20 stycznia 2014

Sól ziemi VI

Rozdział 6
Strach ma... a zęby jeszcze większe


Emil stał na schodach dworku i obserwował nas – mnie i Marcela – skupionym, nieprzyjaznym spojrzeniem jednego oka. Marcel wzbudzał w nim niemiłe uczucia, ponieważ reprezentował grupę, która niegdyś wydaliła Emila ze swoich szeregów. O ile można nazwać to wydaleniem. Ja zaś w skórze Bartosza, czy raczej jako zmieniona wersja Cyrusa, byłam mu nieznany. 
Wszystkie frakcje miały jedną cechę wspólną – nie ufali obcym. 
Emil był jednym z niewielu nieszczęśliwych przypadków ziszczenia najgorszego koszmaru zmiennokształtnych – jego przemiana została zakłócona i utknął w połowie. Straszliwe i groteskowe połączenie wilka i człowieka, gorsze niż jakikolwiek wizerunek wilkołaka znany popkulturze. Poznaczony bliznami pozostałymi po rozerwanych mięśniach, brzydkie i obrzydliwe szramy otoczone kępkami szarego futra i ludzkich włosów. Dłonie o palcach tylko częściowo ludzkich. Lewego ramienia nie był w stanie odgiąć w bok, noga po tej samej stronie kończyła się za kolanem, zastąpiona protezą. Szczęka i nos zlały się w wilczy pysk pomiędzy żuchwą i czołem mężczyzny; uszy miały zwierzęcy kształt, ale nie było nań ani jednego włoska. Jedno oko zasłaniał przepaską. Nie wiedziałam dlaczego, w gruncie rzeczy nie miałam ochoty pytać kogokolwiek, a już w szczególności samego Emila. 
Z wieloma Renegatami byłam na ty, ale do Emila zawsze zwracałam się per pan. Nigdy nie udało mi się wyzbyć odrobiny lęku, jaki odczuwałam na jego widok, mimo świadomości, że nie byłby mnie w stanie dogonić, gdyby doszło do pościgu. 
Maja przyśpieszyła kroku, ja i Marcel zostaliśmy w tyle. Nachyliła się do Emila i szepnęła coś do niego; zmarszczył czoło, ale bez słowa się odsunął i tylko wbijał w nas nieprzychylny wzrok. Rzadko się odzywał. 
– Dzień dobry – powiedziałem, Marcel milczał, Emil zaś nie zareagował na moje pozdrowienie. 
Wewnątrz skręciliśmy do kuchni, najlepszego miejsca na dyskusję. Jakub już tam był, opierał się o blat, Zora zaś siedziała przy oknie, zalana promieniami słońca, nieruchoma, piękna i niebezpieczna. 
– Dzień dobry – powtórzyłem. Południca odwróciła głowę i uśmiechnęła się do mnie tajemniczo. 
Ona na pewno wie. 
– Jakubie – rzucił krótko Marcel, wilkołak skinął mu głową. Ciekawe, czy zmienny odczytał ten gest w taki sam sposób, w jaki zrobiłby to w gronie swojego gatunku. 
– Witam w moich progach. – Mężczyzna się wyprostował, Maja zajęła pozycję przy jego boku. Jakub obserwował mnie przez chwilę, aż wreszcie zapytał: – Jak sądzę, mam do czynienia z Bartoszem?
– Owszem, ale muszę zaznaczyć, że zwykle wyglądam inaczej. 
– Rozumiem. – Dobrze udawał, cholera. Tyle lat sprzeczał się z przywódcami z innych frakcji, że pewnie nie miał wyboru, jak nauczyć się przywdziewania maski pokerzysty. 
– Rita prosiła twoich ludzi, żeby złapali jelenia... 
Kątem oka wyłapałem ruch, zerknąłem w stronę drzwi. We framudze stał Szymon, powolnymi ruchami gładząc rękojeść noża myśliwskiego, zaś przy jego nodze stała Ula, wyraźnie spięta. Oboje obserwowali Marcela, który wydawał się ich ignorować. 
– Jest za domem, w zagrodzie – odezwał się Jakub po chwili ciszy. – Ale może najpierw usiądziemy i porozmawiamy? 
Zadał pytanie, patrząc na mnie, ale miałam wrażenie, że słowa były skierowane do kogoś innego i na pewno nie w formie prośby. 
– Oczywiście. – Podszedłem do krzesła, położyłem dłoń na oparciu i czekałem. 
Mam się przyzwyczajać do nowej roli, czy tak? 
Przez kilka sekund nikt się nie ruszał, wreszcie Marcel drgnął i powoli, niechętnie usiadł, mając minę, jakby właśnie usłyszał największe kłamstwo świata, ale nie był w stanie udowodnić jego fałszywości. Maja i Jakub usadowili się jednocześnie, tak płynnie i synchronicznie, że zamrugałam ze zdziwieniem; musieli wcześniej to ćwiczyć, musieli. 
W ten pokrętny sposób wydawali się dawać do zrozumienia, że choć oficjalnie Maja była tylko doradcą i ochroniarzem, w rzeczywistości pełnili równorzędne funkcje i, kto wie, może to drugie skrzypce okazałyby nawet niebezpieczniejsze, skoro śmiały towarzyszyć pierwszym. 
Przynajmniej ja to tak zinterpretowałam. Słyszałam już kilka opinii, że za dużo myślę. 
Zwykle nie interesowałam się polityką, nie byłam jednym z głosów naciskających na jawność Kolegium, ale niespodziewanie poczułam ogromną ciekawość, jak wyglądają te zebrania. 
Usiadłem i ja, splotłem dłonie na stole. 
– O czym chcemy zatem rozmawiać? – zapytałem uprzejmie. 
– Może na początek o pieniądzach. – Jakub skopiował ułożenie mojego ciała. 
Patrzył na mnie zimno. Widziałam ten wyraz twarzy niejednokrotnie, ale nigdy nie był on skierowany w moją stronę. Czułam niepokój; miałam wrażenie, że nie widział we mnie Rity, a przeciwnika. 
Uniosłem brwi. 
– Czyżbym zażądał za mało? – Cień irytacji pojawił się w moim głosie, ale nie czułem potrzeby stłumienia go. – Chętnie przyjmę dodatkowe wynagrodzenie. 
– W istocie obawiam się, że suma jest zbyt wysoka. 
Ty cholerny dupku!
Zamknij się. Muszę się skupić.  
Przyoblekłem twarz w oszczędny uśmiech. 
– Dano mi do zrozumienia, że sprawa jest wyjątkowo poważna, wobec czego uznałem, że wyznaczona cena jest niewielkim kosztem za bezpieczeństwo twoich ludzi. Jeśli zależy ci na jej obniżeniu, powinieneś przedyskutować kwestię podziału ze zmiennymi. Chyba że – zwróciłem się do Marcela – oni chcą tego samego? 
– Zmiennokształtni zachowują neutralne stanowisko. – Chłodny ton zgrywał się ze spojrzeniem, jakim mężczyzna taksował zebranych. – Dwadzieścia tysięcy to dużo, ale rozumiemy wagę przysługi. Nie jesteśmy w sytuacji odpowiedniej do negocjacji, więc milczymy. Jesteśmy gotowi spełnić każde żądanie, o ile leży w zasięgu naszych możliwości. 
Gospodarzowi minimalnie drgnęły usta, jakby powstrzymał się przed zgrzytnięciem zębami. Słowa Marcela były pstryczkiem w nos Jakuba – zawoalowana sugestia, że dla niego najwyraźniej pieniądze istotniejsze są ochrona swoich. 
– Nie jestem chciwy – żachnąłem się. – Niepotrzebne mi więcej, niż jest to konieczne.
Jakub obserwował mnie z trudną do odczytania miną. 
– Wraz z moim zastępcą przeanalizowałem twoje potencjalne wydatki i ich wartość jest zdecydowanie niższa. 
Maja rzuciła mu szybkie spojrzenie, poza tym maska spokojnej obojętności ani drgnęła, ale to mi wystarczyło. Gówno, wcale nie przeanalizował. Usiłował wprowadzić między mnie i Maję zamęt? Chyba że przez zastępcę rozumiał Zorę – wtedy ta uwaga nie miałaby żadnego sensu. 
Odchyliłem się na oparcie, splotłem ramiona na piersi, uniosłem brew. 
– Tak wam wyszło, ponieważ ani ty, ani twój zastępca nie macie pojęcia, do czego wykorzystam te pieniądze. 
– Będę wdzięczy, jeśli mnie oświecisz. 
Co ty, do jasnej cholery, wyrabiasz, Moler? 
Marcel się nie odzywał, ale mogłam się założyć, że wypękiwał sobie bębenki, byle dobrze słyszeć. Jest w ogóle takie słowo? Nieważne. Zacisnąłem zęby, wyobraziłem sobie wielki kij uderzający w łeb Jakuba. Nie pomogło. 
– Sądziłem, że Rita przybliżyła wam naturę mojej umiejętności. – Nie miałam ochoty zdradzać żadnych szczegółów, nie w obecności Marcela. Zresztą przed Jakubem też nie chciałam się spowiadać; coś niecoś wiedział, tyle ile powinno mu wystarczyć do szczęścia, w zasadzie niewiele mniej niż ja, bo i co tu było do wiedzenia? Ale zmienny mógł zobaczyć w strzępkach informacji całość i rozszyfrować moją tożsamość, a wtedy lękałabym się własnego cienia. Nawet jeśli było mi przeznaczone jeszcze tylko jakieś dwadzieścia lat, nie chciałam ich spędzić w ciągłym strachu. 
Niby chronił mnie nasz pakt, ale nie miałam do niego zaufania. Magia potrafiła być przewrotna. 
– Nie zrobiła tego. 
Przekrzywiłem głowę
– Widocznie postanowiła uszanować moją anonimowość. 
– Obawiam się, że muszę nalegać na uchylenie rąbka tajemnicy. – Taki uprzejmy i spokojny, a jednak chłodny i zdeterminowany. 
Jakub nie pełnił szczególnie ważnej roli w moim życiu, ale poczułam się... zdradzona? Miałam złe przeczucia, że całe to przedstawienie zostało zaaranżowane specjalnie dla gościa siedzącego po mojej prawej stronie. 
– Powinieneś być zainteresowany efektami, a nie tym, jak wykonuję swoją... pracę. 
Ale co Jakub dostawał w zamian? 
– Nalegam – powtórzył.
– A ja odmawiam. – Gdybym nie miał skrzyżowanych ramion, właśnie bym to zrobił. 
– Nie możesz odmówić. 
– W sumie to dlaczego tak bardzo się wzbraniasz? – wtrącił się Marcel, pół kąśliwie, pół z prawdziwym zainteresowaniem. – Odprawiasz jakieś chore rytuały? 
Nie. Żrę więcej niż lokomotywa węgiel, a tak się składa, że pewna młoda dama również.
– Te informacje nie są wam potrzebne. – Zmrużyłem oczy. – Dlatego odmawiam ich udzielania, a jedyne, co nacisk może sprawić, to moją rezygnację.
Blef, w końcu miałam własny interes, ale publiczność była obecna i nie musiała znać wszystkich niuansów. 
– Nie rozumiesz – rzekł miękko wilkołak. – Nie możesz odmówić. Nie możesz się wycofać.
Nacisk był tak wyraźny, że poczułam batalion mrówek na kręgosłupie. Docisnęłam plecy do krzesła, żeby przynajmniej część z nich zmiażdżyć, ale na miejsce poległej wyskakiwały kolejne dwie. Pieprzone insekty.
– Przepraszam? 
– Bartosz to fałszywe imię – mówił Jakub z nutą satysfakcji.
– Chyba nikt nie oczekiwał, że przedstawię się prawdziwym – wycedziłem. 
– A tak się składa – ciągnął, jakby mnie nie słyszał – że znam prawdziwe, zaś w tym pomieszczeniu jest osoba, która z wielką radością stałaby się posiadaczem tej wiedzy. 
Lodowate zimno ścisnęło mi mózg, płuca, serce, wszystkie wnętrzności, ścięło krew. 
Maja drgnęła, odwróciła powoli, bardzo powoli głowę i utkwiła przeszywająco niebieskie oczy w Jakubie. Nie popatrzył na nią. Zora odwróciła się od okna i również wpatrywała się w swojego zwierzchnika – wyglądała na zdegustowaną. Marcel miał nieprzeniknioną minę; wodził spojrzeniem to ode mnie, to do Jakuba. 
Skurwysyn chce mnie sprzedać! 
Odchrząknęłam. 
– Pogubiłem się – powiedziałam ostrożnie, powściągając gniew. – Czego ty w zasadzie ode mnie chcesz? Zniesienia zapłaty? 
– Ależ skądże. – Twardo ignorował Maję. – Zależy mi na dwóch odpowiedziach. Na co przeznaczysz te pieniądze i dlaczego właśnie na to. 
– Jakub – odezwała się Maja po raz pierwszy. 
Mężczyzna odwrócił do niej głowę, skrzyżowali spojrzenia; jego surowe, zirytowane, jej zimne, drapieżne. Wynik pojedynku był do przewidzenia. Liczyłam, że sprowadzony do parteru Jakub zacznie się normalniej zachowywać, bo nie byłam pewna, jak powinnam zareagować na jego żądania. 
Maja opuściła wzrok. 
Maja opuściła wzrok? 
– Słucham więc. – Jakub zwrócił się do mnie, jakby potomek jednej z najgorszych bestii właśnie wcale nie pochylił przed nim głowy. Uświadomiłam sobie, że mam otwarte usta, zamknęłam je, przełknęłam ślinę. Zerknęłam na prawo i lewo; Marcel był nie mniej zdziwiony niż ja, okazywał to tylko bardziej powściągliwie, zaś Zora... Zora tylko zaciskała mocno wargi i uporczywie wpatrywała się w coś za oknem, jakby nie chciała oglądać rozgrywającej się w pokoju sceny. 
Bestia korzyła się przed nim, przed tym siwym mężczyzną z paroma zbędnymi kilogramami i wyglądem młodego, dobrotliwego dziadka. 
Po raz pierwszy poczułam przed Jakubem strach. 
Dobra, spokojnie, pomyślałam. Może to tylko gra, żeby coś mi udowodnić, nie dajmy się zwariować. Nie usłyszałam potwierdzenia. W głębi wiedziałam, że to jedna wielka bzdura, ale nie mogłam dopuścić do siebie tej świadomości, inaczej na trzy takty wyśpiewałabym wszystko, co chciał wiedzieć. 
Sięgnęłam wewnątrz siebie i wyciągnęłam wszystko, co mogło być mi potrzebne. Każdego, kto mógł być mi potrzebny. 
Minęła minuta absolutnej ciszy, Maja była kompletnie nieruchoma, nadal wpatrywała się we własne kolana. Przez lęk przedarł się gniew, ale szybko go złapałam, wrzuciłam do skrzynki na później i zamknęłam, chociaż rwał się na wolność i wrzeszczał. 
– Nie będę czekał wiecznie – upomniał wilkołak. 
Ty... 
Odczekałam jeszcze moment, popatrzyłam na przeklętego w udawanym zamyśleniu. Co było w nim takiego specjalnego, że pół-strzyga ugięła kark? Zmieniłam pozycję, położyłam ramiona na stole, wychyliłam się w przód. 
Najlepszą obroną jest atak. Musiałam zareagować ostro na tak otwarty szantaż. 
– Po co pieniądze? To proste. – Uśmiechnęłam się lekko. Zmiana mojej postawy była wyraźna, może nawet zbyt wyraźna. – Na alkohol. 
Maja podniosła głowę. 
– Wybacz, ale trudno mi uwierzyć, że całą tę sumę przeznaczysz na imprezowanie. – Ton Jakuba był oschły, on sam obserwował mnie z napiętym wyrazem twarzy, jakby wstrzymywał jakąś minę przed wypłynięciem na oblicze. 
Mogłam mu wcisnąć największą bujdę świata. Musiała być po prostu odpowiednio zaserwowana. 
Byłam urodzoną aktorką, dzieckiem z genetyczną predyspozycją do udawania, zwodzenia. Jakub naprawdę sądził, że może ze mną – z nami – na tym polu wygrać? 
– Wódka jest wysoko kaloryczna i doskonale sprawdza się jako paliwo – oznajmiłam obojętnie. 
Wyciągnęłam przed siebie rękę, poruszyłam palcami, by przykuć do niej uwagę zebranych. Jakub raz widział zmianę, ale było to dawno. Pasowało mi to – mogłam pokazać proces w sposób, który nadawał się do sytuacji. 
– A ja potrzebuję naprawdę dużych ilości paliwa. Zmiana i utrzymanie formy są wyjątkowo – ciało ramienia zafalowało jak wzburzona kamieniem woda – energochłonne.
Chciałam obrzydzić mu jakiekolwiek pytania o przemianę. 
Na rękę wypłynęła niespodziewanie paskudna czerwień oparzelin, przetoczyła się do palców i odbiła od ich końców, zakotłowało się robactwo, maleńkie główki napierały na skórę od wewnątrz, wiły się niemalże ekstatycznie, prężyły na wpół erotycznie. Obrzydliwe. Skóra pękła pod ich naporem, z ran wypłynęła lepka ciecz, natychmiast pokrywając całą powierzchnię ręki i zasychając w sekundę w żółtawą skorupę, i zasklepiło się, zbladło. Zacisnęłam drobną dłoń dwunastolatki w pięść, skorupa popękała, jej płatki posypały się na stół.
Odetchnęłam głęboko, podniosłam wzrok. 
Marcel był blady jak śmierć i głęboko oddychał nosem, nozdrza szaleńczo drżały. Jakub był nieruchomy jak posąg, a sądząc po jego minie, wczorajsze śniadanie i wszystkie inne posiłki z ostatniej doby właśnie próbowały wyrwać się na wolność. Ktoś przebiegł obok mnie i dopadł zlewu; Szymon. Zwymiotował hałaśliwie, dławiące odgłosy sprowokowały następne reakcje; Zora wystrzeliła ze swojego krzesła i zniknęła w głębi domu, zaciskając zęby na własnej pięści, Marcel zadarł brodę, by jeszcze staranniej wciągać powietrze, Jakub poluzował kołnierzyk koszuli i dołączył do wentylowania płuc. 
Maja znów była sobą i przyglądała się nam niewzruszenie – pozornie niewzruszenie, ale na pewno nie chciało jej się wymiotować. Śmiała się ze mnie czy z reakcji zebranych? Zignorowałam złośliwy błysk w jej oku i rzuciłam w przestrzeń: 
– Czy mogę prosić o wilgotny ręcznik, szklankę wody oraz środki przeciwbólowe? – Starannie modulowałam głos, by nie był niczym więcej niż uprzejmością i spokojem. Maja wstała, wrzuciła kuchenną ścierkę do niezajętej przez Szymona części zlewu i odkręciła wodę; z szafek wyjęła kubek i pudełko z lekami, postawiła je przed mną. W milczeniu połknęłam tabletkę, więcej skorupy posypało się na blat, kiedy rozprostowałam palce. Odrobinę drżały. 
Bolały mnie stawy. 
– Byłabym wdzięczna, gdybyś nie rozsypywał tego czegoś. Wydaje się to odrobinę niehigieniczne – powiedziała Maja obojętnie. Podała mi ręcznik z lekkim ukłonem. – My tutaj jemy. 
Jakub poderwał się z krzesła i ulotnił z kuchni. Marcel wstał, przeprosił i bardziej statecznie opuścił pomieszczenie, chociaż wydawał się nie blady, a zielony.  
Przetarłam ręcznikiem rękę, z wdzięcznością przyjmując jego zimno. Owinęłam ramię materiałem i znów zmieniłam, tym razem bez żadnych wymiotopędnych kształtów i kolorów, jedynie z odrobiną potu na czole i zgięciu łokcia. 
Podniosłam na Maję wzrok i uśmiechnęłam się szeroko. Nie zareagowała, ale nie zdołała ukryć psotnych iskier w oczach. Doskonale zdawała sobie sprawę, dlaczego z pełną premedytacją naraziłam wszystkich na brak apetytu. I uważała to za fantastyczny dowcip. 
Szymon przyciągnął do siebie kran i zaczął spłukiwać wymiociny. Oparł się o ścianę, zjechał po niej na podłogę i z jękiem odchylił głowę. Nie wyglądał na tak twardego, jak zwykle. 
– Słodki Jezu Chryste – wychrypiał. – Zawsze tak to wygląda? 
Uniosłam brew, nadal nie odkładając ręcznika. 
– Mam dokonać ponownego pokazu, by to udowodnić? 
Potrząsnął gwałtownie głową. Czy raczej chciał to zrobić, bo udało mu się raptem majtnąć nią raz czy dwa. 
– Nigdy więcej. – Milczał, zbierał siły do następnego zdania. – To dziwne, ale to było tak obrzydliwe, że... nie dało się oderwać wzroku. 
Odłożyłam ręcznik, splotłam dłonie, oparłam łokcie o stół. 
– Czasem się zmieniam, nawet o tym nie myśląc – wyznałam. – Dlatego nie mam w domu luster. 
Chyba chciał rzucić jakieś słowa pocieszenia, ale machnął ręką, wstał i wyszedł na chwiejnych nogach. 
Spędziłyśmy moment w ciszy. 
– Utarłaś mu nosa – odezwała się Maja, tak cicho, że zajęło mi chwilę, zanim dotarło do mnie, że w ogóle coś powiedziała. Znów się uśmiechnęłam, tym razem do siebie. 
– Taki był mój zamiar. 
Pokręciła głową. 
– Żadnych luster? 
Wzruszyłam ramionami. 
– Ty kłamczucho – parsknęła. 
– Nie powinnam się śmiać, ale obserwowanie ich reakcji było czystą przyjemnością. 
– Sza. – Przekrzywiła głowę. – Wracają. 
Wstałam, oparłam się o blat, przywołałam na twarz wyraz uprzejmej troski. Marcel wszedł pierwszy, zerknął na mnie, usiadł. Zaraz za nim wkroczył Jakub, odsunął swoje krzesło i stanął obok niego. Chyba rzucił szybkie spojrzenie na Maję, ale ta ani drgnęła, oparła się swobodnie o zlew. Woda wciąż szumiała. Zrobiłam krok do przodu, odsunęłam własne siedzenie i zrobiłam ruch, jakbym miała siadać. Jakub się złapał i dopiero w połowie siadu zorientował się, że znieruchomiałam. Miał do wyboru albo wyprostować się i wyjść na głupca, albo przegrać tę małą walkę. 
Przegrał. 
Poczułam dziwną satysfakcję i chyba jej część musiała odbić się w oczach, bo Jakub zacisnął mocno wargi. Powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego zmienni mieli tyle pozornie nonsensownych zasad; ich zwierzęta były porywcze i nawet podobna drobnostka mogła ich sprowokować do walki. Wiedziałam, że gdybym była na miejscu Jakuba, poczułabym chęć rzucenia się przez stół i wpakowania pięści w tę zadowoloną z siebie gębę. 
Zacisnęłam ręce na oparciu krzesła.
– Kiedy mówimy, że nie chcesz nic wiedzieć o naszych zdolnościach – powiedzieliśmy spokojnie – mówimy prawdę. 
Wpatrywali się we mnie; uświadomiłam sobie, że użyłam liczby mnogiej. Błąd, ale przydatny – zamazał wrażenie, jakie wywołał rodzaj żeński na Marcelu, wprowadził zamęt. Uśmiechnęłam się lekko. 
– Jeśli bardzo chcecie, mogę sprezentować przemianę całego ciała – ciągnęłam. – Ale muszę nadmienić, że to wyczerpujące, więc raczej nie będę w stanie udać się na bilard. Udać się gdziekolwiek poza łóżkiem. – Zerknęłam na opróżniony kubek. – Ponadto to dość bolesny proces, zatem ufam, że wstrzymacie się z tą prośbą. 
Tyle kłamstw. 
Jakoś wcale mi nie wstyd. 
– Dlaczego to wygląda w ten sposób? – Głos Jakuba był znów mocny, ale zauważyłam, że pobladł lekko, gdy wspomniałam o ponownym pokazie. 
– Gdybym wiedział, postarałbym się to wyeliminować. – Postarałem się, by mój wzrok był zimny. Na użytek pamięci Jakuba dodałam: – Kiedyś było inaczej. 
– Co się zmieniło? 
– Gdybym wiedział, postarałbym się to wyeliminować – powtórzyłem cierpliwie. – Nie mam żadnych hipotez. Może po prostu tak się dzieje z mnie podobnymi. Nie wiem zbyt wiele, ale każdy znany mi morf umarł młodo. Może zgniły im serca? – Uśmiechnęliśmy się niewesoło, krzywo, cynicznie. – Jakubie. Nawet gdybym chciał wytłumaczyć, jak działają moje zmiany, nie byłbym w stanie. Ponieważ po prostu nie wiem. 
To niestety była prawda. Mogłam spekulować, ale to były strzały na ślepo.
– Wiem, że potrzebuję wysokokalorycznych płynów. Do wyboru mam jeszcze tłuszcz, ale chyba nikogo nie zaskoczę, gdy przyznam, że wolę wódkę. – Umilkłam, czekając na komentarz; żaden się nie pojawił. – Posiedzieliśmy, porozmawialiśmy. Czy możemy teraz zająć się istotniejszymi sprawami?
Jakub wstał. Odzyskał już swoją zwyczajową postawę. 
– Nie wydaje mi się, żeby ta kwestia była zakończona – powiedział zimo. – Jednakże... proszę za mną. 
Zaprowadził nas za dom i sypiącą się szopę, na uroczysko. Okrąg gołej, mocno uklepanej ziemi o średnicy około czterech metrów otoczony był rzędem szarych kamyków oraz czterema ludzkimi czaszkami wbitymi na pale. Kości były zżółkłe, cholernie brudne i sztuczne – pełniły funkcję dekoracyjną. Lata temu ktoś wbił je dla żartu i najwidoczniej nikt od tamtej pory nie uznał tego za kiepski dowcip; Kowalski, Kowalski, Kowalski oraz Kowalski trwali przez lata pod nosami Renegatów i wydawało się, że ustąpią dopiero pod naporem wyjątkowo potężnych sił przyrody. 
Obszar promieniował delikatną, nienachalną magią. Odczuwałam to jak ciszę przed burzą, nieokreślone napięcie w powietrzu, zachęcające do przyśpieszenia kroku, by szybciej skryć się w domu. 
Uroczyska były śladami aktywności magicznej; ktoś musiał niegdyś rzucić tutaj czar tak potężny, że jego echo wpisało się w okolicę, na zawsze ją zmieniając.
Od strony lasu szła Zora w towarzystwie niskiego, szczupłego chłopca. Wszystko byłoby z nim w porządku, gdyby nie chropowata, buro-zielona skóra i fakt, że już od jakichś sześćdziesięciu lat wyglądał na dziesięciolatka. Tojad, dziecko mężczyzny i żywiołaczki. Dzięki genom mamusi doskonale dogadywał się ze zwierzętami, nic dziwnego zatem, że obok niego kroczył jeleń, nieprzejęty zupełnie obecnością person o niezbyt przyjaznej aurze. Zbliżyli się do kręgu; Tojad wprowadził zwierzę do środka, dotknął jego pyska i szepnął kilka słów. Jeleń posłusznie ułożył się na ziemi, zamknął oczy i znieruchomiał. 
– Nie zabijajcie, jeśli dacie radę – mruknął pół-żywiołak, przechodząc nad linią kamyków. 
– Jeśli nie będzie żadnych komplikacji, jelonek na pożegnanie dostanie wyprawkę, o jakiej nawet nie śnił – zapewniła Zora. Zwróciła się do mnie i Mai: – Zaczynamy? 
– Nie ma na co czekać. – Wyciągnęła z kieszeni czerwony notesik, kartkowała go chwilę, aż wreszcie zaoferowała południcy. – Będziesz musiała trzymać go przede mną. Jesteś wsparciem, więc również czytaj; nacisk musisz położyć tu, tu i tu. I tutaj też. Przećwicz, ja zajmę się resztą. – Sięgnęła do torby, grzebała w niej chwilę, wyprostowała się z plikiem drobno zapisanych kartek, zszywaczem, igłą i butelką spirytusu. Bez słowa ściągnąłem koszulkę i rzuciłem ją na Kowalskiego. Maja odkaziła igłę i środek mojej piersi, szybkim ruchem przebiła skórę, zaczekała, aż pojawi się kropla krwi, po czym przycisnęła papier do ranki. 
– Trzymaj tak – nakazała, spełniłam żądanie. Przy jeleniu wykonała te same czynności. Odebrała mi świstek i zszyła oba razem, upewniając się, że plamki posoki będą się stykać. – Wejdź do kręgu i postaraj się nie ruszać. 
– Może jego też powinniśmy uśpić – parsknął Tojad złośliwie. 
Zadziwiające, jak bardzo stosunek Renegatów się różnił, gdy myśleli, że mnie nie znają. Wiedziałam, że to głupie, ale czułam urazę za każde nieprzychylne spojrzenie.  
– Obejdzie się – mruknęłam, siadając na ziemi. Wyrównałam oddech, ustawiłam się w jak najwygodniejszej pozycji i zmarłam. Na miarę własnych możliwości. 
Maja wyciągnęła przed siebie ręce, poprawiła notatnik w rękach Zory i w tym samym momencie zaczęły inkantację. 
Magię trudno namówić do współpracy, ale człowiek w swej pysze postanowił, że i ona musi być mu posłuszna. A może kierowała nim niepohamowana żądza wiedzy? Język podsłuchany od istot, których od stania się czystą magią dzieliła bariera tak cienka, że czasem nawet nie zdawali sobie sprawy, że jeszcze mają własną świadomość. Częsta przypadłość żywiołaków. 
Słuchałam mowy Mai, odruchowo i wbrew sobie usiłując wyłapać sens słów, i jak zwykle nic z tego nie wyszło. Dźwięki. Śpiewne-senne-żywiołowe-ponure dźwięki, które zdawały się nie istnieć poza teraźniejszością; nie szło przypomnieć sobie, co przed chwilą zostało powiedziane, chociaż uwierało w mózg jak kamień w bucie. 
Próby zrozumienia przypominały łapanie puszku – delikatny, szybujący kłębek wydaje się być czymś śmiesznie łatwym do chwycenia. Kiedy jednak wyciągasz rękę, niespodziewanie ożywa; już niemal go masz, już wyrok zapadał, a puszek prześlizguje się między palcami i odlatuje kawałek. Niemal słychać pełne szyderstwa złap mnie!
Miałam ochotę zatkać uszy. Mocny, chłodny głos Mai niósł się po polanie, nawet ptaki zamilkły w zasłuchaniu, niezdolne oprzeć się kuszącej inkantacji. 
Wreszcie coś zaczęło się dziać – powietrze jakby zgęstniało, utrzymanie równego tempa oddychania zaczęło sprawiać problem. Pierwsze igiełki pojawiły się w okolicach serca; subtelny, ostry nacisk, bardziej bolałoby usunięcie go. Powoli rozlał się po całym ciele, na każdy milimetr sześcienny, ba!, na każdy atom, ujmując je w maleńkie szczypczyki niemal przyjemnego dyskomfortu. I nagle w te wszystkie puste przestrzenie wlała się magia. 
Ślepy błysk, niemy huk.  
Obca, nieprzetworzona moc zawitała w moim ciele, w moment doprowadzając mnie do eksplozji. Chciałam się wić, rzucać, krzyczeć, łkać... Wszystko puchło, pęczniało, proces przekazywania masy się rozpoczął. 
Moja percepcja rozszerzyła się tak bardzo, że wbrew mgle odbierałam wszystko wokół z krystaliczną jasnością. Zza szopy wyszła Patrycja, młoda niezmienna, moja bliska znajoma, może nawet przyjaciółka. Krótkie, ciemne włosy tworzyły wokół jej wąskiej twarzy o zapadłych, wiecznie zsiniałych oczach delikatną chmurę. Ziewała właśnie, zasłaniając usta lewą ręką i mocno mrużąc powieki, dlatego dopiero po kilku krokach objęła wzorkiem scenę. Miała na sobie dresowe spodnie oraz pogięty podkoszulek, które jak zwykle wisiały na niej jak na wieszaku. Musiała ledwo co wstać z łóżka, na policzku wciąż widoczny był odcisk poduszki. 
Przyszła zobaczyć, co się działo, może miała do Jakuba jakiś pilny interes. 
Nie było jednak istotne, dlaczego zjawiła się przy uroczysku. 
Dużo ważniejszy był fakt, że to było najgorsze, co mogła zrobić. 
Skończyła ziewać i rozejrzała się; jej spojrzenie prześlizgnęło się po Mai i Zorze, jeleniu, Marcelu, mnie, Jakubie... i wróciło do Marcela, zaś Marcel oderwał się od studiowania Kowalskiego i podniósł oczy, jasnozielone, piękne oczy czujnego drapieżnika. 
W tym miejscu pomiędzy tą dwójką powinna przeskoczyć błyskawica, dając wyraz natychmiastowej miłości, jaką do siebie zapłonęli. Niestety, piorun odwiedził tylko Patrycję i nie niósł ze sobą żadnych pozytywnych uczuć. Dziewczyna nie potrzebowała magii, by zupełnie znieruchomieć; przy niej żona Lota wygrałaby konkurs gibkości. Zamarła i ani drgnęła, wciąż wpatrując się w Marcela. Ten zmarszczył brwi i otworzył usta, ale nie zdążył nic powiedzieć. 
Strach Patrycji uderzył we mnie tak taran. 
Magia zapewniała mi tak ogromne postrzeganie rzeczywistości, że odebrałam go wcześniej niż ktokolwiek inny. W normalnej sytuacji byłabym na szarym końcu, ale to nie była normalna sytuacja. 
Jej lęk był wielki, tak wielki, że wyrwałam się z mgły odurzenia. Nie zdążyłam się nawet przestraszyć.
Smród zwierzęcego przerażenia dotarł do reszty. Jedynie reakcja Mai miała znaczenie, a była ona taka, jaka wiedziałam, że będzie. Pół-strzyga odwróciła głowę w kierunku Patrycji nieludzkim, płynnym ruchem, słowa zaklęcia zamarły na jej ustach, nozdrza zadrżały, spomiędzy warg wysunął się czarny język, lodowate, niebieskie oczy zapłonęły głodem.
O Boże, zdążyłam pomyśleć. Nigdy nie odrywaj maga od bólbólbólBÓL BÓL BÓL! 
Niekontrolowana magia chciała się uwolnić z klatki, z mojego ciała, najszybszą drogą było rozerwanie. 
– Maja? – Głos Zory był płaski. 
– Co jest, kurwa?! – Jakub doskoczył do Marcela.
– Maja, spokojnie, kochanie. 
– Patrycja, odejdź! 
Nie drgnęła. Poszarzała na twarzy, tak skupiona na zmiennokształtnym, że nie spostrzegła nagłego zainteresowania gorszej bestii. 
Dźwięki docierały do mnie jak przez grubą ścianę, stłumione, zniekształcone. Nawet nie wiedziałam, że je odbieram. Zmagałam się z BÓLEM! rwało szarpało paliło ZABIJAŁO BOLAŁO! 
Maja zrobiła krok w kierunku niezmiennej, cała jej kontrola nad magią się rozsypała i nagle ruch był możliwy. Ból złamał mnie w pół, runęłam na plecy, nie zdążyłam złapać oddechu, a krzyczałam, wrzeszczałam, wyłam – zdaje się, że godzinami, miesiącami, latami, jeszcze zanim w ogóle zaczęłam. 
Mogłabym wziąć ten ból i obdarować nim cały świat, nikt nie zostałby pominięty. Miotałam się i zwijałam, ciało szukało drogi ucieczki, umysł usiłował się wyłączyć, nie mogąc znieść, ale magia była zbyt żywa, zbyt agresywna, zbyt szukała ujścia. Im bardziej próbowałam uciec, tym większy BÓL! niosła, paliła i rozszarpywała. 
Maja wężowo odwróciła się w moją stronę, krzyk prowokował, drażnił zmysły mocniej niż woń. SKOŃCZ TO BŁAGAM. 
– Marcel, łap ją i spierdalaj! Już!  
Rozkaz ocucił zdumionego zmiennego. Rysiński wystrzelił jak z procy, chwycił Patrycję w pół i pobiegł w kierunku domu, dziewczyna poddała mu się bezwładnie, tylko ten strach stał się jeszcze silniejszy, ale nie tłumił nic. 
Odbierałam zbliżające się niebezpieczeństwo i witałam je z radością.
niech to się skończy 
– Maja. 
Surowy głos Jakuba przedarł się przez nieludzkie wycie bólu, Maja zawahała się i jednym skokiem rzuciła mi się do gardła. Jej paznokcie-szpony rozerwały mi pierś; to było jak pieszczota, jak najczulszy dotyk matki. Pośpiesz się, zabij mnie. Wbiła twarz w ranę, szybciej, wyrwij serce, utnij głowę, jak pocałunek wiosennego słońca i magia zawrzała i rozdarła mnie na pół i nagle wszystko się skończyło. 
Opadłam na ziemię jak worek piasku, wrzask zamarł. 
Niebo nade mną zdawało się wirować, zapadać. 
Z mokrym odgłosem Maja podniosła głowę, krople krwi spadły na moją szyję i brodę. Patrzyłam prosto w głodne śmierci oczy potwora, w wykrzywione, przerażające oblicze o ustach pełnych zębów, ale było mi wszystko jedno. Szpony wbiły się w mój bok na centymetr, jakby bestia zastanawiała się nad czymś. 
Pieszczota. 
Wszystko jedno.  
Maja. 
Pół-strzyga znieruchomiała i trwała tak przez chwilę; patrzyłam na nią obojętnie. Powoli, ostrożnie odjęła pazury i zniknęła. Nie, nie zniknęła – ruszyła w stronę lasu tak szybko, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że usunęła się z zasięgu mojego wzroku. 
– Zora, biegnij po apteczkę. 
– O Boże, Rita... 
Natychmiast, Zora! 
Przyjemne zimno rozlewało się po ciele, tylko to wirowanie było irytujące. 
– Młoda damo – wycedził Jakub prosto do mojego ucha. – Nie waż się umierać. Jeszcze z tobą nie skończyłem. 
Miękko zapadłam w chłodne objęcia ciemności. 
~*~
Obudziłam się z rwącym bólem klatki piersiowej, ale nadal wydawało mi się to czymś śmiesznym w porównaniu do cierpienia sprzed – sprzed kiedy? 
Potoczyłam wokoło wzrokiem, starając się zorientować, gdzie byłam. Pomieszczenie zidentyfikowałam jako pokój medyczny u Renegatów; znajoma leżanka, metalowy stół z pasami, szafki pełne leków z niemagicznych fabryk oraz tajemniczych środków od zielarzy, niskie biurko zawalone jakimiś papierami, w kącie łóżko i ja na nim, przykryta kocem. 
Nie było zegara, okien też nie, tylko mała lampka w pewnej odległości od łóżka rzucała mdłe, zielone światło, więc zastanawiająca mnie kwestia czasu nie została rozstrzygnięta. 
Westchnęłam, starając się w miarę możliwości nie poruszać klatką piersiową. Czułam bandaże, z pewnością pierwszorzędna robota, ale istniały szybsze sposoby na połatanie się niż czekanie. Byłam jednak zbyt obolała i zmęczona, żeby wstać, i nie wiedziałam, jak przyciągnąć czyjąś uwagę – nie miałam siły wołać. 
Zerknęłam w bok – obok stała szafka, a na niej szklanka oraz butelka wypełniona wodą, na szczęście otworzona, bo wątpiłam, czy byłabym w stanie samodzielnie korek usunąć. Chciałam po nią sięgnąć, a zamiast tego wcisnęłam rękę w materac. 
Przez chwilę leżałam nieruchomo, dumając nad tym. Spróbowałam ponownie. Z tym samym efektem. Użyłam drugiej, lewej, i na jej widok zaświtało mi w głowie pewne podejrzenie. Męskie, przeraźliwie chude ramię było zakończone dłonią dwuletniego dziecka o dorosłym kciuku i palcu wskazującym. Zacisnęłam pięść; serdeczny i mały palec się nie zgięły, chociaż mięśnie pracowały sprawnie. Posługując się tą jedną dłonią, mozolnie ściągnęłam z siebie koc; zsunął się na podłogę, ukazując mnie światu. 
Błądziłam oczami po moim ciele. Różne myśli przyszły mi wówczas do głowy, ale żadna nie była mądra. 
W uroczysku zupełnie straciłam kontrolę nad zdolnością morfowania i teraz byłam... byłam... trudno określić, czym byłam. Wyglądałam jak dzieło zaćpanego doktora Frankensteina; zlepek zupełnie niepasujących do siebie części złączonych bez ładu, składu i sensu. Tam dziewczynka, tu mężczyzna, obok starzec; plama czerni, dalej żółci, kępki włosów w różnych kolorach, przestawione stawy lub ich kompletny brak, jakieś wypustki, zrogowacenia... 
Woda, przypomniałam sobie. 
Zbadałam nieruchome ramię; stawy były na swoim miejscu, ale wykręcone w przeciwną stronę. Nie taka znowu wielka przeszkoda; byłoby znacznie gorzej, gdyby w ogóle ich nie było. Barkowy działał poprawnie, zatem, zebrawszy siły, sięgnęłam po butelkę. Okazało się to prostsze niż zakładałam, przynajmniej dopóki nie próbowałam jej podnieść. Dłoń zadrżała, plastik uderzył w szklankę, a ta spadła, z hukiem uderzając w podłogę. 
– No, to kogoś ściągnie tu na pewno – wybełkotałam do siebie i próbowałam się napić. Temu już nie podołałam, nie byłam w stanie zbliżyć butelki do ust. Jęknęłam z frustracją. 
Na szczęście odsiecz przybyła. Trzasnęły zamki – zamknęli mnie? ­– i do pokoju wszedł Hodaniew. Nic nie powiedział, zmarszczył brwi, podszedł bliżej, zupełnie nie przejmując się roztrzaskanym szkłem, i pomógł mi zaspokoić pragnienie. Wypiłam chciwie, opadłam na poduszkę, dysząc. 
Wampir obserwował mnie ciemnymi, podkrążonymi oczami, brązowe włosy muskały kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli. Brwi odcinały się na bladej skórze i tylko ten kontrast był czymś przyciągającym uwagę; miałam przed sobą zwyczajnego mężczyznę koło sześćdziesiątki, średniego wzrostu, średniej tuszy, ze średnią ilością zmarszczek. Nieprzeciętne było jego uzębienie oraz godziny funkcjonowania. Musiało być już po zmroku. Hodaniew sypiał za dnia, co nie było zaskakujące, jako że światło słoneczne zamieniłoby go w kupkę popiołu. 
Lekarz Renegatów. Nie widywałam go często, zazwyczaj się mijaliśmy, a te rzadkie spotkania nie wystarczyły, bym zrozumiała, dlaczego pełnił tę funkcję mimo oczywistych przeciwwskazań. Ale nie czułam strachu, jedynie pewien niepokój, do którego trudno mi było się w ogóle przyznać. Na jego stole lądowały osoby o krwi dużo bardziej kuszącej niż moja – wiekowe, naładowane magią – ale i tak się obawiałam. 
– Więcej? – Wskazał baniak z wodą. 
Pokręciłam głową. 
– Nie zmieści się. Dziękuję – wychrypiałam, odchrząknęłam. Mój głos był dziwny, ni to męski, ni damski. 
Szelest ubrania. W drzwiach stanęła Ula, zdążyłam złapać jej uciekające w bok spojrzenie. Chęć gapienia się była tak silna, że niemal namacalna. Nie dziwiłam się. 
Chciałam zapytać o Maję, ale ukłucie w piersi przypomniało mi, że powinnam mieć inne priorytety. 
– Nie powinnaś odczuwać bólu jeszcze przez kilka godzin. – Ujął mój nadgarstek, chwilę mierzył puls. – Nie... straciłeś wiele krwi, więc szybko dojdziesz do siebie. Pij dużo i jedz czekoladę, to poczujesz się lepiej.
Chciałam unieść brwi, ale chyba mi nie wyszło, sądząc po wyrazie twarzy Hodaniewa. A może właśnie wyszło? Nadal przecież nie spoglądałam w lustro, mogłam mieć oblicze ożywieńca, a na nim mimika chyba nie wyglądałaby zbyt dobrze. 
– Powinnaś? Straciłeś? 
Otrząsnął się szybko i obdarzył mnie krzywym uśmiechem. 
– Nie jestem pewny, którego rodzaju używać. – Machnął ręką, mniej więcej wskazując na mnie. Zerknęłam w dół. Mhm, faktycznie, mogłam wprowadzać zamieszanie nawet w języku. – Musisz mi wybaczyć skonfundowanie. 
– W pełni rozumiem. Sam czuję się odrobinę zmieszany Nazywam się Bartosz. Dam znać, jeśli coś się zmieni. 
Udawałam. Nie było Bartosza, wszyscy wewnątrz mnie byli wyciszeni, tylko ja, Rita. 
– Hodaniew. – Ukłonił się lekko, z klasą. W obecnych czasach już tylko starzy magiczni tak potrafili. No, może jeszcze członkowie panujących monarchii, ale moje szanse na poznanie jakiejkolwiek rodziny królewskiej były doprawdy znikome. – Wampir, lekarz Renegatów. 
– Chętnie uścisnąłbym ci dłoń, ale obawiam się, że moje ręce nie funkcjonują najlepiej w tej chwili. – Przebrałam palcami wykręconego ramienia. Wampir przysunął sobie krzesło spod biurka i usiadł obok łóżka. 
– Myślę, że skoro grzebałem w twojej ranie i zniszczyłem przy tym koszulę, jest to zbędny gest. 
– Lubiłeś ją? Tę koszulę. 
– Wszystkie są identyczne. – Wzruszył ramionami. Ten ruch zupełnie do niego nie pasował, jakby podpatrzył go u kogoś i kopiował, by wydać się przyjaźniejszym. Wstał, podniósł koc i jednym ruchem zarzucił go na mnie. Podziękowałam skinieniem głowy, jakoś do tej pory nie zdawałam sobie sprawy z zimna kąsającego skórę, ale za to byłam porażająco świadoma pustki w żołądku.
– Chętnie porozmawiałbym dłużej, ale mam do ciebie prośbę, Hodaniewie. Chciałbym, żebyś sporządził pewien napój. 
Hodaniew uniósł brwi. 
– Jeśli masz na myśli kawę, jest ona niewskazana.
– Hm, cóż, kawa również wchodzi w skład, ale to jedno z wielu. Części możecie nie mieć, ale to nie szkodzi. – Zerknęłam na stosy papierów. – Byłoby dobrze, gdybyś notował. 
– Mam doskonałą pamięć. 
Nie sprzeczałam się. Zamiast tego wymieniałam, starając się ignorować coraz wyraźniejsze zdumienie na twarzy Hodaniewa. Kiedy skończyłam, milczał chwilę. 
– Cóż, chyba będziemy potrzebować naprawdę dużego blendera – powiedział wreszcie powoli. Poczułam, że powinnam wyjaśnić. 
– To wszystko da mi kopa, a zmielone na miazgę i zmieszane łatwiej się przyjmie. A ja w tej chwili potrzebuję energii. – Byłam na granicy. – Naprawdę dużej ilości energii. I masy. 
– Ula, pamiętasz listę? – Skinięcie głowy. – Możesz się tym zająć? 
Bez słowa poszła. Hodaniew skupił się na mnie, wyraźnie zamierzając zadać mi jakieś pytanie, ale wyprzedziłam go. 
– Czy jesteś w stanie powiedzieć mi, dlaczego tutaj wylądowałem? 
– Masz rozerwaną klatkę piersiową, to niedostateczny powód? 
Dostateczny i odczuwalny, ale nie chciałam zaćmiewać sobie umysłu chemią. 
– Wiesz, co mam na myśli. Co się tam stało? Czy raczej dlaczego to się wydarzyło? I co się działo, kiedy się wyłączyłem? 
– Pamiętasz tamte minuty? 
Nie odpowiedziałam, lecz było to dla doktora dostateczną odpowiedzią – w jego oczach błysnęło... współczucie? O tak, lepiej byłoby nie pamiętać, zagubić w czeluściach przewrotnej maszyny, jaką jest ludzki mózg, usuwający wspomnienia najgorszego bólu.
Odetchnęłam głęboko kilka razy, zanim się odezwałam. 
– Jak się czuje... tamta dziewczyna? 
Zmrużył oczy. 
– Już jej lepiej. Przekazać wyrazy troski?
– Wolałbym zrobić to osobiście. Mówiła coś na temat przyczyny swojego strachu? 
– Nie jestem pewien, czy jesteś osobą, której chcę wyjawiać nasze wewnętrzne sprawy. 
– To dotyczy również mnie. – Boże, nie mówcie mi, że teraz będę musiała się z nim użerać. Maja na pewno sobie poradzi, ale Patrycja to zupełnie inna bajka i chciałam wiedzieć, jak się czuje ­– wątpiłam, że dobrze. Była w tak wielkim przerażeniu, że nawet nie broniła się, gdy Marcel ją chwycił. 
Hodaniew odchylił się na oparcie krzesła. 
– Doprawdy? 
Chciałam skrzyżować ręce na piersi, ale zapomniałam o dysfunkcji prawego ramienia i tylko lewe wylądowało na żebrach. Mało wymowny gest, raczej komiczny, jeśli Hodaniew domyślał się, jaki był mój zamiar. Nic po sobie jednak nie pokazał. 
– Po pierwsze, jej pojawienie się przy uroczysku przerwało zaklęcie, co przyniosło mi nieprawdopodobną ilość bólu. Już samo to powinno wystarczyć. Jesteście mi winni wyjaśnienia. Wasz mag zawiódł, naraził mnie na śmierć. W męczarniach – dodałam ciszej. 
– Przecież to tobie transfuzja była potrzebna – zauważył. – Nikt cię nie zmuszał. 
– Ponieważ działam na zlecenie Jakuba Molera – odparłam chłodno. Nie mogłam go rozgryźć. Im dłużej z nim rozmawiałam, tym wydawał mi się bardziej... niekonkretny? Nie byłam pewna, jak go traktować. – Oraz szefa zmiennych, ale to nie jego ludzie za to odpowiadali. 
– A po drugie? 
Spuściłam z tonu. 
– Po drugie, proszę o to – mówiłam spokojniej, ciszej. Zmartwienie było słyszalne w moim głosie, nie udawałam. – Przez najbliższe kilka tygodni będę pracować ze zmiennokształtnym, na widok którego dziewczyna prawie umarła ze strachu. Chcę wiedzieć, dlaczego. 
Milczeliśmy dłuższą chwilę. 
– Teraz ja zabawię się w wyliczanki – powiedział wreszcie Hodaniew. – Po pierwsze, gdybyś nie kłamała, od razu odpowiedziałbym na każde pytanie. 
Zrobiło mi się zimno, mimo tego milusiego koca. 
– Co proszę? 
– Zakazałem wchodzić Uli do środka, ponieważ zorientowałaby się, kim jesteś naprawdę – ciągnął, jakby mnie nie słyszał – a odnoszę wrażenie, że to nie do końca by cię zachwyciło.
Nie wypadaj z roli. 
– Nie jestem pewien, czy cię rozumiem... 
– Rita – przerwał mi dobitnie, tym jednym słowem zamykając mi usta. No pięknie. – Powinnaś wiedzieć, że nie przepadam za słownymi potyczkami. 
Znów zapadła między nami cisza, mierzyliśmy się spojrzeniami. 
– Skąd wiedziałeś? – zapytałam w końcu. Jego oczy błysnęły. 
– Cóż, aż do teraz nie miałem stuprocentowej pewności, ale nabrałem podejrzeń podczas twojego snu. 
Ty mały, podstępny... 
– Gadałam coś? 
– Można powiedzieć, że twoje ciało przemówiło. – Pochylił się i ujął mnie za łokieć, wygiął rękę w stronę, w którą nie powinna się wyginać. – Wyglądałaś dużo, dużo gorzej, ale najwidoczniej nawet nieprzytomna usiłowałaś doprowadzić się do porządku. W pewnym momencie przestałaś. 
– Brakuje mi paliwa – wymamrotałam. – Co masz na myśli, mówiąc gorzej
– Dodatkowe kończyny. Więcej nie chcesz wiedzieć – ostrzegł. – Ale nie to; z wyglądu nadal jesteś nierozpoznawalna. Zmienił się twój zapach. 
Wcisnęłam tył głowy w poduszkę. 
– Nie mam pojęcia, jak mi się to w ogóle udało, więc nie jestem zaskoczona, że przestało działać. 
– Częściowo działa. Czuję mieszankę różnych woni na skórze, ale najwyraźniejszy jest twój. Rity. Dostatecznie klarowny, by zacząć łączyć kropki, jeśli miało się wcześniej jakieś podejrzenia.
Westchnęłam. 
– A ty miałeś? Ktoś jeszcze wie? Poza Mają i Jakubem.
Zamyślił się. 
– Być może Zora. Przyszła przed zmierzchem, siedziała tu chwilę i nie traktowała cię jak biednego, ale wciąż obcego chłopaka.
Przypomniałam sobie, że zwróciła się do mnie po imieniu, kiedy odpływałam. Ech, przynajmniej to mnie nie zaskoczyło. 
– Zaś co do moich podejrzeń – kontynuował Hodaniew – nie były zbyt liczne. Raczej przeczucia, że nie do końca jesteś takim słabym magiem. Nie interesowało mnie zdobywanie konkretnych informacji, każdy ma jakiś sekret, którym nie chce się dzielić, więc nie drążyłem. Nie wyglądasz na zagrożenie. 
– Bo nim nie jestem. 
– Nie byłbym tego taki pewien – rzekł miękko. – Dlaczego zatem kryjesz swoją umiejętność? 
– A po drugie? – wykręciłam się, powtarzając jego słowa. 
– Po drugie, nie jestem w stanie odpowiedzieć. Maja nadal nie wróciła, zaś Patrycja... – Popatrzył na sufit, jakby mógł on zaprezentować mu prawdy wszechświata. Może mógł, tylko my byliśmy zbyt ograniczeni. – Patrycja siedziała jak sparaliżowana, aż w końcu Jakub kazał Marcelowi się wynosić. Po jego wyjściu zamknęła się w pokoju i nie chce z nikim rozmawiać. Nigdy się tak nie zachowywała – dodał ze zmartwieniem. 
Miał rację. Patrycja była cicha, introwertyczna i bardzo szczęśliwa, że może żyć wśród Renegatów, z dala od reszty świata, oraz nienawidziła bycia w centrum zainteresowania, ale zamykanie się nie pasowało. Brak humoru był oczywisty dla każdego. Zbyt oczywisty, zbyt przyciągający uwagę.  
– Muszę z nią pogadać – stwierdziłam głośno. 
– Myślisz, że ci otworzy? 
– Mam taką nadzieję. Naprawdę potrzebuję odpowiedzi, nie jestem wojownikiem. Muszę wiedzieć, kiedy spierdalać – mruknęłam. 
– To przekleństwo chyba było zbędne...? 
– Przepraszam. – Poruszyłam się na łóżku. – Czy masz jakieś schematy ludzkiego szkieletu? Będzie mi prościej się naprawić, jeśli przed oczami będę miała wzór. 
– Jak powiedziałem, mam doskonałą pamięć. – Postukał się w skroń. Dopiero wtedy zauważyłam, że ma sine paznokcie. – Ale Ula z pewnością znajdzie ci w internecie wszystko, czego potrzebujesz. Albo po prostu przyniesie laptopa. 
Uznałam, że napomnienie, żeby Ula nie zbliżała się zbytnio, będzie uwłaczać jego inteligencji, więc tylko skinęłam głową. Już nie byłam Cyrusem, nie musiałam przestrzegać tego idiotycznego kodeksu, który zabraniał podrapania się po tyłku, chyba że robiłeś to w odpowiedni sposób. Dobrze być w swojej skórze. 
No, nie do końca, pomyślałam, poruszywszy palcami u stóp. 
Nie byłam pewna, ale chyba miałam ich siedem. 
__________

Ha! Istne szaleństwo. Nie minął jeszcze miesiąc, a rozdział już gotowy to wrzucenia. Prawdopodobnie dlatego, że chciałam go jak najszybciej zakończyć i przejść do ciekawszych kwestii (przynajmniej ciekawszych dla mnie), co może być wyczuwalne, niestety. Przepraszam. Najbardziej mi chyba nie leży dyskusja w kuchni Renegatów, ale nie mam pojęcia, co w niej zmienić, by wypadała lepiej. Opatrzmy ją etykietką ałtorka miała gorszy dzień i w miarę możliwości zapomnijmy, dopóki nie wyciągnę tej sprawy.
Pojawiło się trochę akcji, ale już teraz mogę zapowiedzieć, że następnym razem będzie gadanie, dużo gadania. Nigdzie się nie śpieszymy przecież... prawda?
A kiedy się pojawi? Oby jak najszybciej. Właśnie zaczęły mi się ferie, więc liczę, że jakoś spożytkuję czas między nauką. Matura, moi drodzy... Przerwy od szkoły okazują się być czasem wzmożonej pracy, bo nawet nie można się wykręcić jestem zmęczona, wróciłam późno, dajcie mi spokój.
Czuję się troszeczkę oszukana, ot co.

EDIT 8 IX 14
Rozdział poprawiony. 

3 komentarze:

  1. „– Może na początek o pieniądzach. – Jakub skopiował ułożenie moje ciała.” - „mojego”
    „Strach Patrycji uderzył we mnie tak taran.”
    „– Myślę, że skoro cię grzebałem w twojej ranie i zniszczyłem przy tym koszulę, jest to zbędny gest.” - „grzebałem cię”?

    Chyba coś jeszcze widziałem, ale jakoś pominąłem i już do tego nie wracałem. Też widziałem braki przecinków, ale...nie wiem, czy czasem to nie był Twój celowy zabieg, czy coś... :/

    Masakra... Po pierwsze... Co się stało? @_@ Miałem zupełny kogel-mogel w głowię. Co się stało? Dobra, o to już się pytałem. ._. To może co takiego zrobiła Patrycja, że wyprowadziło to z równowagi Maję? I co wspólnego z tym ma Marcel? Polubiłem postać Zorzy. Wampira zresztą też.
    Podczas sceny w kuchni, nie wiem czemu, ale czułem wysokie napięcie. Bardzo mi się podobała. Jakub wyszedł w niej na dupka. Ta zagrywka, że zna jej prawdziwe imię, była poniżej pasa.
    Ogólnie dużo się działo. Jestem ciekaw dalszej akcji. Jejku, pisz szybko~ xD Chyba się nie doczekam kolejnej notki. Ta zostawiła za dużo nierozwiązanych spraw, które będą mnie dręczyć. D:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, już poprawiam. A to "cię grzebałem" miało być początkowo "cię połatałem", ale powtarzało się, więc zmieniłam i najwidoczniej zapomniałam o zaimku.
      W sekwencji przerwanego zaklęcia ów brak przecinków jest zamierzony. Nie chciałam spowalniać nimi tempa myśli Rity. W innych miejscach prawdopodobnie jest to błąd.

      Patrycja się przeraziła na widok Marcela, ot tyle, ale zapach jej strachu sprowokował bezrozumną bestię w Mai do ataku. No, nie do końca ataku; samodyscyplina Mai jest ogromna (hm, Jakub też miał spory wkład, ale to nie są informacje na komentarz), dlatego nie uległa żądzy krwi i zdołała uratować Ritę, a potem odbiec w las, zamiast zabić wszystkich zgromadzonych, poczynając od najsłabszego ogniwa - bojącego się ogniwa. Na różnych szkoleniach mówi się, że najważniejsze w starciu z jakimś zwierzęciem to nie okazać po sobie strachu. Wtedy są większe szanse, że do walki w ogóle nie dojdzie, zgodnie z logiką "skoro się mnie nie boi, jest lepszy, wycofam się", która w ludzkim społeczeństwie też zresztą funkcjonuje. Strach = słabość, podatność na atak, łatwe mięso.
      Mogę dodać, że Maja jest tak blisko z Ritą własnie dlatego, że ta nigdy się jej nie bała.
      Przypomina mi się gif, na którym trener bez wahania trzasnął kobrę po łbie, bo na niego syczała. :)
      Hm, wampir w sumie wyskoczył dość niespodziewanie, nie miałam w planach takiej postaci, ale cieszę się, że mimo tego się udał. Być może jeszcze będzie miał okazję się pokazać, nie mam absolutnej pewności. Póki co jest postacią epizodyczną. Zaś Zora... cóż, to zdecydowanie istotna bohaterka, więc nie będę się rozwodzić na jej temat. Trzeba ją poznać na własną rękę. :)
      O! No to może nie wypadł ten fragment aż tak źle, jak w moich oczach wypada. Jakub jest przede wszystkim biznesmenem i większość jego działań ma drugie dno, ale nie nazwałabym go dupkiem. Troszczy się o swoich podwładnych i bywa w tej trosce bezwzględny, nie ma nic przeciwko kłamstwom i kantowaniu, żeby wszystko poszło po jego myśli, ale nie robi tego wyłącznie dla swojej wygody, ciąży na nim odpowiedzialność. Nie jest pozytywną postacią, ale nie jest też przeciwnikiem Rity. Gdyby był, Maja by odeszła. Nawet pomimo uczuć, które trzymają ją przy Jakubie i zmuszają do odwrócenia wzroku (ale o tym później. Być może już w nastepnym rozdziale).
      Postaram się wykorzystać ferie jak najlepiej, a że w łódzkim właśnie się zaczęły... ^^

      Usuń
  2. Chciałam tylko uprzejmie zameldować, że jestem już tutaj, a kto wie, co przyniesie noc... :3

    OdpowiedzUsuń