłam się krzywo. 
– Powinien być jedynym, ale chyba mam za miękkie serce. Trochę nacisku i złamałabym się jak patyczek od lodów. 
– A ja powinnam powiedzieć, że żałuję wciągnięcia cię w to. – Brzmiała na zamyśloną. 
– Powinnaś. Ale to chyba byłoby kłamstwo, dobrze myślę? 
Milczenie potraktowałam jako przyznanie mi racji. 
________

Jednak zdecydowałam się na przeniesienie tej historii na oddzielny blog, chociaż nie wyobrażacie sobie, jak boli mnie fakt, iż adres sol-ziemi jest zajęty i nie mogę z niego korzystać. Jestem wściekła! Twarzownik to kompletnie nie to, co powinno być, ale nic lepiej pasującego nie przyszło mi do głowy. A nawet jeśli przyszło, było zajęte. I porzucone lata temu, rzecz jasna. Grrr. Wszyscy ludzie, którzy zajmują adresy i zostawiają je po jednym poście (albo i nie), powinni smażyć się w piekle! :( 
Tło to zmodyfikowana moimi łapkami okładka książki wydanej przez Fabrykę Słów, ale nie bójcie się, to straszydło niedługo powinno zniknąć.
Rozdział o mniej więcej połowę krótszy niż poprzedni, ale czułam, że jeśli będę kontynuować rozwój wątku tutaj, nie będzie dogodnego momentu, by się zatrzymać. I czy to tylko moje wrażenie, że w tej powieści (o ile mogę użyć tego szumnego słowa) niewiele ciekawego się dzieje? 
Gadam i gadam. 
I pytanie: czy może ktoś mnie poinstruować, jak otrzymać tutaj akapity?

EDIT 8 IX 14
Rozdział poprawiony. 

9 komentarzy:

  1. Co do akapitów to muszę się zastanowić, bo nie pamiętam, a sama nie używam.

    Ten adres jest wolny -
    http://sol--ziemi.blogspot.com/

    Jeśli chcesz zmienić adres, a jeszcze nie rozgryzłaś jak, to napisz mi na pw na forum.

    Jeśli zaś mowa o dynamiczności akcji... Cóż, moim zdaniem akcja zbyt szybka nie jest, ale zauważ, że (mam taką nadzieję) przymierzasz się do czegoś dłuższego. Skoro historia się rozrasta, masz zamiar tworzyć nowe wątki, nowe postaci to wiadomo, że zanim to wszystko się rozkręci trochę czasu minie. ;-)

    Mi się podoba.
    Aczkolwiek brakuje mi tu Rita kontra Marcel. ^v^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ach, już mam.

      Jeśli mowa o akapitach, to alatum poświęciła na ten temat posta: http://skrzydlami-alatum.blogspot.com/2013/06/15-automatyczne-akapity-instrukcja-css.html

      A druga sprawa - przy publikowaniu komentarza włącza się weryfikacja obrazkowa. Jest to dość denerwujące i fajnie by było, gdybyś zmieniła w ustawieniach. :-P

      żeby to zmienić wchodzisz w ustawienia -> posty i komentarze -> przełącza weryfikacja obrazkowa na "nie".

      Ogólnie to weryfikacja chroni od spamu, ale jeśli go nie chcesz, o wiele lepiej włączyć sobie moderowanie komentarzy. :-D

      Usuń
    2. Nie znoszę podwójnych myślników w adresach, więc już chyba wolę zostawić ten, chociaż niespecjalnie mi się podoba. ;)

      Cóóóż, w zamierzeniu ma wyjść jakieś piętnaście rozdziałów, każdy nie krótszy niż dziesięć stron, więc rzeczywiście można to nazwać czymś dłuższym. Mało typowy dla blogów zabieg - tutaj zwykle wartka akcja jest w każdym rozdziale (albo co drugi). Ja celuję w pełnosprytną powieść jako całość, więc wszystko zwolniło. I nie spodziewam się superszybkich wydarzeń, no, chyba że na sam koniec. :)

      Rita i Marcel znów się pojawią i będą zmuszeni spędzać ze sobą dużo czasu, nie martw się. :>

      Dziękuję! W razie czego będę wiedzieć, do kogo krzyczeć o pomoc. :)

      Usuń
  2. Witam! Czytam Twoje opowiadania od dawna i należą one do moich ulubionych w blogosferze :D Bardzo lubię Twój styl pisania, doskonałe dialogi oraz humor, więc z przyjemnością poznaję kolejne historie. Sól Ziemi rzeczywiście wygląda na dłuższy twór. Moim zdaniem jest doskonale przemyślana i bardzo szczegółowa. Pewnie musiałaś długo układać sobie w głowie charakterystyki kolejnych frakcji i złożone zasady panujące u Zmiennokształtnych. Owszem, jak na razie niewiele się dzieje poza kilkoma porwaniami, ale to dobrze. Jestem zwolenniczką wolno rozwijających się akcji tak, by można było wszystko dobrze opisać i wprowadzić czytelnika w świat przedstawiony – a Ty właśnie to robisz. Choćbyś nawet miała napisać tą powieść tylko po to, aby opisać nam wymyślony przez Ciebie świat, i tak czytałabym ją z ogromną przyjemnością :) Zastanawiam się tylko, dlaczego akurat Sól Ziemi? Może jestem mało domyślna, ale jak na razie nie dostrzegam związku. Wychwyciłam też jeden błąd: "Likier jest tylnym siedzeniu." Powinno być chyba "na tylnym siedzeniu". I taka drobna uwaga. Chodzi mi o sytuację z pierwszego rozdziału. Nie rozumiem tego wątku z butami, wydaje mi się lekko przesadzony. Przecież nie były one wyprodukowane w jednym jedynym egzemplarzu – zdarzało się, że w mojej szkole kilka dziewczyn miało identyczne buty. Dlaczego Zuzia i Kasia też nie mogłyby nosić takich samych?
    Jeszcze ostania sprawa: pisałaś kiedyś takie opowiadanie, zwało się chyba (wybacz, ale na pewno przeinaczę) Krach roku 2017. Zamieściłaś na blogu kilka rozdziałów, ale nie dokończyłaś go, i, jak widzę, usunęłaś. Czy planujesz kiedyś wznowienie tej historii?
    Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział Twarzownika.
    Pozdrawiam, Isetta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że postanowiłaś się ujawnić! :)
      Sól cały czas dopracowuję, chociaż przyznam, że jeszcze zanim siadłam do pierwszego rozdziału, sporządziłam sporo notatek - przede wszystkim plan wydarzeń, a potem dłubałam w szczegółach. Dopiero potem zaczęłam stukać w klawiaturę, ale i tak kilka rzeczy na bieżąco zmieniłam albo w ogóle usunęłam.
      Po prostu się nie śpieszę. :) Zależy mi na udowodnieniu samej sobie, że potrafię napisać powieść. Powieść, nie opowiadanie, a zasadniczym problemem w moim przypadku jest słomiany zapał. Uznałam, że jeśli określę sobie zasadę "nic na siłę, przecież mam czas na to" pójdzie mi lepiej. Bo taki Wredotus Cholerykus Bagnus na razie stoi - raz się zacięłam i teraz mam w głowie pustkę.
      Tytuł ma związek z porywaczem i nie będzie wyjaśnienia na tacy - może jakieś luźne nawiązanie w rozmowie bohaterów. Na razie pasował mi do określenia natury antagonisty. :)
      Dziękuję za wskazanie błędu, jak zwykle musiałam coś przeoczyć.
      Sprawa butów faktycznie jest podejrzana. Rita niespecjalnie się nad tym zastanawiała, była wówczas nieco spanikowana, a gdyby nie wizyta Mai i Marcela, pewnie by do tego wróciła i nabrała podejrzeń. Mogę powiedzieć, że to odważny wybieg z mojej strony - założyłam, że uda mi się Sól ziemi skończyć, ba!, że zacznę pisać część drugą, w której to ponownie pojawi się Robert i stanie się jasne, dlaczego tak uczepił się butów. I dlaczego wydawał się Ricie taki niepokojący. Dodam, że nie jest zwykłym gościem. :)
      Być może wznowię, ale raczej pisząc Krach od nowa i wyrzucając kilka aspektów, które wpłynęły na moją decyzję usunięcia opowiadania z bloga. Na razie skupiam się na Soli.
      Pozdrawiam również!

      Usuń
  3. "Likier jest tylnym siedzeniu. " - chyba zjadłaś "na". xD Smacznego. C:
    "Kusiło mnie, żeby po swojemu zanalizować całą tę relację, ale trochę obawiałam się, do jakich wniosków mogę dojść." - zaintrygowało mnie to zdanie. Ciekawi mnie o co jej chodziło...no i Tobie, jako autorce, rzecz jasna.
    "W magicznym świecie krążyło kilka niewybrednych żartów i anegdotek o biedakach, których najlepszy przyjaciel budził się dopiero na widok cmentarza, ale było w tym sporo prawdy." - po raz kolejny rozdupcyłaś mi system. XDDD
    "Naprawdę sądzisz, że nie byłabym w stanie jej inkantować?Że ktokolwiek poza mną wie, jak to zrobić?" - tak, chodzi mi o brak spacji po pierwszym pytajniku, tak, jestem okropny... ^ ^"

    Aw, znam ten ból - wredne człowieki, utworzą bloga i tylko adres zajmą, a blogspot ma tak, że po usunięciu bloga jego adres może być ponownie użyty dopiero za 3 LATA, ponieważ jest opcja przywracania bloga, która po tym terminie wygasa. @_@
    Ciekaw jestem co Rita ma do wiedź? Wydaje się, że nie darzy ich sympatią. Rozwalasz mi system niektórymi tekstami, naprawdę. XD Co do notki - jest rewelacyjna, co to pieprzysz, że nic się nie dzieje? Dasz może jakieś wskazówki, by tak pisać? *0* Byłbym wdzięczny, dozgonnie. A tak w ogóle - dopiero teraz znalazłem czas, by przeczytać tę notkę. D: Dobija mnie to, jak ten czas ucieka na...no właśnie, na czym? Na gunwie. -.-

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wszystkie literówki! :) Sprawdzam przed wstawieniem, ale niestety, zawsze coś umknie.
      No to za trzy lata - PRZEPROWADZKA! xD
      Wiedźmy to wredne babska rzucające czarne klątwy, nikt za nimi nie przepada. xD W gruncie rzeczy każdy nie przepada na każdym, frakcje to raczej zamknięte, homofobiczne środowiska, które niechętnie zawarły porozumienie wobec zagrożenia. Wypisz wymaluj Polacy. :D
      Bo nic się nie dzieje, dialogi, opisy, więcej opisów, znowu dialogi... Staram się sobie tłumaczyć, że Rita nie jest żadnym supermenem, więc nie może pchać się w żadną niebezpieczną akcję.
      Hm, jedyne co ci mogę polecić to dużo czytać. Na mój styl i sposób narracji w bardzo znaczącym stopniu wpłynął Eugeniusz Dębski - po prostu uwielbiam prozę tego gościa i chłonę ją jak gąbka. Muszę to przyznać - nie jest pisarzem najwyższej klasy i zdaję sobie z tego sprawę, ale kupił mnie sobie własnie "zdaniami rozdupcającymi system" i dla mnie to najlepsze książki świata. :D

      Usuń
  4. Najdroższa pani destrukcjo! <3 Korzystając z tego, iż uroki wolnego w liceum jeszcze mi sprzyjają, postanowiłam zasiąść z laptopem na kolanach i kakao w łapkach i pokontemplować sobie nieco Sól Ziemi. Pierwsze dwa rozdziały czytałam wieki temu, ale - o dziwo! - większość pamiętam bardzo dobrze. Co zaś do tych, które pochłonęłam w ciągu ostatniej godziny - jestem przecudownie zaskoczona, że coś wreszcie przykuło moją uwagę! Od pewnego czasu zmagałam się z bolesnym "rany, nie mogę nic czytać, nie mogę nic czytać, jakże to", ale teraz służy i czas, i okoliczności, więc mogę powiedzieć, że osiąga pani szanowna coraz to wyższe poziomy zachwycania mnie. Znalazło się parę literówek, które sobie wypisałam, a gdybyś chciała je zobaczyć i poprawić, to napisz do mię i z największą chęcią je podrzucę. A teraz - konkrety!
    "Marcel popatrzył na mnie, uniósł brew.
    – Będziemy grać złego i dobrego glinę?" - Gdybym mogła zaserduszkowałabym to na śmierć. Poważnie. Wcześniej sobie tak czytałam, hm, no fajno, zmiennokształtni, urban fantasy, destrakszyn, no generalnie - cud miód. Ale tym mnie ujęłaś za moje drewniane serduszko i, rzekłabym, kupiłaś na amen. W zasadzie sama nie wiem, czemu akurat ten moment sprawił, że wpadłam po uszy w Twarzownika, ale po prostu miałam ochotę przybić Marcelowi mentalnego żółwika (i zaraz potem obrócić się do niego plecami :3).
    Jeśli chodzi o twoje obawy co do tego, że w tych rozdzialach niewiele się dzieje, są nieco uzasadnione. Bo w istocie - akcja rozkręca się powoli, ale to dobrze, bo zaznajamiam się z nimi wszystkimi i mam czas sama porozkminiać, co kto i kogo, a nie jestem bezczelnie wepchnięta w wir wydarzeń bez ładu i składu. I myślę, że komu jak komu, ale dla destrukcji, dbającej o każdy szczegół jak o własne życie (albo i bardziej...), te słowa powinny być raczej komplementem :D
    Ritę kocham, Maję kocham, opis nekromanckich upodobań kocham, zupę jarzynową kocham. Wszystko kocham. Marcela trochę mniej, ale daj mi parę rozdziałów, a pokocham najbardziej na świecie (czuję to w wodzie, powietrzu, wiesz, hasztag Galadriela). Jedno, co mnie zastanawia (a nie wiem, czy to przegapiłam ja, czy przegapiło się samo) - czy Ula ma zwierzęcą postać... zawsze? Bo po zdaniu, że jej historia ma wiele wspólnego z Szymona doszłam do samoistnego wniosku, że ona również jest niezmienna, ale potem coś zaczęło mi kolidować no i teraz to sama nie wiem. Jeśli mogłabyś mej umęczonej duszyczce to wyjaśnić, byłabym wdzięczna.
    Kończąc mój wywód z jakże konstruktywnymi komplementami (one też mogą takie być, nie?), biegnę do kolejnych rozdziałów i ściskam ciepluchno, twórz destrukcjo ile wlezie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, na fejsiku się odezwę o literówki! :D
      Dalej już jest żywiej, zresztą nadchodzące rozdziały też będą miały więcej akcji niż zwykle. Nie następny do wstawienia co prawda, może już tam dotarłaś, ale cierpliwości. I jeśli Marcela nie kochasz, to nawet lepiej, bo się trochę pomęczy i pocierpi. :P
      Nie, Ula nie jest niezmienna, po prostu na ogól woli pozostawać w postaci zwierzęcia. Jest bastardem, mieszanką żbika i wilka. Historia jej i Szymona są podobne pod względem, że żadnego stado nie potrafiło zaakceptować. Nawet gdyby matka Szymona go nie opuściła, sam w pewnym wieku odciąłby się od stada, zupełnie jak Ula. Ciężko żyć w społeczności, która cię nie akceptuje, boi się i zarazem tobą pogardza.
      Dziękuję pięknie i biegnę tworzyć! :D

      Usuń