23 marca 2014

Sól ziemi VIII

Rozdział 8
Tylko zwykła dezercja?

– To chyba jakiś pieprzony żart.
Przerzucałam kartki w teczce z coraz większą irytacją, Marcel milczał ponuro i ściskał kierownicę swojego samochodu. W smukłym, srebrnym Oplu panował porządek, jaki nigdy nie gościł w moim pojeździe, mimo że korzystałam z niego raczej rzadko. Wokół lusterka zapleciony był krótki, skromny różaniec; zaskoczył mnie jego widok, ale powstrzymałam się przed zdawaniem pytań. 
Magiczni zazwyczaj niespecjalnie ufali siłom niebieskim i unikali wiązania się z nimi w jakikolwiek sposób, co nie powinno dziwić nikogo, kto spotkał kiedyś anioła. Widać zmienny miał powody, by trzymać przy sobie symbole wiary. 
Może modlił się o jak najdłuższy żywot swojego wozu. 
– Doceniam, że zaczekałeś na mnie z zajrzeniem do środka, ale chyba wyszłoby nam na dobre, gdybyś to otworzył wcześniej. – Rzuciłam na deskę rozdzielczą gruby plik papierzysk. – Te tutaj to opis trzech pierwszych przypadków. Zeznania świadków, zdjęcia, skany, szczegółowy opis działania magów, spekulacje odnośnie talentu porwanego. Zaś to – dźgnęłam kartki ułożone na moich kolanach – pozostałe przypadki. Raporty, co magowie zastali i co zrobili, żadnych zeznań obecnych, nic. Przypadek żywiołaczki i starego maga to krótkie notatki, że mogą być powiązane z serią zniknięć. A o Beci nie ma nawet zdania! – Mój głos drżał z wściekłości. 
Marcel wyciągnął telefon – nieśmiertelną, niezniszczalną Nokię, która jako jedna z niewielu komórek działała w ciągłej obecności magicznych – i podał go mnie. 
– Żmijak i Raczkowski – oznajmił, zapuszczając silnik. – Żmijak jest szefem, spróbuj najpierw z nim się skontaktować. 
– Dokąd jedziemy? 
– Porozmawiać ze śledczymi w cztery oczy. – Jego ton był złowróżbny. 
Wybrałam numer Żmijaka, gotowa nawrzeszczeć nań w chwili, gdy odbierze, ale sygnał wybierania zakończył się samoistnie. Z młodszym – Pawłem Raczkowskim – było tak samo. Zmarszczyłam brwi. 
– Wiedzą, że to ty dzwonisz?
– Nie podawałem im tego numeru.
Ponowiłam połączenie i znów nikt nie odebrał. Zacisnęłam palce na telefonie, powstrzymując pokusę, by nim rzucić.
– Mogli go skądś dostać?
– Nie. – Prowadził płynnie i pewnie, choć linia jego szczęki była napięta. – To numer prywatny. Nie zna go wielu ludzi, a oni i tak mają zakaz udostępniania dalej.
Podniosłam z podłogi torbę i grzebałam w niej chwilę, szukając własnego sprzętu. Wyciągnęłam smartfon. Akurat jazdę uniemożliwiało nam czerwone światło, więc Marcel rzucił mi zaskoczone spojrzenie. 
– Stać cię na wciąż nowe modele? – wyrwało mu się. Mało subtelne, ale nie dziwiłam się jego zdumieniu. Nie wyglądałam na osobę, która mogła sobie pozwolić na luksus comiesięcznego wyrzucania forsy w błoto, byle robić wrażenie najnowszym cudem techniki. 
Miałam na sobie zniszczone, brudne trampki, ciemne męskie szorty i luźną koszulkę z motywem Star Wars; nadruk trzymał się nieźle, ale kolor materiału był wyraźnie sprany. Jedyną porządną rzeczą w moim wyglądzie była duża, markowa torba unisex, do której czeluści sama bałam się niekiedy zapuszczać. Była na tyle ciężka, że gdybym przywaliła nią komuś w głowę, biedak mógłby się przewrócić i już nie wstać. 
Wbiłam numer Żmijaka. 
– Elektronika psuje się w mojej obecności w okolicach końca gwarancji – wyjaśniłam. – Wiele nie tracę. 
Nie skomentował. Może i tak uważał, że marnuję fundusze. 
W głośniku odezwał się tylko sygnał wybierania, w przypadku Raczkowskiego to samo. Ze złością cisnęłam komórką we wnętrze torby i natychmiast straciłam ją z oczu. Zniknęła jak zaczarowana. 
– Najpierw jedziemy do młodszego, łatwiej będzie go przycisnąć – powiedział Marcel po chwili ciszy. 
– Sam wszystko wyśpiewa – mruknęłam. – Gadatliwy jest.
– Znasz go?
– Nie. Po protu przyjechałam do brata, zanim sobie poszli. Zamieniliśmy kilka słów.
– Zachowywali się nerwowo? 
– Nie, wręcz przeciwnie... – Zdawałam się patrzeć na tamten poranek jak przez grube szkło, chroniące mnie przed pojęciem znaczenia słów, które wypowiadałam. – Tylko raz Żmijak zachował się gwałtownie, kiedy upomniał młodego.
– Co mówił?
– Żmijak czy Raczkowski?
– Raczkowski.
Zmarszczyłam brwi. 
– Nic szczególnego. Przyznał, że wszyscy dysponują silną mocą. Pewnie powiedziałby coś więcej, ale starszy go upomniał. 
– Dwie wiedźmy, dwóch nekromantów, być może trzech magów, stary i młody żywiołak, Cyrus i twoja bratanica – wyliczył Marcel. 
– O tylu wiemy – zauważyłam. – Może być więcej, tylko nikt nie zgłosił. Nie każdy ufa Strażnicy.
– Najwyraźniej słusznie, skoro jej przedstawiciele tak szybko oddali sprawę dwójce amatorów – rzucił sucho. Wzruszyłam ramionami. 
– Nie znają się na śledztwie lepiej niż my. 
Poza tym sami mogli być łakomym kąskiem. 
– Jakim talentem dysponuje Beata?
Spojrzałam na zmiennego z niedowierzaniem. 
– Chyba nie oczekujesz, że odpowiem na podobne pytanie?
Wzruszył ramionami. 
– Nie szkodzi zapytać. – Zatrzymał się na parkingu osiedlowego supermarketu. – Wysiadamy. Przejdziemy kawałek, chłopak nie musi wiedzieć, jakim samochodem jeżdżę. 
Wyskoczyłam na kostkę, poprawiłam pasek torby. 
– Nie psuje się? – zapytałam, pukając paznokciem w karoserię.
– Nie korzystam z niego często. Raz w tygodniu robię rundkę, żeby maszyneria się nie zastała. Wolę biegać. 
Uniosłam lewą brew. Wspaniale umiałam tę brew unosić, z prawą szło nieco gorzej, ale i tak robiła wrażenie. 
– Na dwóch czy czterech nogach? 
Nie przypuszczałam, by Marcel odpowiedział na pytanie o formę równie łatwo co wysłany z ubraniami Cyrusa dzieciak, więc usiłowałam zebrać przynajmniej kilka informacji niewinnymi, żartobliwymi komentarzami. 
W przypadku dwóch nóg mogłam założyć, że po przemianie jest zbyt duży albo zbyt niebezpieczny, żeby pałętać się po mieście i nie wzbudzać paniki. Nie wyglądał i nie zachowywał się jak mały drapieżnik, ale potrzebowałam potwierdzenia. 
– Nie lubię, gdy damy mdleją w mojej obecności. – W jego oku nieoczekiwanie błysnęła iskierka humoru. Zmarszczyłam nos. 
– Chyba nie rozumiem, co masz na myśli. 
– Zrozumiałabyś. – W jego głosie brzęczał śmiech. 
– To nie jest odpowiedź na moje pytanie – zauważyłam.
– Innej nie otrzymasz. 
Nie odezwałam się. Marcel poprowadził w stronę bloku pomalowanego we wszystkie kolory tęczy, stanęliśmy przed drzwiami klatki schodowej. Zadarłam głowę i otaksowałam okna spojrzeniem. 
– Mieszka tutaj sam? 
– Tak. To sierota. – Wyciągnął rękę do domofonu, ale zawahał się. – Nie dysponujesz pewnie żadnymi zaklęciami iluzji?
Popatrzyłam jak na idiotę. Bardzo starannie popatrzyłam. Dysponowałam czymś po stokroć lepszym. 
– Trudno. – Wdusił przycisk, ale inny niż ten, do którego początkowo sięgnął. – Bądź cicho i wyglądaj niewinnie na użytek wszelkich podglądaczy. 
– Tak? – W głośniku rozległ się zniekształcony głos. 
– ...bry, listonosz – rzucił Marcel beznamiętnym, znudzonym tonem.
To nie przejdzie, pomyślałam i w tej samej chwili rozległ się brzęczyk. Marcel chwycił klamkę i otworzył przede mną drzwi, gestem zapraszając do środka. Zaraz jednak zamazał wrażenie, jakie zrobił ten szarmancki ruch, bowiem wskoczył za mną do piwnicznego, przyjemnie chłodnego powietrza i, przeskakując po dwa stopnie, pognał na górę lekko jak kozica. Na szczęście tylko na pierwsze piętro. 
– Zapukaj – rozkazał. – Ciebie nie zna, już prędzej otworzy obcej niż mnie. I mówiłem coś na temat porzucania niewinnego wyglądu? 
– Może pamiętać moją twarz z dnia porwania Beci – zwróciłam uwagę. – Widział mnie przez kilka minut. 
– Jeśli nie ma fotograficznej pamięci, raczej to wątpliwe. – Oparł się ramieniem o ścianę kilka schodków niżej. – Zresztą może przyjąć, że przypomniałaś sobie coś odnośnie sprawy, ale nie wiesz o zmianie graczy. Twoje nazwisko nie było wymienione ani razu, Butkiewiczówna na to naciskała. 
– Naciągane to – burknęłam. – Skąd niby miałabym jego adres? 
– Nie jest zastrzeżony. Po prostu zapukaj, na litość boską. I nie zapomnij o niewinnym wyglądzie. – Zaplótł ramiona na piersi, pochylił lekko głowę. – Postaraj się oddychać jak najciszej, spróbuję coś wyłapać z mieszkania. 
Nie spodziewałam się, że Paweł otworzy, i nie przeliczyłam się. Przez około minutę usiłowałam zwrócić uwagę kogoś obecnego w środku, spojrzałam pytająco na Marcela, ale nie wyprostował się. Zapukałam raz jeszcze i wtedy otworzyły się drzwi naprzeciwko. Obejrzałam się przez ramię. Młoda, na oko piętnastoletnia, ładna dziewczyna ubrana z luźną, młodzieżową elegancją, która w odpowiednich okolicznościach mogła zniknąć, zastąpiona subtelną seksownością – gdyby tylko była starsza. Ciemne włosy układały się z idealną perfekcją, stanowiąc doskonałe obramowanie dla wciąż nieco dziecięcej twarzyczki, na której zdawał się nie gościć gram makijażu – efekt ciężkiej, długiej pracy przed lustrem. 
Mogłam się założyć, że w swoim gronie uchodziła za legendarną piękność. Albo za skończoną sukę. Albo jedno i drugie. 
– Wrócę na dziesiątą! – krzyknęła za siebie, odwróciła głowę w moją stronę i raczej odruchowo rzuciła: – Dzień dobry. 
– Cześć – odpowiedziałam. – Wiesz może, czy Paweł w domu?
Już miała sfrunąć ze schodów, ale moje słowa ją zatrzymały; zamarła z uniesioną stopą i dłonią na barierce. Gdyby zrobić jej wówczas zdjęcie, jak nic wygrałoby jakąś ważną nagrodę. 
– Nie ma go. Chyba gdzieś wyjechał wczoraj. Prosił mamę, żeby mu kwiatki podlewała trzy razy w tygodniu, ale pewnie ja będę musiała to robić. – Skrzywiła się. 
– Mówił, na ile jedzie? 
– Nie wspominał. – Wzruszyła ramionami. Uśmiechnęłam się, nie mogłam się powstrzymać – czy też byłam kiedyś tak zblazowana?
– Dzięki za pomoc. 
Zbiegła po schodach, nie zaszczycając Marcela ani jednym spojrzeniem. 
– Powodzenia przy podlewaniu! – zawołałam za nią, przechylając się przez barierkę. Odpowiedzią był huk otwieranych z impetem drzwi. Popatrzyłam na zmiennego. – Chyba jesteś za stary, by chciało jej się zwracać na ciebie uwagę. Widziałam w jej oczach pogardę dla tak antycznej osoby jak ja, a co dopiero do ciebie. Ile masz lat?
Ja, Rita, mistrzyni taktu, zawsze do usług. 
– Nie interesują mnie szczeniaki. – Jedyny komentarz, na jaki się zdobył.
A kto go interesuje?, odezwał się zdecydowanie kobiecy głos, niski i zmysłowy, nie mój. 
Cicho, burknęłam niecierpliwie. 
– To co robimy? Włamujemy się?
Rozdął nozdrza, podszedł bliżej i musnął palcami dziurkę od klucza. 
– Nie. Czuję tu zaklęcia obronne. Mógłbym je przełamać, ale wydaje mi się, że to za dużo zachodu. Zresztą, nie jesteśmy nawet pewni, czy jest po co wchodzić do środka. Raczkowski był po prostu asystentem.
– Ale jego niespodziewany wyjazd daje do myślenia.
– Tak. – Cofnął dłoń. – Postawię w pobliżu czujki, żeby dali znać, kiedy się pojawi.
– Nie zaszkodzi – zgodziłam się potulnie, ale w istocie miałam przed oczami obraz Marcela forsującego drzwi. Mogłam się założyć, że jeśli uznałby włamanie za konieczne, nie raczyłby mnie zabrać. Jeśli również chciałam się rozejrzeć, nawet pobieżnie, musiałam dobrać się do mieszkania teraz. 
Popatrzyłam na sąsiednie drzwi z namysłem. 
– Ci tutaj mają klucz. Myślisz, że byliby go w stanie udostępnić?
– Wątpię – powiedział szybko, odrobinę zbyt szybko jak na mój gust. Zrobił kilka kroków, ale zatrzymał się na półpiętrze, widząc, że nie ruszyłam się z miejsca. Westchnął z rezygnacją. – Musiałabyś wymyślić naprawdę przekonująca historyjkę. 
– Kto nie ryzykuje... – mruknęłam i nacisnęłam dzwonek. Stałam do Marcela odwrócona plecami, więc szybciutko zwiększyłam sobie oczy, by wyglądały na bardziej ufne i szczerze. Przydatna rzecz, sprawdziła się w niezliczonych sytuacjach.
Otworzyła około czterdziestoletnia kobieta, której podobieństwo do zblazowanej dziewoi było wręcz uderzające – to samo czoło, kości policzkowe, nos, usta. Nawet sposób, w jaki stała, wydał się znajomy. Jej szczupłą, ale już rozmazującą się sylwetkę oplatała prosta, czarna sukienka w słoneczniki, widocznie od wielu lat służąca jako ubranie domowe – krój był tak niemodny, że nawet ignorantka taka jak ja musiała to zauważyć. 
– Dzień dobry! – wykrzyknęłam z pewnym swego uśmiechem na ustach. – Czy może pani teraz? 
– Mogę teraz co? – zdziwiła się. Mój uśmiech stał się nieco zakłopotany.
– No, poszukać aparatu... – Przedmiot, jakiego nie znajdzie się w mieszkaniu magicznego. Nie chciałam mierzyć się z wyrzutami sumienia, w razie gdybym musiała zabrać sprzęt, po który rzekomo przybyłam. 
– To chyba pomyłka – powiedziała powoli, ale ja otworzyłam szerzej oczy i gwałtownie potrząsnęłam głową. 
– Paweł miał pani powiedzieć! – jęknęłam z irytacją. – Przepraszam, że panią nachodzę, ale ja naprawdę potrzebuję tego aparatu. 
– Pan Raczkowski nie dawał mi niczego na przechowanie...
Mój uśmiech zgasł do reszty, ale zaraz znów się rozpromieniłam.
– Bo on jest w mieszkaniu! Miał go zostawić na widoku, żebym nie musiała szukać. 
Kobieta przyglądała mi się z coraz większym zdumieniem. 
– Nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi... 
Zmieszałam się. 
– No, żeby mi pani mieszkanie otworzyła. Żebym aparat mogła zabrać. Znajdę go i już mnie nie ma – zapewniłam. 
– Paweł to pani przyjaciel? 
– Raczej znajomy – sprostowałam. – Pożyczyłam mu ostatnio mój aparat i przypomniałam sobie o tym dopiero dwa dni temu, kiedy mama powiedziała, że na zjeździe rodzinnym będę robić zdjęcia. Jest przekonana o moim fotograficznym geniuszu, ale ja nie jestem pewna, czy w istocie posiadam jakiś talent, chociaż swego czasu chciałam studiować fotografię – paplałam z taką prędkością, że sama miałam problem ze zrozumieniem, co właściwie mówię. – Czy mogłaby pani...? 
– Momencik – cofnęła się, przymknęła drzwi; po chwili wróciła, dzierżąc klucz. Widać oba zamki były takie same. Podeszła do sąsiednich drzwi i otworzyła je, a ja z ulgą zobaczyłam iskierkę rozbrajanego zaklęcia, błysk, który kobieta mogła uznać za odbicie światła. 
Marcel wciąż stał na półpiętrze zupełnie nieruchomo, przyglądając mi się z zagadkową miną; najwyraźniej umknął uwadze czterdziestolatki. Skinęłam na niego ręką.
– Mój przyjaciel pomoże mi w poszukiwaniach – powiedziałam do kobiety. Znieruchomiała z ręką na klamce i uchylonymi drzwiami; wyraźnie nie spodobała się jej wizja wpuszczenia do mieszkania sąsiada dwóch zupełnie obcych ludzi. 
– Wie pani co – zaczęła, wyraźnie zdecydowana mnie odprawić – nie sądzę...
– My naprawdę tylko na chwilkę – przerwał jej Marcel tak ciepłym, tak szczerym głosem w towarzystwie tak ciepłego, tak szczerego uśmiechu, że wszelki opór rozwiał się jak dym i mieszkanie Raczkowskiego stanęło przed nami otworem. 
Marcel z uśmiechem na twarzy, bez napięcia ściągającego rysy, wyglądał zupełnie inaczej, nawet jeśli ten uśmiech nie był tak ciepły i tak szczery, na jaki wyglądał.
Strasznie tania jesteś, skoro można cię kupić za uśmiech. 
Odchrząknęłam, przywołując się do porządku, przekroczyłam próg. 
– Mam nadzieję, że rzeczywiście zostawił go gdzieś na wierzchu, bo nie jestem zachwycona myślą grzebania w jego rzeczach – rzuciłam swobodnie. 
– Może pani do niego zadzwonić. – Z trudem oderwała spojrzenie od zmiennokształtnego.
– Dobijam się do niego od rana i nic – oznajmiłam.
Rozejrzeliśmy się po pokojach, otworzyliśmy kilka szafek, ale w oczy nie się nam rzuciło się nic ciekawego. Mieszkanie prezentowało się zupełnie normalnie, jedynie szafa z ubraniami była opustoszała, ale nie było to dziwne, skoro dzieciak rzekomo wyjechał. Wyglądając na zdenerwowaną, raz jeszcze wybrałam numer Pawła i raz jeszcze przekonałam się, że dzwonek został radośnie zignorowany. 
– Zabiję go – syknęłam cichutko, kiedy szczęknął zamek i zaklęcie znów się uaktywniło. – Przepraszam, że zajęłam pani czas – zreflektowałam się z winą wymalowaną na twarzy. 
– To nic takiego – zapewniła mnie. – Powinnaś chłopakowi dać po uszach.
– Tak zrobię, jak tylko wróci – przytaknęłam ponurym tonem.
Ja i Marcel wyszliśmy na ulicę i powoli podążyliśmy w stronę samochodu, pogrążeni w myślach. 
– Powinieneś częściej się uśmiechać – wymsknęło mi się niespodziewanie, nie zdążyłam ugryźć się w język. Zmienny uniósł lekko jedną brew. 
– Czy tak? 
Nie było sensu udawać, że nic nie powiedziałam. 
– Wyglądasz o wiele... przystępniej – wyjaśniłam.
– Rzadko odczuwam potrzebę... przystępnego wyglądu. – Zawiesił głos w podobny sposób, co ja. Wzruszyłam ramionami. 
– Ludzie chętniej otwierają się wobec uprzejmego zachowania i miłego wyrazu twarzy, a nie grubiańskiego traktowania i grymasu. 
– Nie traktuję ludzi grubiańsko. 
Nie odpowiedziałam. 
– Powiedzmy, że przerażam ich, aż powiedzą wszystko, co mnie interesuje – uzupełnił po chwili ciszy. 
– To wspaniale – mruknęłam z przekąsem. – Niewątpliwie wyśpiewują informacje. 
– W rytm najszybszych utworów – zgodził się. – Czasem jestem zaszokowany ich poziomem muzycznego obycia.
– Pozory mogą mylić – rzuciłam. 
– To prawda. – Brzmiał teraz poważniej, ostrzej. – Jetem przekonany, że wiele na ten temat wiesz.
Patrzyłam na niego badawczo dłuższy moment.
– Mam niejasne wrażenie, że właśnie mnie obraziłeś – powiedziałam powoli.
– Skąd. Myślałem raczej o twoim... przyjacielu. Bartoszu, czy jakkolwiek ma on na imię.
– Podajesz w wątpliwość jego tożsamość? – zaciekawiłam się.
– Jakub przedstawił to dość jasno. 
– Kłamstwo, będące w połowie prawdą, jest zwykle najlepsze – zauważyłam, starannie zamykając niepokój w obszernym, pancernym pudle, na wypadek gdyby urósł i rozsadził mniejszą, słabszą skrzynkę. 
Panuj nad sobą. 
– Nie męczy cię to? – zapytał znienacka. Zmarszczyłam brwi.
– Nie rozumiem. 
– Nie możesz mieć pewności, że jest tym, za kogo się podaje. 
Zachmurzyłam się. 
– Bartek nigdy nikogo nie oszukał.
– Nie możesz tego wiedzieć – powiedział twardo. Zmierzyłam go chłodnym wzrokiem.
– Owszem, mogę. – Sama nim jestem, do cholery.
– Zatem jak wyjaśnisz, czemu mówi o sobie zarówno jak o mężczyźnie, jak i kobiecie? Nawet w liczbie mnogiej? 
Zatrzymałam się gwałtownie na chodniku, jakiś chłopak prawie na mnie wpadł i niemal się przewrócił; rzucił pod nosem przekleństwo, ale wystarczyło jedno spojrzenie Marcela, by wycofał się z chęci obdarzenia mnie paroma inwektywami i czmychnął. 
– Może sam nie wie, kim jest – warknęłam ze zniecierpliwieniem. – Dlaczego w ogóle prowadzimy tę rozmowę? Myślałam, że pakt zakazuje ci pytania o Bartka? 
Wygiął lekko wargi, a pełen zadowolenia z siebie błysk w jego oczach wzbudził we mnie najgorsze podejrzenia. Gorączkowo usiłowałam przypomnieć sobie treść umowy; cholera, mogłam ją zachować, zamiast tak lekkomyślnie oddać w jego ręce! Ale co by to zmieniło? 
– Najwyraźniej znalazłeś sposób na ominięcie postanowień – mówiłam z goryczą. Skłonił głowę, jakbym obdarzyła go komplementem. 
– W pewnym stopniu – przyznał z satysfakcją. 
– To wspaniale – powtórzyłam i sztywno ruszyłam przed siebie.
– Dziwisz mi się? – zawołał za mną; kilka kroków i był przy moim boku, bez trudu utrzymując szybki marsz, jaki narzuciłam. – Ciekaw jestem, jak ty byś się zachowała w podobnej sytuacji. 
– Łamiesz warunki. – Byłam wzburzona, najchętniej trzasnęłabym tę gębę, ale obawiałam się, że to moja ręka bardziej by ucierpiała w spotkaniu ze szczęką Marcela. 
Mogłaś się spodziewać, że będzie próbował. 
– Mogłaś się spodziewać, że będę próbował. 
– Ano mogłam – burknęłam gniewnie, do siebie i do niego. – Nauczka na przyszłość, nie oczekuj niczego dobrego od zmiennokształtnych.
– Nie martw się. Jestem jedyny w swoim rodzaju. 
Dotarliśmy do samochodu, Marcel zapuścił silnik i wyjechał na ulicę. Milczałam ponuro, nerwowo obracając w dłoni telefon. 
Bałam się. Gdyby znalazł się z Bartkiem sam na sam, bez żadnego świadka, zabiłby go? Czy będzie go ścigał, gdy ta maskarada się skończy? Blokował go pakt, ale właśnie udowodnił, że potrafi ominąć postanowienia... Czy to możliwe, że uda mu się przejść także nad kwestią amnestii? 
Czy Marcel zawahałby się przed rozerwaniem mi gardła, gdyby w tej chwili dowiedział się, że Bartosz to ja? 
Dlaczego w ogóle miałby chcieć mojej – Bartosza – śmierci? 
Zerknęłam na niego spod oka. Ze ściągniętymi w skupieniu brwiami zręcznie manewrował między innymi pojazdami, czujnie obserwował ruch. Zachowywał się, jakby urodził się tylko po to, by być kierowcą. Niemal zapragnęłam, by wydarzył się jakiś wypadek. 
Widzi we mnie – w Bartku – zagrożenie. Czy to nie oczywiste? 
Nie mogłam na stałe stać się jego ukochanym alfą – nadal miałabym siłę Rity, nie siłę twardego zmiennokształtnego w średnim wieku, zaś przemiana w niedźwiedzia była poza moim zasięgiem – ale mogłam namieszać. Podszywać, oszukiwać, kraść, zabijać i zrzucać winę na osoby oddalone o setki kilometrów. Najwyraźniej Marcel nie wierzył, że posiadanie odpowiednich predyspozycji nie determinuje wyboru ścieżki życiowej. 
Jedynym wyjściem, jakie widziałam, o ile przeżyję, to całkowicie usunięcie istnienia Bartka. 
Ha. 
– Musisz się nim brzydzić – odezwałam się, gdy Marcel się zatrzymał i wysiedliśmy. Tym razem byliśmy w przyjemniejszej, ładniejszej okolicy; domki wokół miały czyste okna, zadbane chodniki i czyste ściany. Zza dwóch ogrodzeń obserwowały nas psy, ale gdy Marcel się zbliżył, umknęły. Zwierzęta na ogół unikały zmiennych; trudno było je winić. 
– Nie. 
Musiałam mieć naprawdę zdumioną minę, bo parsknął krótkim śmiechem. 
– Rozwiniesz? 
– Nie. 
– On nie może zmienić tego, kim jest, wiesz – zaryzykowałam przemowę do rozsądku, ale wątpiłam, by miała odnieść jakikolwiek skutek. – Unika zmian w miarę możliwości. 
– Powtarzam: nie możesz być tego pewna.
Zgrzytnęłam zębami. 
– Zgodnie z twoją logiką, zwykli ludzie dawno powinni powybijać wszystkich zmiennych, bo nie jesteście tymi, za kogo się podajecie, a wasze pazury i inne mogą zrobić kuku.
Zatrzymał się, ja także, przyszpilona jego uważnym spojrzeniem. 
– Zapominasz o istotnym szczególe – powiedział zaskakująco łagodnie. – My mamy tylko dwie postacie – człowieka i zwierzęcia. Można nas zapamiętać, wyłowić z tłumu. Twój Bartosz ma nieskończenie wiele twarzy. Jak zaufać takiej osobie? 
– Ja mu ufam. 
– A poza tobą?
Potrząsnęłam głową. 
– Nie będę wymieniać nazwisk. 
– Nie wymagam tego – wciąż mówił cicho, spokojnie, stał blisko i lekko pochylał się w moją stronę. Przyglądałam mu się nieco zmieszana, niepewna, jak mam traktować ten... niemal czuły ton. – Usiłuję sprawić, byś zastanowiła się chwilę nad swoim... przyjacielem. 
Znowu ta pauza przed ostatnim słowem. 
– Nie muszę się nad nim zastanawiać. Nigdy nie zrobił nic, żebym zwątpiła w jego uczciwość. 
– Nie możesz być tego pewna – oznajmił po raz trzeci. 
Boże, facet był dobry. Gdybym była przypadkową dziewczyną o znajomym takim jak Bartek, Marcelowi udałoby się zasiać we mnie wątpliwości. Setki scenariuszy Bartoszowych nadużyć przemknęłyby mi przez głowę, co następny to gorszy, obrzydliwszy.
Mówił zdecydowanie, brzmiał racjonalnie... Zamiast mnie zniechęcić, uświadomił mi, jak ludzie świadomi mojego sekretu mogli mnie postrzegać. Czy rzeczywiście patrzyli na mnie z obawą? Czy zastanawiali się, ile masek noszę, czy udaję innych, czy bawię się ich kosztem? 
Wyglądało na to, że miałam w sobie naturalną, wrodzoną dwulicowość. 
Te myśli musiały odbić się na mojej twarzy – choć przysięgłabym, że nie drgnął ani jeden mięsień – ponieważ cofnął się bez słowa, lekko kiwnąwszy głową, i ponownie ruszył w stronę domu Żmijaka. Przez chwilę tępo wpatrywałam się przed siebie, ale szczeknięcie psa wybudziło mnie z podobnego do transu stanu, wywołanego słuchaniem własnych ponurych rozważań. Otrząsnęłam się i potruchtałam za Marcelem. 
Zatrzymał się przed furtką odpowiedniego domu i wdusił przycisk dzwonka. Staliśmy, ale nikt nie odpowiedział. Rozejrzałam się wokół. 
– Trudno oczekiwać, że i tym razem nam się poszczęści i sąsiadka pomocnie otworzy drzwi. 
– Racja. – Sięgnął do jednej z licznych kieszeni swoich bojówek i wyciągnął niewielkie etui. – Stań tak, żeby mnie zasłonić, tutaj, i wyglądaj na znudzoną. 
Posłusznie zmieniłam pozycję. 
– Nie wiem, czy włamanie to taki dobry pomysł. 
– Ja nazywam to... zwiedzaniem posesji. 
– Jest środek dnia. 
– Nie. – Poświęcił ułamek sekundy, by przekręcić nadgarstek i zerknąć na tarczę zegarka. – Jest dziesiąta, czyli czas intensywnej pracy i maratonów serialowych w telewizji. Nikogo nie interesuje, co się dzieje na ulicy.
– Żebyś się tylko nie zdziwił – mruknęłam. 
– Boisz się niemagicznej policji? – zapytał z cieniem rozbawienia w głosie. 
– Mogą narobić więcej kłopotów niż jest to potrzebne. – Skrzywiłam się. Gdyby nas złapali, a Marcel stracił mnie z oczu, mogłam bez trudu się przemienić i zwiać, ale nie zmieniało to faktu, że nie chciałam dopuścić do starcia ze stróżami prawa. 
– Sądziłem, że magowie mają doskonałych prawników. – Zamek kliknął głośniej, drzwiczki stanęły otworem. Marcel uchylił je i tym samym gestem, co wcześniej, zaprosił mnie na podwórko.
Strzelałam oczami na lewo i prawo, próbując wypatrzyć ciekawską staruszkę w jednym z okolicznych okien. 
– Nie utrzymuję specjalnych kontaktów ze swoją frakcją – przyznałam obojętnie. Objęłam się ramionami i palcami wystukiwałam jakiś rytm. 
– Dlaczego? – Marcel ostrożnie dotknął zamka i zmarszczył brwi. 
– Nie pasuję do nich i nie zależy mi na tym. – Wzruszyłam ramionami. – Dysponuję tak nikłymi umiejętnościami magicznymi, że miałam problemy z dostaniem się do szkół, a potem nie miałam zbyt lekkiego życia w gronie rówieśników. 
Mars na jego czole pogłębił się. 
– Przypuszczam, że nie jesteś w stanie stwierdzić, czy oślepłem na starość, czy też rzeczywiście nie ma tu żadnego zaklęcia? 
Tym razem moje brwi wykonały ruch; podskoczyły wysoko. 
– Żaden szanujący się magiczny nie zostawia domu bez zaklęć obronnych. Moje drzwi aż od nich ociekają. Połowy z nich nawet nie widzę. 
– Właśnie – mruknął. – Ufam swoim zębom i pazurom, a też mam zabezpieczony teren. 
– Nie podoba mi się to – szepnęłam, czując nagle, jak wnętrze mojej głowy robi się lodowate. 
Wiele czarów wygasa wraz ze śmiercią splatającego. Nie mieściło mi się w głowie, by ktokolwiek mógł się zdecydować na nieposiadanie tarczy, zatem jeśli Żmijak nakładał je samodzielnie... Większość ludzi zostawiała to specjalistom, mistrzom w fachu, ale nie sądziłam, by Żmijak był pierwszym lepszym magiem. 
– Może sam je ściągnął. – Mój głos był nieco zduszony.
– Jeśli umarł, to musiał bardzo się ze śmiercią śpieszyć – mruknął Marcel. – Widziałem się z nim jakieś trzy godziny temu. 
Zabrał się do roboty i po chwili piętrowy budynek stanął przed nami otworem. Zmienny pchnięciem otworzył drzwi, ale nie wszedł do środka. Ostrożnie wyciągnęłam przed siebie dłoń; nic się nie stało, jedynie pewien niewidzialny opór i łaskotanie w mózgu, każące odwrócić się i odejść. Nie byliśmy zaproszeni i dom usiłował się nas pozbyć. 
– Próg jest silny – zauważyłam. 
– To nie wystarcza. Nie każdy w ogóle reaguje na jego wpływ. 
Jeśli były jakieś ukryte zaklęcia, prawdopodobnie miałam większe szanse niż Marcel, by bez szwanku wejść do środka, ale musiałabym wykazać się skrajną głupotą, prezentując mój, jeden z niewielu, atut. 
Przerwał moje rozmyślania i pewnie zrobił krok do przodu. Nic się nie stało, więc poszłam za nim i starannie zamknęłam drzwi. 
– Prawie miałam nadzieję, że cię pieprznie. 
– Aż tak mnie nie lubisz?
– To też. – Rozglądałam się po korytarzu, podziwiając doskonałe połączenia kolorów. – Nie znam faceta, ale po prostu... mam szczerą nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Martwi mnie ten brak tarczy. 
– Śmierć się zdarza – rzucił przez ramię, ostrożnie stąpając w głąb. 
Wykrzywiłam się na jego słowa. 
– Jesteśmy nieliczni, zatem każde życie jest cenne – mruknęłam. 
Znów zerknął na mnie do tyłu. 
– Powtarzali wam to za zajęciach w szkole? 
– Nie zgadzasz się z nimi? 
– Nie uważam, by każde życie było cenne. Niektórzy zasłużyli sobie na śmierć. 
– Zatem na pewno nie jesteś Batmanem. 
Zawahał się przy parze drzwi; wybrał te z lewej. Prowadziły do kuchni. Elegancko urządzona, choć staroświecka. Jedynym urządzeniem elektrycznym była lodówka, która wydawała się pamiętać czasy przedchrystusowe. Typowe dla magicznych; mój dom rodzinny wewnątrz wyglądał podobnie. 
– Zwracaj uwagę na wszystko, co wyda ci się podejrzane – zakomenderował. – Ale staraj się niczego nie przestawiać. 
Przeszukanie domu zajęło nam godzinę, a nie znaleźliśmy niczego, co pomogłoby w zorientowaniu się, dokąd i dlaczego byli śledczy się ulotnili. To był zwyczajny dom zwyczajnej rodziny, tylko szafy – ponownie – były wybrakowane. 
Żmijakowi wystarczyło około godziny, by spakować bliskich i odjechać w siną dal – a przynajmniej na taki scenariusz liczyłam. 
– Może ktoś im groził – odezwałam się cicho, gdy zdecydowanym, ale nie szybkim krokiem – absolutnie właśnie żadne włamanie nie miało miejsca! ­– wracaliśmy do samochodu. – Może odkryli coś, czym niekoniecznie chcieli się dzielić, i uciekli. A może nie sądzili, że ktokolwiek im uwierzy. 
Zaciśnięte szczęki Marcela sugerowały, że nie ma ochoty ze mną rozmawiać.  
– Ich rzetelność urywa się zbyt raptownie – ciągnęłam niezrażona, mówiąc raczej do siebie niż do mężczyzny idącego obok mnie. Wpatrywałam się w chodnik, przygnębiona. – Gdyby jakość spadała systematycznie, po trochu, pewnie nie zwrócilibyśmy na to uwagi. Może...
Poczułam nagle szarpnięcie i poleciałam do tyłu, plecami uderzyłam w Marcela i w tej samej chwili niebieski pojazd świsnął mi przed twarzą. 
Staliśmy tak kilka sekund, aż zmienny upewnił się, że nie grozi mi zejście na zawał. Chwycił mnie za ramiona, postawił do pionu, wyminął i spokojnie przeszedł przez ulicę, rozglądając się ostentacyjnie na boki. Nabrałam głęboko powietrza, uspakajając szalejące serce, i pobiegłam za nim, tym razem zwracając uwagę, co dzieje się wokół mnie. 
Musiałam odchrząknąć, koszulka trochę ścisnęła mi gardło. 
– A ty jesteś Batmanem? – Wyprzedził mnie, odezwał się pierwszy.
– Na pewno nie kopię zadów z taką klasą. 
– Nie miałem na myśli umiejętności bojowych. – Obrzucił mnie oceniającym spojrzeniem. – Czy raczej ich braku. 
Uniosłam brew. 
– Znam swoje możliwości. 
Och, żebyś mnie widział z pistoletem. 
Szliśmy chwilę w milczeniu, znów nie ja je przerwałam. 
– A zatem? 
Znów nastała cisza, gdy rozważałam, jak ująć w słowa chaotyczne myśli. 
– Nie wiem. Mam nadzieję, że nie będę miała okazji się przekonać – powiedziałam wreszcie. – Na zimno nikogo bym nie zabiła, ale jeśli poniosłyby mnie emocje albo byłby zagrożony ktoś mi bliski... – urwałam, bo niechciane myśli ponownie zaczęły domagać się uwagi.
Dotarliśmy do auta i otworzyliśmy na oścież drzwi, bo wnętrze zdążyło się niemiłosiernie nagrzać i w nasze twarze buchnęło gorącem. Temperatura powietrza tego dnia była znośna, ale słońce radośnie zamieniało każdy metalowy element otoczenia w patelnię. Klimatyzacji Marcel nie miał, rzecz jasna. Jeszcze raz pochwaliłam się w myślach za przezorność – zabrałam ze sobą torbę. Zgromadzony tam prowiant w pewnym stopniu uległby... degradacji, gdyby został w tym piekarniku. 
A propos jedzenia... Żołądek zadziwiająco uprzejmie przypomniał mi, że warto coś zjeść. Wyciągnęłam kanapkę i, przełknąwszy pierwszy kęs, zapytałam: 
– Co robimy teraz? 
Marcel na masce rozłożył papiery ze śledztwa i przyglądał się im, splótłszy ręce za plecami. 
– To chyba oczywiste. – Wodził oczami po kartkach. – Idziemy do tych, których zeznania nie zostały należycie zapisane. Przynajmniej tyle można zrobić, na skany jest już za późno.
– Myślisz, że będą chcieli do tego wracać?
– Nie interesuje mnie, czego chcą, a czego nie – powiedział sucho. – Będą odpowiadać na moje pytania, ponieważ ja je zadam. 
Nie zamierzałam tego kwestionować, miałam zresztą przeczucie, że gdyby Marcel zaprezentował się od najgorszej (a może najlepszej?) strony, niewielu miałoby odwagę odmawiać mu informacji. Patrzenie na niego było jak obserwowanie naciągniętej sprężyny; zdawał się tłumić w sobie niespożytą energię i agresję, czekając na odpowiedni bodziec, na znak, że uderzenie w tym konkretnym momencie wyeliminuje przeciwnika. Stał pozornie rozluźniony, jedynie szczęki miał zaciśnięte, ale gdyby rzucić go w tłum, ludzie schodziliby mu z drogi. 
Po raz kolejny rozdzwoniło się pytanie, jakim zwierzęciem jest – obstawiałam kota. Jego nazwisko w twarz rzucało ryś!, ale nie przypominał tego zwierzęcia. Zbyt wysoki, zbyt szeroki, zbyt duży... zbyt pewny siebie. Może jakiś egzotyczny gatunek? 
Ciekawość chciała być zaspokojona. Prędzej czy później się dowiem. 
__________

Coś mi nie leży w tym rozdziale, wydaje się jakiś... krótki, chociaż zajmuje ponad osiem stron. Może dlatego, że pierwotnie miało być ich więcej, ale nie wyrobiłam się z pisaniem i resztę wydarzeń postanowiłam wrzucić do następnej części. W miarę możliwości chcę utrzymać tempo i wstawiać nową co miesiąc. 

EDIT 9 IX 14
Rozdział poprawiony. 

10 komentarzy:

  1. No to witam. <2
    Jestem grammar nazim, nie obrazisz się, jeśli będę tutaj ględziła o tym, co mi się wydaje, luźnych skojarzeniach i tak dalej? Nie? Dziękuję.
    "A o Beci nie ma nawet zdania! " - Beci? Jestem zupełnie nie w temacie, więc muszę spytać, jak ta kobieta ma na imię?
    "To był zwyczajny dom zwyczajnej rodziny, tylko szafy były nieco wybrakowane. " - przedawkowanie "być".
    A poza tym nie zauważyłam nic zupełnie. I jestem oczarowana tym opowiadaniem. Kreacją bohaterów - Rita jest bardzo typowa, w sensie charakterystyczna, naturalna, jakoś póki co nie da się za nią nie przepadać(nawet jeśli ma mrocznojakąś przeszłość), a Marcela odebrałabym jako odrobinę introwertycznego, intrygującego i nietuzinkowego po prostu.
    I te ich dialogi. Są takie... normalne. W sensie wyszukanie w nich grama sztuczności czy nieprawdopodobieństwa byłoby karkołomne, wszystko płynie swoim gładkim rytmem. Dobór słów i konstrukcja zdań jest jak najbardziej na swoim miejscu - i nie tylko w rozmowie, ogólnie opisy wychodzą Ci strasznie zgrabnie. Ze względu na płynność, bogaty język, co tam jeszcze.
    Zaraz się rozpłynę w zachwycie i tyle będzie z tego komcia! :c
    A. Ciąg zdarzeń wydaje się być jak najbardziej na swoim miejscu, pomysł - chyba, bo bazuję tylko na tym, co wyciągnęłam - oryginalny. Kiedyś kupię Twoją książkę, o, bo to opowiadanie jak najbardziej zasługuje nie tylko na wydanie, ale i fanów. *W ogóle tutaj powinno być 94875685 komciów z zachwytami.*

    Chyba tyle w temacie, nie wiem, jak coś jeszcze wpadnie mi do głowy, napiszę.
    Pozdrówki,
    Athemoss.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też jestem gramatycznym nazistą, zatem w pełni rozumiem. :)
      Becia to czteroletnia bratanica Rity. Pełne imię to po prostu Beata.
      Rita jest tak zwyczajna, na jaką wygląda. :) Muszę cię rozczarować, ale dziewczyna nie ma za sobą żadnych mrocznych doświadczeń, oczywiście poza koniecznością mierzenia się ze swoimi zdolnościami, śmiercią ojca oraz świadomością, że ją czeka podobny los. Wciąż jednak wyrosła w kochającej rodzinie, a to najbardziej się liczy. Są ludzie, którym życie zgotowało o wiele, wiele gorszą przeszłość. Jak chociażby Marcel - o, on miał naprawdę przechlapane, ale informacje na ten temat nie pojawią się szybko.
      Nawet nie wyobrażasz sobie, jak cieszy mnie każda podobna opinia, bo zawsze lękałam się przerostu formy nad treścią i nadmiernej kwiecistości.
      No, pomysł szczerze mówiąc niezbyt oryginalny, bo porwania i śledztwa występują w tak wielu powieściach, a zwłaszcza w UF, że nie ma nawet kogo oskarżyć o plagiatowanie wątku. Staram się popisać raczej w pobocznych sprawach oraz bohaterach.
      Dziękuję. :)
      Pozdrawiam ciepło!

      Usuń
  2. Hej znalazłam się zupełnie przypadkiem na Twoim blogu i muszę powiedzieć, że Twój rozdział naprawdę mnie wciągnął! Myślałam, że epoka dobrych opowiadań internetowych już przeminęła ale okazuje się, żę warto szukać perełek! Lubię pomysł magów i zmiennokształtnych osadzony w nowoczesności, nie ma nic lepszego niż mag pijący Coca colę i prowadzący samochód! Lubię też Twoich bohaterów Rita jest sympatyczna a Marcel intrygujący, no i ten romansik wiszący w powietrzu (tak mi się przynajmniej wydaje..) Czekam na ciąg dalszy nie przestawaj pisać!

    Pozdrawiam ciepło

    Żan

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Perełki zawsze się znajdą, chociaż ja też mam wrażenie, że od dłuższego czasu trudno na jakąś trafić. Cieszę się, że uznajesz moje opowiadania za jedną z nich. :)
      Skoro podobają ci się magowie w otoczeniu technologii, serdecznie polecam zapoznanie się z klasycznym urban fantasy! Takie "Akta Dresdena" Jima Butchera albo "Heksalogia o Dorze Wilk" Anety Jadowskiej to świetny początek, szczerze zachęcam do przeczytania. :)
      Pozdrawiam!

      Usuń
  3. bardzo, bardzo mi się podoba i mam jedną jedyną uwagę: chce więcej! ;) czekam na kolejne rozdziały :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio był zastój, bo moje życie zdominowała nauka, ale teraz już prawie po maturach, zatem niedługo postaram się ruszyć pełną parą. :) Pozdrawiam ciepło!

      Usuń
  4. Witam!

    Ja tekze juz nie moge sie doczekac nowych rozdzialow : )

    Powdrawiam bez polskich znakow,

    Zan

    OdpowiedzUsuń
  5. Chciałam subtelnie i cichutko zwrócić uwagę, że CZEKAMY na kolejne rozdziały ;) chyba już po maturach, a jakoś bez kolejnego rozdziału nudno ;/
    Wyczekuję z utęsknieniem
    Paulina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze tylko ustne przede mną, niedługo biorę się do roboty, obiecuję. ;)

      Usuń
  6. Amiga, kłamałam, tak naprawdę od samego początku niesamowicie kocham Marcela, tylko z całym wysiłkiem próbuję to przed sobą ukryć :C (czyli będzie boleć, ajajaj)

    OdpowiedzUsuń