2 lipca 2014

Sól ziemi IX

Rozdział 9
Popkultura maluje ciekawszy obraz

Maria Korczenko była krągłą kobietą średniego wzrostu, która wyglądała, jakby w minionym tygodniu nie miała okazji, by pospać dłużej niż kilka marnych godzin. Normalnie zapewne była miłą, wciąż robiącą wrażenie panią koło pięćdziesiątki, ale tygodnie zamartwiania się o syna wyryły w jej twarzy ślady wyglądające na zbyt głębokie, by cokolwiek mogło je zakryć. Postarzała się o co najmniej dziesięć lat. Intensywny błękit jej oczu wydawał się dziwnie obsceniczny na tle zmęczonej, napiętej twarzy; jego barwa niepokojąco odcinała się od bladej, niezdrowej skóry. 
Kiedy podniosła filiżanki, by przynieść je nam do salonu, uroniła na podłogę trochę płynu, ale nie zwróciła na to uwagi. Jej dłonie się trzęsły. Usiadła po drugiej stronie stołu. 
– Będę odpowiadać najlepiej, jak umiem – zapewniła, jeszcze zanim ja i Marcel zdążyliśmy się odezwać. Głos drżał tak samo jak ręce. – Mogę tylko wiedzieć, dlaczego robimy to ponownie?
– Jesteśmy nowym zespołem i chcemy osobiście porozmawiać z rodzinami – wyjaśniłam bez mrugnięcia okiem. – Świeże spojrzenie może nam pomóc, szukamy nowych tropów, przegapionych wskazówek. 
– Czy jest jakiś postęp? – spytała z nadzieją.
– Jesteśmy dalej niż na początku – uspokoił ją Marcel z twarzą równie niewzruszoną na kłamstwo, co moja. Zdanie mówiło wszystko i nic, było jedynie zręcznym, dyplomatycznie poprawnym wybiegiem, ale pani Korczence zdawało się wystarczać nawet tak niewiele. 
– No dobrze. – Poruszyła się niespokojnie, dotknęła kieszonki na piersi w starej, zniszczonej koszuli. – Proszę pytać. 
Zerknęłam na kartki rozłożone na kolanach, ale to Marcel się odezwał. 
– Zaczniemy od początku – zakomenderował spokojnym, pewnym swego tonem. – Proszę powiedzieć, co pani i syn robiliście jakąś godzinę przed porwaniem. 
– Nie musi się pani spieszyć – dodałam, zawieszając czubek długopisu nad pustą kartką. Ja miałam pisać, Marcel – skupić się na rozmówcy. Jego uwaga robiła większe wrażenie niż moja. Zdawał się koncentrować, jakby nie istniało na świecie nic najważniejszego od słów siedzącej naprzeciwko osoby. Nie wątpiłam, że, zależnie od sytuacji, mogło być to zarówno pokrzepiające, jak i przerażające. – Mamy czas, proszę spokojnie się zastanowić. 
– Nie ma potrzeby. – Zrobiła ruch, jakby chciała podnieść ramię, ale chyba nie miała na to siły. Nagły spazm wykrzywił usta kobiety, ale szybko wzięła się w garść. – To chyba niezbyt dobrze, ale nie potrafię powstrzymać się przed ciągłym wracaniem do tamtego wydarzenia. 
Mimo to milczała chwilę, zbierając myśli. 
– To był dziewiąty maja, wcześnie rano. Wiktor właśnie wracał do domu po wymianie z jedną z francuskich szkół, mam gdzieś zapisaną nazwę. Mój chłopiec jest bardzo zdolny, wiecie państwo? – Uśmiech, jaki nam posłała, sprawił, że jej twarz wyglądała, jakby miała za chwilę rozpaść się na pół. – Miał przyjechać tuż przed piątą, o czwartej pięćdziesiąt siedem. Wstałam o trzeciej, żeby zrobić mu jego ulubione naleśniki i przywieść je ze sobą na stację. Nie widzieliśmy się kilka miesięcy. Ucieszył się i zjadł je wszystkie jeszcze przy torach...
Wpatrywała się w stolik. Rzuciłam Marcelowi ostrzegawcze spojrzenie, ale nie skupiał się na mnie. Nie popędzał Marii – może był mniejszym społecznym gburem, niż sądziłam. 
Może swoją gburowatość rozdzielał tylko między wybitne jednostki. Powinnam poczuć się wyróżniona? 
– Było całkiem jasno – podjęła opowieść. – Wysiadło raptem kilka osób, szybko poszli, my staliśmy, aż było pusto. Poszliśmy do samochodu... gdyby nie miał dużego bagażu ani nie było tak zimno z samego rana, wrócilibyśmy pieszo... 
Znów urwała. Potarła twarz dłońmi. 
– Wiem, że różne istoty bywają naprawdę silne, ale i tak mnie zaskoczyło, kiedy ten... stwór... po prostu podbiegł i go podniósł. Krzyknęłam dopiero po momencie. Nie ostrzegłam go w porę. – W jej głosie słuchać było udrękę. 
– Pani ostrzeżenie nic by nie dało – powiedział Marcel spokojnie.
– Pewnie to prawda. Ale i tak... – Zacisnęła dłonie w pięści. – Wiktor rzucił we mnie zaklęciem ochronnym, odrzuciło mnie i-i zaczął się wyrywać, i walczyć, ale to nic nie dawało. Żadnej reakcji! – Załamanie na ostatnim słowie, musiała odchrząknąć. Początkowo brzmiała, jakby coś recytowała, ale z każdym zdaniem szło coraz gorzej.
– Proszę kontynuować – odezwał się Marcel. Przez chwilę myślałam, że kobieta rzuci się na niego – w jej oczach zalśnił gniew, strach i gorycz, ale rozpłynęły się równie szybko, co pojawiły. Przymknęła powieki, pochyliła głowę. 
– Oczywiście – szepnęła tępo. – Chyba, chyba Wiktor dostał w głowę, bo przestał się miotać. I wtedy stwór pobiegł z nim w ramionach.
Niewłaściwym wydawało się użycie tego wyrażenia do opisania sytuacji, ale pani Korczenka nie zwróciła na to uwagi. 
– Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak szybkiego. Zniknął między ulicami, zanim w ogóle sobie uświadomiłam, co się dzieje. Chciałam ścigać go samochodem, ale silnik był do niczego... Buchnęło dymem już przy pierwszej magii. Moja komórka też, więc zadzwoniłam do Strażnicy dopiero, gdy wróciłam do domu. Zwrócili mi walizkę Wiktora, a pojazd odstawili do warsztatu. To wszystko. 
Moja ręka śmigała po kartce jak błyskawica. Będę musiała to przepisać, póki pamięć rozmowy jest świeża. Straszne bazgroły. 
– Jak wyglądał ten stwór? – Pytanie miało niemal identyczną intonację, co poprzednie słowa Marcela. – Każdy szczegół jest istotny. 
Dyskretnie pokręciłam nadgarstkiem, ale niepotrzebnie – Maria nie miała wiele do powiedzenia. 
– Duży. – Jej ramiona się podniosły, jakby chciała pokazać rozmiar. – Miał na sobie jakieś zwyczajne ciuchy, ale ręce, stopy i głowa były nagie. Jego skóra była bura, po prostu bura. Oczy ciemne, reszta twarzy... nie jestem pewna, czy miał w ogóle jakąś twarz. Nie pamiętam żadnej.
– Czy wyczuwała pani coś wcześniej? 
– Ostrzegłabym go – odparła głucho, ale Marcel pokręcił głową. 
– Nie, mam na myśli, czy zauważyła pani jakichś podejrzanych typów kręcących się w okolicy, przy miejscach, w których pani często bywa. 
– Teraz rzadko wychodzę z domu... – To tłumaczyło niezdrową barwę jej cery w środku gorącego, słonecznego lata. – Ale przedtem nie widziałam nikogo. Pewnie nawet nie zwróciłabym na to uwagi.
– Czy pojawiły się jakieś żądania?
– Zadzwoniłabym od razu do Strażnicy. Dlaczego nie ma żadnych? – jęknęła. – Porywacze zawsze czegoś chcą w zamian. Dałabym każde pieniądze, żeby odzyskać Wiktora! Minęło tyle czasu, dlaczego się nie odzywają? 
Zimna obręcz zacisnęła się na moich płucach i wytężyłam wszystkie siły, by nie pokazać po sobie myśli, jaka wbiła się bolesnym klinem w mój mózg. Chyba mi nie wyszło, bo Maria zerwała się na równe nogi i krzyknęła do mnie: 
– On żyje! Żyje! 
– Oczywiście, że żyje – powiedział chłodno Marcel, wstając i obserwując kobietę czujnym wzrokiem. – Martwy zakładnik na nic się nie przyda. 
Maria zadygotała, ale ostre, zimne spojrzenie na rzeczywistość ją ocuciło. Podeszła do półki z książkami i różnymi figurkami, sięgnęła po coś drżącymi palcami i wróciła do mnie, tuląc przedmiot do piersi. Wyciągnęła go w moją stronę, podsuwając niemal pod sam nos. 
To była niewielka kula; pod szklaną bańką prezentowało się zmieniające kolory na jesienne, samotne drzewo i metalowa ławka w jego cieniu. Wokół wirowały pierwsze złote liście. Obraz był prosty, ale z tak bliska mogłam dostrzec, z jak wielką precyzją został wykonany; owe fruwające listki naprawdę wyglądały na liście, a nie kwadratowe kawałeczki jakiegoś tworzywa, wzór na oparciu ławeczki był drobny i szczegółowy. Mała i niepozorna, ale musiała kosztować wiele. 
Po chwili zauważyłam, że liście nie opadają na nieco zżółkłą trawę, tylko wciąż leniwie krążą wokół korony. Podniosłam spojrzenie na Marię. 
– Nie opadną, póki mój chłopiec żyje – powiedziała i po raz pierwszy zabrzmiała nie jak umarlak, który rozpaczliwie czepia się życia. Wciąż nie do końca jak człowiek, ale był postęp. 
Marcel podszedł bliżej. 
– Co to takiego? – Wpatrywał się w kulę.
– Dał mi ją na moje urodziny dwa lata teamu. – Czule dotknęła przezroczystego szkła. – Powiedział, że opadną, gdy jego magia umrze wraz z nim. 
Byłam w stanie osiągnąć podobny efekt, ale nie sądziłam, że byłby mnie stać na jakąkolwiek inną magiczną akcję, gdyby dwadzieścia cztery godziny na dobę coś takiego czerpało z moich zasobów. Wiktor prawdopodobnie nawet nie zauważał tego cieniutkiego strumyczka i skrajnie wyczerpany byłby w stanie zasilać zaklęcie. 
– Mogę? 
Zawahała się, ale położyła kulę w mojej dłoni. Delikatnie nią potrząsnęłam; liście zawirowały szybciej, ale po chwili utraciły pęd. 
Lodowaty robal spełzł po moim kręgosłupie. 
Podniosłam oczy na Marcela. 
– Myślisz o tym samym, co ja? 
Jego wzrok pociemniał, ale w źrenicach błysnęło pytanie. 
– O co chodzi? – zapytała przestraszona Maria.
– Istnieje pewna szansa – starannie dobierałam słowa – że dzięki tej kuli bardzo, bardzo dobry mag będzie w stanie określić, gdzie Wiktor się znajduje. 
Gapiła się na mnie dłuższą chwilę. 
– Czy to prawda? – zwróciła się do Marcela, nadzieja i lęk mieszały się na jej obliczu. Zmiennokształtny wyglądał na szefa, nic dziwnego, że pytała go o potwierdzenie. 
Przyznaj mi rację!, wrzasnęłam w myślach. 
– Oczywiście – odparł z kamienną twarzą. 
– Dlaczego nikt wcześniej o tym nie wspomniał? 
Nie brzmiała na podejrzliwą, raczej na zagubioną. 
– Większość ludzi nie ma przedmiotów stale splecionych zaklęciem ­– wtrąciłam się szybko. – Tylko długo utrzymywana więź ma szansę zostać prześledzona. Czy pozwolisz nam ją zabrać? – zapytałam, mając nadzieję na uniknięcie dalszych pytań. 
Wahała się. 
– Obiecuję, że będziemy się z nią obchodzić z najwyższą ostrożnością – dodałam i na dowód zawinęłam ją w koszulę. 
– No dobrze. – Mocno splotła dłonie i ułożyła je na kolanach. – Weźcie ją. Jeśli ma to pomóc... 
Zdusiłam wyrzuty sumienia; tym razem nie był to żaden głos, tylko staromodne skręcenie wnętrzności i zimno-gorąco rozpływające się po głowie. 
– Dlaczego mój chłopiec? – szepnęła Maria. – Nie mam wiele pieniędzy.
Ja i Marcel ponownie wymieniliśmy spojrzenia, ale kobieta chyba nie oczekiwała odpowiedzi. Podniosła się, zabrała tacę ze szklankami pełnymi nietkniętej herbaty i zaniosła ją do kuchni. Wróciła po chwili. 
– Czy coś jeszcze chcecie wiedzieć? 
– To wszystko – podjął decyzję Marcel. Wstał, więc ja również. Szkło w moich rękach ciążyło.  – Ale być może jeszcze będziemy potrzebować rozmowy. 
– Dobrze. – Ponownie usiadła i chyba uznała zgodę za pożegnanie, bo zupełnie przestała zwracać na nas uwagę. Wpatrzyła się w swoje dłonie, a Marcel spojrzeniem dał mi znać, bym opuściła dom. Opuściłam zatem. 
Niewielki budynek z równie małym ogródkiem, ale brzegi posesji były zasłonięte wysokimi krzakami jak u każdego magicznego. Nie jest dobrze być wystawionym na widok publiczny, gdy twoje dziecko zaczyna stawiać pierwsze kroki w tajemnych arkanach
Przy samochodzie Marcela, zaparkowanym kawałek dalej, stał ten sam dzieciak, który przyniósł mi ubrania Cyrusa. W... W... Wojtek? Wyglądał jeszcze gorzej niż wcześniej; miał podkrążone oczy i zapadnięte policzki, pogniecioną koszulkę i brudne spodnie, a jego skóra miała blady, niezdrowy odcień, ale i tak obdarzył nas przepięknym uśmiechem, kiedy się zbliżyliśmy. 
– Cześć, Rita – przywitał się, jego oczy zabłysły, jakby właśnie spłatał wyśmienitego figla, a wszyscy wokół byli zbyt głupi, by go zrozumieć. – Przyniosłem akta, które chciałeś – zwrócił się do Marcela, już bez uśmiechu i iskry w tęczówkach. 
– Siema – odparłam.
Beta u mego boku obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem. 
– Dzięki. – W jego wyciągniętych rękach wylądował plecak, wcześniej ulokowany na ramieniu Wojtka; dlatego wcześniej go nie zauważyłam. 
– Drugą część przyniosę niedługo, nie zdążyliśmy zająć się tymi pierwszymi przypadkami. 
– Nie szkodzi, do nich pójdziemy na końcu. – Otworzył opla i rzucił plecak na siedzenie pasażera. – Idź. I prześpij się kilka godzin. 
Wojtek skrzywił się w odpowiedzi. 
– Naukowcy nie są pewni, po co nam sen – wtrąciłam – ale są bardzo pewni, że jest on niezbędny. 
– Nastka cię podkabluje, jak nie posłuchasz – powiedział Marcel, ignorując mnie. 
– No i wyglądasz jak gówno – znów się wcięłam. 
Lekki uśmiech znów rozświetlił zmęczoną twarz chłopaka. 
– Rany, dzięki.  
– Mówię poważnie. – Wciąż radośnie mnie ignorując, Marcel mierzył Wojtka surowym wzrokiem. – Nie interesuje mnie, ile czasu jesteś na nogach; masz iść spać jak tylko wrócisz. I niech pozostali zrobią to samo. Nie potrzebuję ludzi, którzy nie mogą stać prosto, bo chcieli coś udowodnić. 
Wojtek zacisnął na chwilę usta, ale zaraz skinął sztywno głową. Kiwnął nią znowu w moim kierunku, tym razem w formie pożegnania, lekko się skłonił przed Marcelem i oddalił się truchtem. Znaczy, to był trucht zmiennokształtnego, czyli zniknął za rogiem szybciej, niż zdążyłam pomyśleć kto normalny biega tak szybko. 
Wsiedliśmy do samochodu. Stał w cieniu drzewa, nie był w środku bardzo nagrzany, za co odmówiłam szybką modlitwę do wszelakich bogów słońca i cieni, jeśli jakiemukolwiek udało się przetrwać tyle lat dominacji chrześcijaństwa. 
– Jak długo możecie wytrzymać bez ani godziny snu? – zapytałam. – I odpowiedz mi po prostu, bo mogę się tego dowiedzieć bez żadnego problemu. 
– To nie jest informacja warta ukrycia – odparł.
– Zatem? – naciskałam. 
– Większość kładzie się ponownie do łóżka po pełnej dobie. 
– Czyli jeśli obudzisz się w poniedziałek o ósmej, to idziesz kimać o ósmej we wtorek? 
– Tak. 
– To nie ma sensu – stwierdziłam. – Zupełnie rozwala prawidłowe funkcjonowanie ze społeczeństwem. 
– Tworzymy własną społeczność. A jeśli ktoś działa poza nią, zwykle pracuje co drugi dzień. Albo pije kawę. – Nadal nie ruszaliśmy, zatem podniosłam plecak z podłogi i dotknęłam suwaka. 
– Mogę wiedzieć, co jest w środku, czy to jakaś zmiennokształtna tajemnica? 
Przekręcił się na fotelu, by być twarzą w moją stronę. 
– Najpierw wyjaśnij, po jaką cholerę ci kula tej kobiety.
– Może mówiłam prawdę? 
– Nie jestem magiem, ale do wyczuwania bzdur mam talent. – Sięgnął po kulę na moich kolanach, podniósł ją i potrząsnął. – Czemu pozbawiłaś tę kobietę tego małego promienia nadziei, pewności, że jej syn żyje? 
Nie było pretensji w tym pytaniu, tylko zwykła, chłodna ciekawość. 
Wyłuskałam kulę z jego wielkiego łapska i ustawiłam na własnej dłoni. 
– Właśnie dlatego. 
Listki jeszcze chwil wirowały, ale po chwili szalonego tańca... opadły. 
– Kiedy zaczynaliśmy rozmowę, wszystko było w porządku – szepnęłam. – Ale potem zauważyłam, że nieruchomieją. 
W ciszy wpatrywaliśmy się w samotne drzewo i ławkę. 
– Na chwilę sprawiłam, żeby się ruszały – podjęłam – ale nie mogłam robić tego długo. Moje zasoby nie są zbyt duże. 
– Nie sądzisz, że powinna się dowiedzieć? – W jego głosie brzęczał gniew, straszny gniew, ale wiedziałam, że nie ja go wywołałam. 
– Zadziałałam pod wpływem impulsu. Ja... nie chciałam, żeby dowiedziała się o śmierci swojego dziecka ze szklanej figurki. Poza tym... może rzeczywiście uda się coś z niej wyciągnąć. Nie znam się na tyle na magii, ale...
– A co, jeśli podrzucą ciało na jej podwórko? – przerwał mi. 
Lód ściął krew w moich żyłach. 
– Po co mieliby to robić? – Starałam się myśleć racjonalnie, chociaż huczało mi w uszach. – To ryzykowne.
– Odeślemy kulę – zarządził. 
– Nie – syknęłam.
– Przyniesie ją empata – dokończył zimno. – Specjalnie sprowadzę jednego spoza miasta, profesjonalistę. Pasuje?
Zawahałam się. 
– Ale... 
Czekał. 
Zacisnęłam palce na zabawce, ale po chwili zmusiłam się do rozluźnienia mięśni i włożyłam ją do schowka. Chyba rzeczywiście tak będzie lepiej... Odchrząknęłam, pozbywając się twardej guli z gardła.
– Co jest plecaku? 
Włączył silnik.
– Akta. 
Westchnęłam cichutko. 
– Możesz rozwinąć? Czyje akta? 
Chyba lekko drgnęły mu kąciki ust, ale nie przyglądałam się dostatecznie intensywnie, by być pewną. Rozpięłam plecak i wyjęłam pierwszą teczkę. Tania, w jasnoniebieskim kolorze, nieopisana. Nie była zbyt gruba. Ściągnęłam gumkę i zerknęłam do środka – na pierwszej kartce widniał napis W. Korczenko
– Akta Wiktora? 
– I matki, i zmarłego ojca, i przyjaciół. Wszystkie informacje, jakie moja ekipa zdołała zebrać na temat jego i jego otoczenia. 
Opuściliśmy cichą ulicę i wjechaliśmy na ruchliwą żyłę komunikacyjną. Zupełnie jakby przekroczyć granice dwóch światów. Szybko przerzuciłam pozostałe kartki.
– Nie to, że narzekam albo nie doceniam pracy twoich ludzi, ale nie są zbyt obszerne...
– Będą nad tym pracować. 
– Jak się tylko prześpią? 
– Tak. – Zatrzymaliśmy się przed światłami. Jakiś dupek usiłował wepchnąć się przed nas, ale Marcel nie odpuścił i spokojnie zajął miejsce. Nie obdarzył kozaka nawet spojrzeniem, gdy ten walnął w klakson. – Korczenką zajmiemy się później. Wyjmij następną teczkę, to powinien być Kacper Lubecki. I postaraj się zachować tam porządek, na miłość boską. 
Następna tym razem była zielona. K. Lubecki. Na zdjęciu młody mężczyzna patrzył w bok, nie zwracając uwagi na fotografa. Wyglądał na zaaferowanego. Jasne włosy sięgające ramion targał wiatr, na szerokiej twarzy dumne prezentował się spory, garbaty nos. 
– Kacper Lubecki – przeczytałam głośno. – Dwadzieścia siedem lat, nekromanta z Gdyni. Szczegóły nieznane. Piąty porwany (dziewiątego maja). Przyjechał z żoną (Malwina Lubecka, dwadzieścia dziewięć lat, nakromantka), starają się o przyjęcie do lokalnej frakcji nekromantów, jako powód podają wewnętrzne niesnaski w gildii w Trójmieście, nie chcą mówić szerzej. Pobieżnie wyszukane informacje sugerują, że gildia ma problemy finansowe. Poszukać informacji; wersja pierwsza: ktoś wykorzystuje sytuację do wyrównania osobistych rachunków, wersja druga: Lubecki przyczynia się do zapaści pieniężnej i znika, wersja trzecia: przypadkowa ofiara. Jedyny znany porwany spoza okręgu. Żona jest jedynym świadkiem. Odmawia podania zakresu mocy Kacpra, co może sugerować wysoki poziom. Konieczne skontaktowanie się z gildią w Gdańsku. Rozszerzenie: przyjechali dwudziestego dziewiątego kwietnia i zameldowali się w hotelu. Trzydziestego zgłosili się w siedzibie frakcji z prośbą o azyl i zgłoszeniem przyjęcia. Azyl przyznany, przyjęcie oddalono do rozpatrzenia na najbliższym spotkaniu starszyzny, które miało odbyć się pod koniec maja... – urwałam, podniosłam głowę. – Myślałam, że spotkania nekromantów są ustalane losowo i należą do tych supertajnych. 
– Coś takiego jak losowe nie istnieje – powiedział Marcel z nutą lekceważenia w głosie – a jeśli coś jest supertajne, wszyscy o tym wiedzą. 
– To ja chyba nie należę do owych wszystkich – skrzywiłam się. 
– Wystarczy poświęcić otoczeniu nieco więcej uwagi niż zwykle, żeby zdobyć informacje, których się pożąda. 
– Jasne – mruknęłam. Jeszcze jakieś sentencje, senpai? 
– Jest tam coś interesującego? 
Przesunęłam wzrokiem po tekście. 
– Nie wydaje mi się. Może poza tym, że Malwina urządziła scenę w biurze nekromantów i od tamtego czasu nie opuszcza przydzielonego mieszkania. Odmawia wychodzenia na zewnątrz, dopóki nie złapiemy porywacza i nie oddamy jej męża. Siedzi tam nieprzerwanie od dwóch miesięcy? – Zmarszczyłam brwi. 
– Właśnie do niej jedziemy – oznajmił. 
– Boże. Chyba nie chcę tam wchodzić. 
– Niestety, obowiązki wzywają. 
Okolica ponownie się zmieniła; wjechaliśmy w spokojniejszą, starszą dzielnicę. Delikatne napięcie na skórze, jakie pojawiło się po przecięciu kilku ulic, sugerowało, że jesteśmy na obszarze dość gęsto zamieszkanym przez magicznych. Biorąc pod uwagę, że tę część miasta zamieszkiwała większość grona nekromantów, liczącego około stu pięćdziesięciu luda, nie było to niczym zaskakującym. 
To był ich teren. Nie byli na tym punkcie tak sfiksowani jak zmiennokształtni czy Renegaci, ale dla każdego jasnym było, że dłuższe pozostawanie w dzielnicy spotka się z, hm, uprzejmym wyrażeniem zaniepokojenia, czy delikwent się – przypadkiem oczywiście – nie zgubił. Jeśli tak, to równie uprzejmie zostanie mu wskazana droga do miejsca przeznaczenia. 
– Masz w ogóle pojęcie, gdzie to mieszkanie jest? – zapytałam, gdy po raz trzeci minęliśmy ten sam osiedlowy sklepik. W oknie mignął sprzedawca – przyglądał się nam, ale nie byłam w stanie ustalić, jaką ma przy tym minę. 
– Czekam, aż ktoś się nami zainteresuje.  
– To nie do końca odpowiedź na moje pytanie. – Milczał. – Wiesz? – naciskałam. 
Ponownie nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Ciszę uznałam jako potwierdzenie... Wszyscy tutaj byli szalenie uprzejmi, zatem nie zdziwiłoby mnie, gdyby Marcel dostosował swój poziom kultury do tutejszego i uprzejmie udawał, że nie wie, gdzie Malwinę znaleźć, by nekromanci nie stracili na uprzejmości w stosunkach ze zmiennymi. 
Zdławiłam niepokój w zarodku. 
Marcel był dobry w odkrywaniu tajemnic. Za dobry dla mnie? 
To bardzo prawdopodobne. 
Zatrzymał się przed wspomnianym sklepem, wpatrując się weń intensywnie. Po chwili z budynku wyszedł młody chłopak i skinął na nas ręką. 
– Mam nadzieję, że nie będą odstawiać szopki z zawiązywaniem oczu i wożeniem nas po mieście, bo naprawdę nie mam do tego cierpliwości – warknął zmiennokształtny. 
– Według mnie to byłoby całkiem interesujące przeżycie – stwierdziłam.
– Czasu zaś nie mamy oboje – dodał zimno. 
Co za cham, odezwał się głosik. Mógłby być trochę milszy. 
Ale ma rację. I jest pod presją. Czego się spodziewać? 
– Rzeczywiście nie mamy – szepnęłam, bardziej do siebie niż do towarzysza. 
Sklep wewnątrz okazał się większy, niż wyglądał z ulicy. Prezentował się dość typowo – półki zapełnione produktami wszelkiej maści, wyraźnie znudzona dziewczyna za ladą, starsza pani właśnie dumająca nad koszem jabłek, dwie nastolatki przyglądające się intensywnie lodówce z piwami, a mężczyzna w średnim wieku wczytywał się w etykietę pianki do golenia. Całkiem zwyczajnie. Tylko lampa u sufitu sugerowała, że właściciel oferuje także produkty mniej codziennego użytku; mówiła o tym specyficzna plecionka, jak zwieszała się z prostego żyrandola. W tym sklepie można było dostać wszystko, czego potrzebuje szanujący się nekromanta. 
Koło uchylonych drzwi na zaplecze stał znany już chłopak; zapraszająco otworzył je do końca. Bez słowa przemierzyliśmy dość długi korytarz i ostatecznie wylądowaliśmy w części zarezerwowanej tylko dla magicznych. Rozglądałam się ciekawie, ale spotkało mnie rozczarowanie. Pomieszczenie wyglądało jak połączenie sklepu zielarsko-medycznego i papierniczego. Żadnych emocjonujących trupów i poruszających dekoracji. Tylko sprzedawczyni wyglądała, jakby od co najmniej dziesięciu lat stała jedną nogą w grobie; ilość starczych zmarszczek na jej twarzy była doprawdy zdumiewająca. Ponadto była ślepa albo jej tęczówki wytraciły cały kolor na przestrzeni lat. Zapewne nie musiała widzieć; w powietrzu czuło się zaklęcia, które powstrzymałyby skutecznie każdego, kto usiłował ulotnić się bez płacenia. 
W takim wypadku nawet morfowanie za rogiem by nie pomogło; smród czaru przylgnąłby do złodzieja, aż właściciele łaskawie zgodziliby się je rozbić. 
– Dzień dobry – odezwałam się; starowinka zwróciła twarz w moją stronę, ale oczy patrzyły pusto w przestrzeń. Tak, była ślepa. Posłała lekki uśmiech.  
– Witam w moim sklepie – odparła głosem zaskakująco mocnym.
– Tylko przechodzimy, babciu – powiedział chłopak. 
Na ladę wskoczył bury, tłusty kot i obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyższości, zauważył Marcela i znieruchomiał. Przez chwilę ani jeden mięsień nie drgnął, a potem zwierzak ostrożnie się wycofał, nie spuszczając z mężczyzny wzroku. Marcel zaś nie zwrócił nań najmniejszej uwagi. 
Hm. Ciekawe. Koty na zmiennych zazwyczaj reagowały pogardliwym prychaniem i syczeniem, a jeśli spotkały krewniaka, ignorowały go ostentacyjnie. 
Jakoś nie dziwiło mnie, że Marcel wyłamał się poza schemat. 
Chłopak wyprowadził nas na niewielkie podwórko. O jeden z dwóch samochodów opierał się około pięćdziesięcioletni mężczyzna; wyprostował się na nasz widok i zaczekał, aż się zbliżymy, zanim się odezwał. 
– Rozumiem, że chcecie się zobaczyć z naszym gościem znad morza? 
– To by bardzo pomogło – przyznałam, ale nekromanta chyba zignorował moją odpowiedź, bo niemal równocześnie ze mną dodał: 
– Po co? 
– Nie jest to logiczne? – zdziwił się Marcel. – Mamy pytania i chcemy odpowiedzi. 
– Minęły dwa miesiące – przypomniał chłodno. – Dlaczego dopiero teraz? 
– Wydarzenia potoczyły się w ten sposób – zmienny wykręcił się bez drgnięcia powieki. Mężczyzna skupił się na mnie, na słabszym ogniwie. 
– Jego znam – wskazał Marcela brodą. – Ciebie nie. 
Pokiwałam głową i patrzyłam spokojnie, niewinnie. 
Niezręczna cisza. 
No cóż, przecież nie zadał mi pytania. Stwierdził fakt.
Kto się przedstawia pierwszy? Kobieta czy mężczyzna? 
To zależy także od wieku i statusu. Chyba. 
– Kim jesteś? – nie wytrzymał. 
– Jego asystentką – wypaliłam. Marcel rzucił mi szybkie spojrzenie, ale nie odezwał się. Może istotnie miał mnie za swoją sekretarkę? Pisałam za niego, czytałam za niego... Niespecjalnie wyglądałam na pracownika biurowego, ale w końcu on również nie przypominał biznesmena. Czy chociaż policyjnego detektywa. 
Nekromanta nie naciskał. Może uznał mnie za nieistotną, może stwierdził, że prędzej czy później pozna moje nazwisko i nie musi przejmować się tym teraz. 
– Wsiadajcie. – Wskazał na forda. 
– Przyjechaliśmy własnym samochodem. 
– Mimo to nalegam, żebyście wsiedli – wycedził. – Jeśli chcecie się zobaczyć z Malwiną. 
Rany, Marcela chyba nikt nie lubił. Wyminęłam go, wsiadłam, zapięłam pas i spojrzałam przez okno. 
Nie musieli się bawić w zawiązywanie oczu. Z zewnątrz szyby wyglądały normalnie, ale od środka szkło było czarne. 
Na siedzenie pasażera wślizgnął się chłopak. Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały i posłał mi nieśmiały uśmiech. Zaraz potem wsiadł Marcel ze znacznie mniej przyjemnym wyrazem twarzy, ale wstrzymał się przed komentarzem w moim kierunku. Byłam pewna, że miałby mi coś do powiedzenia, gdyby nie czujne uszy i oczy. Nekromanci – ojciec i syn – wyciągnęli ze schowka ciemne okulary i założyli je na nosy takim samym gestem. Pewnie pozwalały im widzieć. 
Jechaliśmy raptem kilka minut i znów znaleźliśmy się na podobnym podwórku, z którego były dwa wyjścia – przez bramę, która właśnie się za nami zamknęła, blokując wyjazd na ulicę, lub przez drzwi prowadzące do niskiej, zadbanej kamienicy. Znajoma plecionka kołysała się u klamki. 
Starszy nekromanta wskazał budynek. 
– Do końca korytarza, w lewo i ostatnie drzwi po lewej. 
Marcel ruszył; ja straciłam chwilę przez zaskoczenie, ale zaraz nadgoniłam. 
– Skoro podajesz się za moją asystentkę – rzucił cicho, gdy oddaliliśmy się od auta – bądź łaskawa nie podważać mojego autorytetu. 
– Myślałam, że nie mamy czasu na zabawy – odparłam. – Mierzenie sił w tak błahej sprawie wydało mi się nawet nie zabawą, a zwyczajnym idiotyzmem. Bardziej mnie zajmuje – dodałam, zanim zdążył zripostować – czemu puścił nas tak po prostu. Nie wydawał się zbyt ufny. 
Marcel zwolnił kroku i powoli nabrał powietrza w płuca, oblizał wargi i mlasnął ustami, jakby smakował niewidzialnego napoju. 
– Chyba się domyślam. – Brzmiał ponuro. 
Kiedy otworzyliśmy drzwi, ja również się domyśliłam. Uderzyła w nas woń stęchlizny, dawno niewietrzonych pomieszczeń i jedzenia, które powinno być wyrzucone dawno temu, zaś z każdym krokiem smród stawał się intensywniejszy. Szczerze wątpiłam, by ktokolwiek poza Malwiną zajmował mieszkania. 
– Dwa miesiące? – szepnęłam. 
– My nigdy nie dopuścilibyśmy do czegoś takiego – jego słowa wręcz ociekały obrzydzeniem. Podniósł dłoń i zasłonił nią usta i nos, ale chyba niewiele mu to dało.
Zmiennokształtnych często wyzywano od syfiarzy, życia jak zwierzęta, ale w istocie cała ich rasa była mocno przewrażliwiona na punkcie czystości. Nawet zdziczałe jednostki trzymały się z daleka od śmieci i brudu. Jeśli się nad tym zastanowić, było to logiczne – silny węch i zdolność smakowania powietrza przy pomocy języka nie zachęcały do kręcenia się w okolicach mocnych, nieprzyjemnych woni. 
– Dlaczego nie sprzątają? Przecież już na pewno przesiąknął im tym calutki budynek! – Nie mieściło mi się to w głowie. – Niektórych rzeczy nie da się pozbyć nawet zaklęciami! 
Marcel odsunął ręce od twarzy, objął mnie, wcisnął twarz w moje włosy i głęboko odetchnął. Po chwili się cofnął; przyglądaliśmy się sobie przez chwilę. 
O Boże. 
Zapach Cyrusa!? 
Chyba musiałam gwałtownie zblednąć, bo zrobił w tył jeszcze jeden krok i uniósł ramiona uspokajającym gestem. 
– To było dziwne, przyznaję – powiedział ostrożnie. 
– Tak – wykrztusiłam wreszcie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. 
– Ale nie musisz od razu panikować – ciągnął łagodnie, obserwując mnie uważnie. Odchrząknęłam. 
– To było dosyć nieoczekiwane. 
– Tak. 
Staliśmy kolejną chwilę, powoli nasiąkając smrodem i słuchając narastającej, głuchej ciszy. Z głębi kamienicy dobiegł nas trzask rozbijanego szkła; gwałtowny dźwięk rozerwał kokon niezręczności, dziwactwa i niepokoju. 
– Może po prostu puścimy to w niepamięć – zasugerowałam. 
Na sekundę zmarszczył brwi. 
– Moje ego właśnie znacznie zmalało. 
Wyrwało mi się westchnienie; to był znany teren. Komentarz, na który mogłam odpowiedzieć. 
– Nie mój problem. – Ruszyłam do końca korytarza. – Im szybciej z nią pogadamy, tym szybciej wskoczymy do kąpieli dezynfekującej. 
– Razem? 
Spojrzałam na niego zaskoczona. Chwycił się za serce, jakbym go ugodziła, ale nic nie powiedział; wyminął mnie i zapukał do odpowiednich drzwi. 
Hm. 
– Wejść! – rozległo się ze środka. Przygotowałam się psychicznie do wkroczenia na teren królestwa brudu, by uzyskać audiencję u jego władczyni. Marcel chyba też, bo odetchnął, skrzywił się i dzielnie pchnął drzwi. 
Wstrzymałam oddech i wkroczyłam do środka; zmienny został na progu, najwidoczniej wciąż niegotowy na stawienie czoła uwalonej podłodze, porozrzucanym naczyniom, gnijącym resztkom i... karaluchom? Fuuuj. W pomieszczeniu było dodatkowo cholernie gorąco, a na środku wykładziny leżał rozbity kubek i rozlana, wciąż parująca herbata. 
Jeśli wsłuchałabym się uważnie, pewnie mogłabym wyłapać dźwięk mnożących się bakterii. 
Mieszkanko prezentowałoby się całkiem ładnie, gdyby lokatorka przywiązywała do niego nieco więcej uwagi. Przynajmniej pozbyła się zepsutego jedzenia z podłogi. Najwyraźniej syf jej nie przeszkadzał, bo siedziała w fotelu w szlafroku i patrzyła na nas spokojnie. 
Zadbana kobieta koło trzydziestki. Tak można by ją opisać. Krótko i oszczędnie, ale doskonale opisuje wrażenie, jakie wywarła. Jej ramiona muskały farbowane blond włosy, lekki, naturalny makijaż wydobywał z niej młodzieńcze piękno, które miało jednak ostre, zdecydowane rysy osoby, która od lat sama załatwia swoje sprawy. Jej brązowe oczy były obojętne i zdystansowane. 
Hm. Ponownie. 
– Myślałam, że darowaliście sobie sprzątanie – odezwała się. 
Rozejrzałam się za czystym krzesłem, ale niestety na pierwszy rzut oka w pobliżu takowego nie było. Przyciągnęłam jednak jedno do siebie, rzuciłam na nie chusteczkę i usiadłam, notując w myślach, by się nie opierać. 
– Uważam, że każdy kulturalny człowiek powinien sprzątać sam po sobie – powiedziałam. 
Zmrużyła oczy, wyprostowała się, ale zaraz znów się zapadła w sobie. 
Marcel wreszcie się przełamał i również wszedł do środka, ale tylko po to, by podejść do okna, które wychodziło na podwórko. Drzwi pozostały uchylone. 
– Nie otwierają się, żadne z nich – powiedziała Malwina, nie spuszczając ze mnie wzroku. O, dziewczyno, mnie naprawdę nie ma po co obserwować. Jakimś cudem wiedziałam, co Marcel ma zamiar zrobić; może dlatego, że mnie również krążył po głowie podobny pomysł. 
– Nie szkodzi – odparł. Przyjrzał się framudze, zerknął na zewnątrz. – Nie mogę pracować w takich warunkach. 
Chwycił krzesło i z całą siłą zmiennokształtnego cisnął w nim w szybę. Z ogłuszającym hukiem szkło rozpadło się na kawałki, a krzesło poszło w drzazgi. 
Marcel odetchnął i zrobił się jakby mniej zielony. 
– Chwała Bogu – westchnął. Chłodny powiew – przecież na zewnątrz było jakieś trzydzieści stopni! – dotarł i do mnie, za co miałam ochotę go wyściskać. Marcela. 
Malwina gapiła się oniemiała, kiedy mężczyzna machnął ręką do ludzi na podwórzu. 
– Zapłacę, spokojnie. Poza tym była tak brudna, że nie dalibyście rady jej domyć. – Odwrócił się i stanął twarzą do pokoju. 
– To było bardzo dramatyczne – zauważyłam. 
– Konieczne. 
Pokiwałam głową i skupiłam się na Malwinie. 
– Jak się domyślasz, nie sprzątamy. Jesteśmy tu, żeby... 
Malwina odzyskała głos. 
– Czy ty jesteś normalny?! – wrzasnęła. 
– Zrobił przeciąg – powiedziałam. – Sądzę, że tak zachowałaby się każda rozsądna osoba w podobnej sytuacji.
Wybił okno! 
– Przecież się nie otwierało – przypomniał. 
Otworzyła usta, zamknęła je. Czekałam, co powie. 
– Wyrzucacie mnie? – zapytała łamiącym się głosem. 
– Przyjechaliśmy, żeby... 
– Mój mąż nie żyje, tak?! – krzyknęła płaczliwie. – Nie znaleźliście go i pozbywacie się kłopotu, mnie!? 
Potarłam czoło, starając się nie okazać zniecierpliwienia. 
– Właśnie tym chcę... 
To przez was! – pisnęła, osiągając jakieś niemożliwie wysoki poziom decybeli. Marcel oderwał się od parapetu, stanął luźno i bardzo... bardzo uważnie zaczął się jej przypatrywać. – Nie potraficie zapewnić bezpieczeństwa własnym ludziom! Prosiliśmy was o schronienie, a zamiast tego Kacpra nie ma! Nie ma od dwóch miesięcy! Na pewno nie żyje, a ta cała Strażnica tylko udaje, że... że... – zająknęła się i umilkła, przygwożdżona intensywnym spojrzeniem Marcela. 
Uśmiechnął się do niej. Zrobiła się blada jak prześcieradło. 
– Kim jesteście? – wykrztusiła. 
– Gdybyś nie marnowała czasu na zawodzenie, tę część dawno mielibyśmy za sobą – wyrwało mi się, ale nie przejęła się; była zbyt zajęta niespuszczaniem wzroku ze zmiennokształtnego. On tymczasem sięgnął po krzesło; chyba było czyste, bo darował sobie chusteczkę. Usiadł, splótł palce i obdarzył Malwinę kolejnym uśmiechem. Zjechała po oparciu fotela.
Nie byliśmy dla niej zbyt mili, ale wyczuwalne było, że jeśli okazalibyśmy słabość, zasypałaby nas lawina narzekań, a w międzyczasie brud wżerałby się głębiej w nasze ciała. 
Poza tym – coś mi nie pasowało, ale nie było sensu mówić o tym w tamtym momencie. Potrzebowałam namysłu. 
– Chcę porozmawiać o porwaniu pani męża. 
Odpowiedzi co do wyglądu i zdolności porywacza pokrywały się z opisem Marii Korczenki. Samo porwanie też zresztą miało dość podobny schemat; Malwina i Kacper byli sami, szary, humanoidalny stwór pojawił się znikąd i bez problemu złapał Kacpra, chociaż ten bronił się intensywnie i Malwina również ciskała wszystkim, co miała, po czym oddalił się z nim w głąb parku miejskiego, znikając z oczu zaszokowanej żony. 
– Nie jestem pewna, czy chcę się najpierw umyć, czy to omówić – powiedziałam, kiedy bez większych problemów opuściliśmy dzielnicę nekromantów. 
Marcel pociągnął nosem. 
– Przyzwyczaiłem się już. 
– Cieszę się, ale czuję się w swojej skórze wyjątkowo niekomfortowo w tej chwili. – Po głowie tłukła mi się kąpiel w wodzie o temperaturze bliskiej setki, dla pewności, że wszelkie zarazki zakończą swój żywot. Ubrania prawdopodobnie rozkoszowałyby się pluskaniem wraz ze mną. Westchnęłam.  – Ale musimy jeszcze jechać do jednej rodziny, a ja chciałabym spędzić w wannie kilka godzin. 
– Wyjmij następną teczkę – polecił Marcel. 
– Za chwilę. – Zapatrzyłam się na swoje dłonie. – Wydaje mi się, że Malwina robiła nas w balona. 
– Dlaczego tak uważasz? 
Podniosłam wzrok. 
– Nie odniosłeś takiego wrażenia?
– Może – mruknął. – Chcę znać twoją opinię. 
– To bardziej przeczucie – zaprotestowałam. – Nie ma sensu się tym kierować... – urwałam. – Na początku... nie spodobało mi się, że ona była czysta. Całe otoczenie było brudne i chyba celowo je doprowadziła do takiego stanu – nie pierwszy raz, sama w zasadzie to przyznała. Mnie też czasem zdarza się zaniedbać mieszkanie, czasem i nawet przez dwa tygodnie nie sprzątam, ale nigdy nawet nie zbliżyłam się do podobnego poziomu. I jednocześnie przy tym burdelu naokoło... ona miała czyste włosy, czysty szlafrok i elegancki makijaż. 
– Była umalowana? – Zmarszczył brwi. – Niczego nie zauważyłem. 
– Tak miało być. Bardzo dyskretny, delikatny... i doskonały. – A ja go widziałam, bo całe życie spędziłam na analizowaniu wyglądu innych ludzi. – Może wyolbrzymiam – dodałam – ale po prostu dziwne mi się wydało, że wygląda tak dobrze. Poza tym... to już chyba kompletna bzdura... ale zwróciłam uwagę, że o mężu mówiła jakby już był martwy. Nie zapytała nas, czy coś znaleźliśmy, czy mamy jakieś tropy... Założyła, że przyszliśmy ją poinformować o śmierci. 
Ja nie dopuszczałam do siebie myśli o takim losie dla Beaty. Nigdy. To było niemożliwe; nie mogła przecież umrzeć. Nie ona. 
– No i co powiesz? – zapytałam. 
Marcel milczał przez moment. 
– Była czysta, umyta i pachnąca – powiedział. – Drogi szampon, drogie perfumy. Mocny, świeży zapach mimo tego smrodu. 
Ja tam niczego miłego nie czułam, ale mieliśmy przecież różną wrażliwość na wonie. 
– Nie mogłem jednak wyczuć, czy kłamie, ale również wydało mi się, że zbyt chętnie podsuwała nam pomysł uznania Kacpra za zmarłego. 
Sięgnęłam do plecaka. 
– Może rzeczywiście wykorzystali okazję, żeby zdjąć się z celownika. Porwanie to całkiem wygodny sposób. 
– Zobaczymy, co wygrzebią moi ludzie. Może okaże się, że nadinterpretujemy fakty – mruknął, ale jakoś bez przekonania. 
Otworzyłam następną teczkę. 
– Liliana Bozowicz – przeczytałam. Zmarszczyłam czoło. – Chyba znam to nazwisko. 
– Byłoby dziwne, gdybyś go nie znała. 
– Ach! – Po przerzuceniu następnej kartki wszystko stało się jasne. Empatka. Jedyna w okolicy; dlatego Marcel dla Korczenki obiecał empatę spoza miasta. Rzeczywiście, dziwne by było, gdybym nie miała o niej pojęcia. – Ale dlaczego porwał? Czy dobry empata nie jest w stanie wpłynąć na emocje i zamiary? Gdyby była przy porywaczu dostatecznie długo, mogłaby go przekonać do wypuszczania wszystkich. 
– Sprawcy nie muszą przybywać przy niej non-stop. A jeśli doszłoby do okazania żądań, za jej bezpieczeństwo chyba każda frakcja byłaby w stanie oddać ostatni grosz. 
– Nawet silni, niezależni zmiennokształtni? – spytałam kąśliwym tonem. 
– My w szczególności – powiedział poważnie.
– Dlaczego? 
Zawahał się, ale odpowiedział. 
– Empata może pomóc młodym w przejęciu kontroli nad zwierzęcą stroną, tak, aby proces był o wiele spokojniejszy i natury szybciej nauczyły się współdziałać – powiedział. – A im szybciej się to dzieje, tym mniej agresji, kłótni, bijatyk... Dojrzewanie rozbiło już niejedną rodzinę i, choć przyczyna problematycznego zachowania jest znana, to trudno się pojednać po pewnych... działaniach. Poza tym panuje przekonanie, że przy odpowiedniej częstotliwości spotkań w czasie ciąży, ryzyko narodzin niezmiennego jest niemal zerowe. 
– Słuszne? 
Wzruszył ramionami. 
– Nie ma naukowego dowodu potwierdzającego tę teorię. 
– A ty w nią wierzysz?
– Niespecjalnie – przyznał. – Ale skoro moi ludzie tak, jestem gotowy zapłacić z każdą sumę, żeby Lilianę odzyskać. – Niespodziewanie uderzył się w udo i wycedził przez zaciśnięte zęby: – Gdyby tylko jakieś żądania się pojawiły. 
Zgarbiłam się na siedzeniu. 
– Myślisz, że to może mieć podłoże polityczne? 
– To możliwe – mruknął ponuro. – Wszyscy mają ogromne zasoby mocy i nawet jeśli nie udzielają się w polityce frakcyjnej, to wciąż są istotną kartą; taki Wiktor jest wyjątkowo obiecującym uczniem. Porywacze mogą być zarówno z naszego terenu, jak i z zewnątrz. To wszystko może być starannie rozplanowaną dywersją, która ma osłabić miasto jako takie, rozwiązać sojusze, zmienić układ sił. 
– Nie muszę się tym interesować bezpośrednio, żeby zdawać sobie sprawę, co dzieje się w Starszyznach. – Skrzywiłam się. 
Dom, przed którym się zatrzymaliśmy, przyciągał mój wzrok. Nie wyróżniał się specjalnie, ale wydał mi się w pewien sposób... kusząco spokojny. Nigdy nie miałam do czynienia z Lilianą, ale wyobrażałam sobie, że spotkanie właśnie tak by wyglądało. Spokojne, kojące. Chwyt, jaki miażdżył mi pierś od porwania Beaty, zaczął się rozluźniać. Napięcie powoli odpływało, mięśnie na ramionach jakby stały się bardziej elastyczne. Odetchnęłam głęboko. 
Nie przestałam się martwić, ale mój umysł się oczyścił. 
Obserwowaliśmy budynek. 
– Liliana ma córkę, która odziedziczyła po niej zdolności – powiedział Marcel.
Drzwi niespodziewanie się otworzyły i w progu ukazał się mężczyzna koło pięćdziesiątki. Skóra na jego głowie zalśniła w słońcu, zaś podbródek zasłaniała gęsta, jasna broda. Wyglądał na wymęczonego i... smutnego. Tak po prostu, permanentnie smutnego. 
Przyglądał się nam, nie zmieniając wyrazu twarzy. 
– Czas wysiąść – zakomunikowałam. 
To też zrobiliśmy. Gdy zbliżyliśmy się do mężczyzny – Mirosława Bozowicza – ten odezwał się spokojnie: 
– Moja córka nie przyjmuje pacjentów. 
– Wiem o tym doskonale. – Marcel brzmiał na nawet spokojniejszego. 
– Zatem odejdźcie. – Cofnął się, jednocześnie ciągnąc za sobą drzwi. 
– Chcemy porozmawiać o Lilianie – odezwałam się szybko. 
Znieruchomiał. Dotychczas jego wzrok był dziwnie rozmyty, ale po magicznych słowach skupienie i ostrożność pojawiły się na jego twarzy. Czekał; nie zamknął drzwi do końca, ale również ich nie otworzył.
– O dniu jej porwania – doprecyzowałam, czując się nieswojo pod tym badawczym spojrzeniem. 
To było dziwne. Najzimniejsze, najgroźniejsze miny Mai w ogóle mnie nie obchodziły, a Mirosław patrzył na mnie całkiem zwyczajnie; tak jak patrzy się na nieznajomego na swojej wycieraczce, uprzejmie, z dystansem i wahaniem. 
– Nie śpieszyliście się. 
To przez ten smutek, uświadomiłam sobie. 
– Dlatego teraz nie powinniśmy marnować ani... – Bozowicz stracił zainteresowanie mną, ponieważ u jego boku stanęła córka. Drobna, jasnowłosa dziewczynka o dużych, choć podkrążonych, opuchniętych oczach, jakby niedawno opanowała płacz. Z dokumentów wiedziałam, że ma dziesięć lat, ale jej oblicze mówiło wyraźnie, że wiek ciała nie zawsze odpowiada wiekowi duszy. 
Po moim kręgosłupie przemaszerował batalion mrówek. 
Ile lat będzie miała Becia po tym wszystkim? 
Potrzebowałam jakiejkolwiek odpowiedzi, wsparcia albo chociaż suchego komentarza, ale panowała cisza. 
– ...ani minuty – dokończyłam niepewnie, skonfundowana pustką, w jaką trafiło moje pytanie. To nie tak, że zignorowali, przecież zdarzało się to często... Nie było ich. W ogóle. 
– W porządku, tato – odezwała się Dalia. Lekko dotknęła ręki ojca. – Porozmawiam z nimi w ogródku. 
– Jesteś pewna? – Czułym gestem pogłaskał czuprynę córki. 
– Całkiem pewna. – Skinęła głową. – Tylko przypilnuj, żeby Róża nie przyszła. 
Zmierzył nas na odchodne jeszcze jednym spojrzeniem, po czym cofnął się i zniknął we wnętrzu domu. Dalia zamknęła drzwi, zeskoczyła ze schodów i machnęła na nas dłonią, po czym zniknęła za rogiem budynku Ja i Marcel bez komentarza ruszyliśmy za dziewczyną. 
– Do ogródka można wejść przez dom – odezwała się, gdy podeszliśmy do drewnianego stołu, przy którym usiadła – ale nie chcę, żeby moja siostra was widziała.
Marcel jakby się zawahał, ale postąpił do przodu i usiadł po drugiej stronie ławy, zatem poszłam w jego ślady. 
– Nie lubi obcych? – zapytałam, oglądając się za siebie. 
– Nie, po prostu... bardzo jej źle z tym wszystkim – powiedziała z dziwną bezradnością w głosie. Przez chwilę panowało milczenie; przerwał je Marcel, a ja wyciągnęłam notes. 
– Jak rozumiem, widziałaś całe... zdarzenie.
– Ja i Róża, tak. 
– Możesz opisać wszystko, co pamiętasz?
Pokiwała głową, zagryzła wargi, ale chyba nie bardzo wiedziała od czego zacząć, zatem zmienny dodał: 
– Co robiłaś wcześniej?
– Pomagałam mamie w szklarni, o tam – wskazała ręką. – Pieliłyśmy grządki, a potem grałyśmy w badmintona. Róża siedziała tutaj, przy stole. Chyba... chyba czytała, nie jestem pewna. 
– Która była godzina? 
– Wieczorem, już powoli zaczynało się ściemniać. Wtedy się pojawił. Przebił się przez płot od sąsiadów, ale ich nie było w domu. 
– Co się stało potem?
– To było bardzo krótkie... prawie nic nie zdążyło się wydarzyć. Uderzył mamę, chwycił ją i uciekł. Tak po prostu. – Opuściła głowę. – Nic nie mogłam zrobić. 
– Hej – powiedziałam łagodnie. – Masz tylko dziesięć lat. Małe dziewczynki nie mają umiejętności bojowych. 
Leciutki uśmiech przemknął po jej ustach, ale zaraz zgasł.
– Jakieś tam mam. Mogę... mogę kogoś... zdezorientować na krótki czas. Zalać sprzecznymi emocjami – wyjaśniła. – Ale wtedy nie mogłam. To nie był człowiek. To nie było nic, co potrafi odczuwać. Trafiłam w kompletną pustkę, jakby był kamieniem. Nie taka przyjemna cisza, co ty – zwróciła się do mnie. – Ty jesteś zupełnie inna. Jak to robisz? 
Zmarszczyłam czoło. 
– Uch... 
– O czym ty mówisz? – Marcel zabrzmiał ostro. 
– Wszystko tłumisz – oznajmiła, pochylając się w moją stronę. – Jakbym schowała się cała pod kołdrę. Ciepło, ciemno i bezpiecznie. Blokujesz wiele, ale najważniejsze zostaje. Nadal słyszę i mogę odpowiedzieć, ale jeśli nie chcę... nikt mnie nie widzi... – Na początku mówiła z entuzjazmem, by z każdym kolejnym słowem cichnąć, aż zamilkła zupełnie, równocześnie błądząc wzrokiem pomiędzy mną i Marcelem. 
– Nie mam pojęcia, o co chodzi – wykrztusiłam. Mówiłam prawdę; pierwszy raz słyszałam o sobie coś podobnego. Czy to jest związane z morfowaniem? Chciałam się dowiedzieć czegoś więcej, ale obok mnie siedział przecież Marcel; jeśli przyczyna leżała w moich sekretach, nie mogłam jej w tamtej chwili poznać. Niepokój ścisnął mi wnętrzności.
Zmiennokształtny dostawał wskazówki. Coraz więcej wskazówek, że nie jestem tym, za kogo się podaję, że kłamię. Jeśli określiłam siebie jako totalne beztalencie magiczne, czemu empatka stwierdza, że jestem niezwykła? Nawet jeśli Marcel nie powiąże mnie bezpośrednio z Bartoszem, a po prostu zacznie węszyć wkoło, może dojść do wniosków, które... bardzo mi zaszkodzą. Delikatnie mówiąc. 
Sporządziłam szybką listę osób, które wiedziały o mojej zdolności. Długa, zbyt długa. Ale nigdy nie musiałam się aż tak tym martwić, zatem nie przeszkadzało mi, że wie więcej osób niż rodzina i Maja, miałam ich lojalność. Jednak... w obliczu zdeterminowanego zmiennokształtnego milczenie mogło się okazać bardzo trudne. 
Był jeszcze Jakub. Byłam pewna, że gdyby mógł, sprzedałby mnie natychmiast po załatwieniu interesów jego i Renegatów, ale nie mógł ryzykować zdradzenia Mai. Nawet jeśli ta nie odpowiedziałaby ciosem za cios, a opuściła grupę lub po prostu odcięła się od jej międzyfrakcyjnych spraw, Moler straciłby wiele posłuchu w Kolegium. Zaś szacunek – nawet podszyty lękiem wobec strażnika o nieznanej mocy – był Renegatom bardzo potrzebny. 
– Może spróbuj ująć to w jaśniejsze słowa – namawiał Marcel. Dalia błądziła wzrokiem ode mnie do niego, najwyraźniej niepewna, co robić. Starałam się, by z mojej twarzy dało się wyczytać nienienienie. Kiedy dziewczynka zatrzymała się na mnie trochę dłużej, minimalnie pokręciłam głową – to było ledwie drgnięcie, ale czytelne. 
– Nie – powiedziała niespodziewanie, z nutą stali w głosie. 
– Nie? – Głos Marcela pieścił uszy, zachęcał do zwierzeń, przecież nic się nie stanie, jak powiesz trochę więcej. 
Ale to nie było zwykłe dziecko – ono doskonale wyczuwało manipulację. Ulga prawie zwaliła mnie z ławki; musiałam przytrzymać się krawędzi stołu. 
– Jestem empatką. – Wyprostowała się i obdarzyła zmiennego spojrzeniem, które przepełniało gorliwe poczucie misji zmieszane z chłodnym profesjonalizmem i doprawione najświętszym oburzeniem. Spojrzeniem tak dorosłym, tak dziwnie prezentującym się na tej delikatnej, młodziutkiej twarzy, że Marcel aż się cofnął. – Obowiązuje mnie etyka zawodowa. Jeśli... – zawahała się, maska dorosłości popękała. To była mina pożyczona od matki, byłam o tym przekonana. – Nie znam waszych imion. 
– Rita i Marcel. – Nawet brzmiałam normalnie. 
– Jeśli Rita chce dowiedzieć się czegoś więcej, porozmawiamy w cztery oczy. – I znów brzmiała i wyglądała, jakby spędziła lata na spławianiu zbyt ciekawskich, żądnych plotek palantów. 
Marcel był tak zaskoczony, że nawet nie protestował, kiedy szybciutko zmieniłyśmy temat rozmowy. 
– Wróćmy do porywacza – zasugerowałam. – Czy potrafisz go opisać? 
– Duży, ciężki. – Zmarszczyła czoło. – Ale szybki. Był buro-szary, jakby wytarzał się w błocie. Wydał mi się jakiś... bezkształtny, ale nie umiem tego wyjaśnić. Róża mówiła, że miał na sobie jakieś ubranie, ale było... nijakie. – Na moment zapatrzyła się na dom. – Musimy kończyć. Róża mnie potrzebuje. Ale jeszcze dwie rzeczy – dodała z wahaniem. – Poprzedni, którzy nas odwiedzili, byli bardzo nerwowi, chcieli jak najszybciej skończyć rozmowę i odejść, nie tak, jak ty – wskazała podbródkiem na mój notes, w którym zapisywałam wszystko, co istotne. – Czegoś się bali. Nie mnie, porywacza też nie. 
– A druga rzecz? – Marcel zdążył się otrząsnąć. 
Dalia opuściła głowę, jakby nagle szyja nie była w stanie wytrzymać jej ciężaru. Znów była tylko bezradnym dzieckiem. 
– Wy... musicie się pośpieszyć, bardzo pośpieszyć – szepnęła. – Ja... mam stałe połączenie z mamą. Nie byłabym w stanie jej znaleźć – uprzedziła pytanie – po prostu czuję jej emocje, niezależnie, jak daleko czy blisko jestem. Ale dzięki temu... – zdławiła się, szloch szarpnął jej ciałem. 
– Dalio. – Wstałam i przesiadłam się obok niej. Delikatnie objęłam szczupłe ramiona; na jej twarzy malowało się takie cierpienie, że poczułam, jakby ktoś kopnął mnie w brzuch. – Skoro masz połączenie z mamą, ona nadal żyje. Będzie dobrze, zobaczysz. 
– Nie będzie. – Uniosła głowę i spojrzała na mnie z rozpaczą. – Dzięki połączeniu wiem, że cztery osoby umarły. Jedna... jedna jakieś cztery godziny temu. 
Uderzenie zimna, na sekundę straciłam dech. 
– Nie wiem, kto ani jak – wykrztusiła. – Ale nie żyją. Mama... mama płacze. Ona nigdy nie płacze. – Zrzuciła moje ramię, wyskoczyła z siedzenia jak sprężyna i pobiegła w stronę domu, gubiąc po drodze łzy. Drzwi prowadzące na podwórze się otworzyły i dziewczynka wpadła w ramiona ojca. Za nimi przesunął się cień – druga córka, Róża. 
– To chyba było pożegnanie – odezwałam się cicho, bojąc się, że mój głos się załamie, jeśli go podniosę. 
– Tak. – Marcel wstał, przyglądając się rodzinie. 
Bez słowa opuściliśmy ogród i wyszliśmy na ulicę. Zwlekaliśmy z wsiadaniem do samochodu, ze środka buchał żar. Sięgnęłam do torby i wyjęłam butelkę wody, ale nie napiłam się od razu – bezmyślnie obracałam ją w rękach. 
– Ta osoba, która umarła cztery godziny temu – zaczęłam – to był Wiktor, prawda? 
Zmienny nie odezwał się; obejmował się ramionami i wybijał na bicepsie niespokojny, nerwowy rytm, chociaż jego mina nic nie zdradzała, a ciało miał rozluźnione. 
– Zastanawiam się, kto jeszcze – powiedział po dłuższej chwili. – Mamy dziewięć pewnych przypadków porwania. Załóżmy, że inne zniknięcia to przypadkowe zbiegi okoliczności oraz że nie ma tam nikogo spoza miasta. Co możemy wywnioskować? – Nie oczekiwał odpowiedzi, bo natychmiast kontynuował: – Trzymają ich wszystkich razem, może w jednym pomieszczeniu, może w kilku, ale przy możliwej komunikacji. Z dziewięciu osób cztery nie żyją; zostaje pięć. Wiktor Korczenko jest pewniakiem, Liliana Bozowicz żyje; o innych można tylko spekulować. Trzy niewiadome. – Palce się uspokoiły, ale za to wbił je mocno we własne mięśnie. – Wiktor został uprowadzony jako czwarta osoba, zatem jest duże prawdopodobieństwo, że to właśnie te trzy pierwsze nie żyją. 
– Klątwiarz, żywiołak i nekromanta? 
Zmarszczył brwi. 
– Żywiołaki są bardzo wytrzymałe. 
– Ale minęły już ponad trzy miesiące... 
– Jest jeszcze klątwiarka, starsza siostra tego pierwszego – dodał, nieobecny. – W dzieciństwie wykryto u niej wadę serca. Bez leków niemagicznych nie jest w stanie funkcjonować pod podobną presją. 
Zamrugałam. 
– Skąd to wiesz? 
Chyba dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że ma słuchaczkę, która nawet się odzywa, bo spojrzał na mnie z pewnym zaskoczeniem. 
– Moją pracą jest wiedzieć – rzucił zdawkowo.
Nie poprawiło mi to humoru. 
– Muszę przyjść tu jeszcze raz – zawyrokował. – Chcę znać dokładne daty tych śmierci. 
– Naprawdę sądzisz, że to dziecko zwraca uwagę na kalendarz w takim stopniu, co ty? – spytałam z powątpiewaniem. 
– Jej ojciec będzie wiedział. 
Nie chciałam się o to kłócić, zatem nie skomentowałam, chociaż nie byłam zachwycona, że Marcel znajdzie się w tym domu sam. Musiałam się wprosić na tę wizytę, ale postanowiłam, że później się tym zajmę. 
– Nie wziąłeś pod uwagę jednej rzeczy – zauważyłam. Zerknęłam do notesu. – Lilianę porwano piętnastego czerwca, jako... szóstą albo siódmą? Przed jej przybyciem też mogły być jakieś śmierci. O co chodzi z tą szóstą łamane na siódmą? 
– Zgłoszono nieobecność żywiołaczki z rzeki na terenie parku. Ale była stara, mogła się zjednoczyć ze swoim akwenem – wyjaśnił. – Jeśli to porwanie, Liliana była siódma. 
– Jedziemy tam? 
– Moi ludzie już badali to miejsce. Niczego niepokojącego. Zresztą – dodał po chwili – nie mam już dzisiaj na to czasu. Wsiadaj, odwiozę cię – zaoferował, ale pokręciłam głową. 
– Przejdę się. – Zerknęłam do wnętrza samochodu, czy nic nie zostawiłam. – Muszę... muszę sobie ułożyć kilka rzeczy, zastanowić się. 
Przez chwilę wyglądał, jakby chciał zaprotestować, ale ograniczył się do krótkiego pożegnania i odjechał. 
~*~
Kto wie, jak potoczyłby się wypadki, gdybym wsiadła z Marcelem i oszczędziła sobie godzinnego spaceru, który spędziłam na akceptowaniu rzeczywistości i luźnym dryfowaniu po pomysłach i spekulacjach. Może gdybym zabrała się z nim, nie musiałabym dłużej przejmować się podobnymi kwestiami. Żadnymi kwestiami. 
Może. 
Zamiast tego czułam jeszcze większy gniew. 
Drzwi nie były zamknięte na klucz, co wzbudziło we mnie konfuzję – zawsze zamykam. Miałam nawet zaklęcie, które odzywało się drażniącym dzwonieniem w uchu, jeśli znikałam z mieszkania na dłużej niż pięć minut, nie przekręciwszy chociaż jednego zamka. Ale nie obawiałam się włamania – przecież Marysia i Maja wplotły mi we framugę tyle czarów, że złodzieja po trzech sekundach paraliżowało. Pełna skuteczność. 
Otworzyłam drzwi i do mojego mózgu dotarły dwie istotne informacje: w powietrzu unosił się gaz – jedna iskra wystrzeliłaby moje śliczne mieszkanie na orbitę. 
Zaś na końcu korytarza, przybitego włócznią do drzwi łazienki, miałam trupa. 
Delikatnie zamknęłam drzwi wejściowe, pomaszerowałam do kuchni, zakręciłam kurki, otworzyłam każde okno obecne na mym niewielkim metrażu; stąpając lekko niczym baletnica, biorąc płytkie oddechy i omijając wszystko metalowe. Kiedy już wiatr hulał po pomieszczeniach, wzbijając w powietrze wszelkie lekkie przedmioty i łopocząc kartką przypiętą do czoła martwego mężczyzny na mojej podłodze, stanęłam nad nieruchomym ciałem i z pełnym wachlarzem intensywnych emocji powiedziałam czule: 
– Kurwa. 
No, odpowiedziały głosy. 

____________

Na sam początek przepraszam wszystkich, którzy czekali na następny rozdział i napisali komentarze pod poprzednią częścią. Dzięki Wam łatwiej mi było ponownie zagłębić się w Sól ziemi po pokonaniu Wielkiego Potwora Maturalnego – dobrze wiedzieć, że ma się czytelników, nawet jeśli się nie odzywają za często. :) 
Końcówka mogła wywołać pewne emocje, ale nie obawiajcie się!, szybkiej akcji nadal nie będzie. Przynajmniej jeszcze nie w następnym rozdziale. Za to pojawi się jeszcze więcej postaci, jej! 
Tak zupełnie serio, czy ja z tym nie przesadzam? Sama bez problemu się orientuję, kto jest kim... 

Mogliście zauważyć podkreślone słowo – nadinterpretować. Mam z nim problem – słownik informuje, że taki wyraz nie istnieje, co wpędziło mnie w niemałą konfuzję, ponieważ używam go na co dzień i nie miałam pojęcia, że robię błąd; a teraz nie wiem, czym mam go zastąpić. Proszę, zasugerujcie mi coś. 
Z ciekawostek: mamy dziewiąty rozdział. Pierwsza wersja Soli ziemi miała ich mieć właśnie tyle. 

2 komentarze:

  1. Witam. :D
    Zdarzyło się kilka literówek, na przykład "dwa lata teamu" czy jakoś tak, powtórzenie, które łatwo zobaczysz, bo jest w na samym prawym brzegu tekstu, czasownika być, tuż nad sobą.

    Z tego co pamiętam, Marcel był fajniejszy w tym rozdziale. Ciągle ripostuje, gnoi albo odnosi się z wyższością do Rity, a fragmentu:
    "Skoro podajesz się za moją asystentkę – rzucił cicho, gdy oddaliliśmy się od auta – bądź łaskawa nie podważać mojego autorytetu."
    Fokle nie rozumiem. Przejrzałam potem ten kawałek tekstu, od momentu uznania się za sekretarkę do tego i Rita powiedziała ewentualnie jedną rzecz. Naprawdę nie wiem, gdzie Ty to masz. ;_; No chyba że wyrażała to postawą czy co, ale Rita zachowywała się bardzo przyzwoicie, on bucował. A, jeszcze kwestia kulki - rozumiem tok myślenia Twojej bohaterki i uważam, że rozumowanie Marcela nie ma sensu. Jak oddadzą kulkę kobiecie, ona nabierze podejrzeń, bo listki opadną, a poza tym - dlaczego wobec tego w ogóle ją brali? Rozumiem, że mogli się tłumaczyć tak, że im nie wyszło, przypadek, nic to nie dało, ale słabo to brzmi. Moim zdaniem Marcel mógłby raz pozwolić Ricie zrobić po swojemu. Potem jakoś magicznie się zmienił i był na powrót interesujący i całkiem wporzo, ale wcześniej był jakiś niemiły.

    Ten rozdział był długi, na początku trochę ciężko było mi się skupić, ale później poszło gładko i przyjemnie. Naprawdę, poza drobnymi potknięciami, ten tekst jest znakomity. I pod względem słownictwa, opisów i ogólnie kwestii warsztatowych, i pod względem konstrukcji. Napięcie rośnie, poszlaki zmieniają tok myślenia, stawka jest podbijana, wszystko robi się coraz trudniejsze i bardziej niebezpieczne. Trup na koniec w ogóle był niezły, strasznie mnie zaciekawił - czyj? I dlaczego Rita zaklęła? Poza tym, że dlatego, iż trup, to zrozumiałe.
    Co by tu jeszcze. Twoje postaci s fizyczne i realne. Ładnie zarysowujesz konkretne fachy/dziedziny/gildie/nie siedzę w temacie, nie wiem, jak to nazwać ;__;/ magów i istot magicznych. Nadajesz Polsce magicznej aury, ot co.
    Bardzo polubiłam Ritowe wtrącenia, są zawsze takie na miejscu. :D

    I chyba tyle na dziś.
    Pozdrówki,
    Athemoss.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okej, dziękuję - przejrzę rozdział jeszcze raz i poprawię. :)

      Z tą asystentką i podważaniem autorytetu chodzi, że Rita bez szemrania posłuchała polecenia nekromanty, mimo że Marcel się mu sprzeciwiał. Wsiadłby oczywiście, inaczej nie dotarłby do Malwiny "bezbolesną" drogą, ale chciał podkreślić, jak bardzo mu się to nie podoba, i zarazem tak przekształcić tę sytuację, żeby wyszło, iż robi im łaskę. Nie mógł tak po prostu oddać pola; tak działa świat zmiennych i staromodna polityka również (a Marcel tez ma lekkiego pierdolca na punkcie kontroli). A Rita, jako osoba raczej uprzejma i kompromisowa, postąpiła tak, jak mówił jej rozsądek, nie zdając sobie sprawy, że między frakcjami logika rzadko kiedy ma znaczenie. Nie jestem jednak pewna, czy moje tłumaczenie jest jasne.
      Co do kuli - Rita postąpiła pod wpływem impulsu, po prostu nie chciała, żeby Maria dowiedziała się o śmierci syna w ten sposób, ALE! pewne egoistyczne pobudki też w tym były. Nie chciała być obecna, gdy Korczenka zda sobie sprawę ze straty. Nie miała żadnego planu, co robić dalej.
      Marcel... cóż, dla mnie jego zachowanie ma sens, ponieważ znam jego przeszłość; mogę powiedzieć, że nie lubi, gdy się ukrywa informacje o zmniejszeniu "stada". I przecież zapewnił, że empata przyjedzie, a ci zajmują się między innymi ukojeniem bólu i pogodzeniem się ze śmiercią bliskich. Gdyby on przed Ritą zauważył, że liście opadły, nie ukryłby tego, tylko zostałby z Marią i starał się coś zdziałać (na miarę swych możliwości, ale zawsze). Rita zaś wolała uciec.
      Ha, nie dziwię się, że początek był średni, bo naprawdę ciężko mi było przez niego przebrnąć, a potem poczekałam kilka tygodni na lepszy moment i resztę napisałam już bez problemu.
      Zaklęła, bo trup i to główny powód, ale to również jasny znak, że porywacze zabijają, i zarazem groźba wymierzona w nią samą.
      Dziękuję za miłe słowa i również pozdrawiam. :)

      Usuń