5 stycznia 2015

Sól ziemi XIV

Rozdział czternasty
Niektórych różnic nie da się pokonać

Po raz drugi poddałam się czarowaniu i po raz drugi skończyłam nieprzytomna, by później obudzić się w obcym łóżku. Przynajmniej nie stanowiłam bezsensownego zlepka ludzkich części ciała, chociaż sądząc po zmęczeniu, jakie czułam, musiałam zmieniać się calutką noc.
Otworzyłam oczy i przez chwilę gapiłam się na biały sufit, czerpiąc dziwną radość z tak prostej czynności; potem wróciły do mnie wydarzenia minionego tygodnia i dobry humor natychmiast się ulotnił. Odwróciłam wzrok od sklepienia; było zbyt jasne na moje czarne myśli.
W nogach łóżka stała znana mi lisica. Przypatrywałyśmy się sobie przez kilka sekund.
– Chyba nie powinnam tak dawać ci się oglądać – powiedziała.
– Za późno – mruknęłam.
Wstała i opuściła pokój. Podparłam się na łokciach i przesunęłam do siadu, rozglądając się po niewielkim pomieszczeniu; stało w nim pojedyncze łóżko z nocnym stolikiem obok, wąskie biurko i narożna szafa. Białe ściany, klepka na podłodze. Kremowe zasłony były zaciągnięte. Koło drzwi ktoś zostawił znajomą torbę, którą pakowałam po przygodzie z inkwizytorami.
Z ulgą ukoiłam pragnienie. Obok butelki wody na stoliku stał talerz z kopcem kanapek, po które ochoczo wyciągnęłam ręce. Musiałam wybrać się do łazienki, ale priorytetem był wepchnięcie w siebie chociaż kilku kromek, bo głód skręcał mi żołądek.
Marek nie musiałby mnie obejmować, żeby sprawdzić, jak się miały moje żebra. Dowiedziałby się wszystkiego po wychudłych rękach i palcach, które przypominały szpony, szczególnie z tymi połamanymi, poznaczonymi białymi plamkami paznokciami.
To szybko minie, pomyślałam optymistycznie, ale w ciszy brzmiało zwątpienie.
Kiedy już nie mogłam wytrzymać parcia na pęcherz, odrzuciłam cienką kołdrę i wstałam powoli, niepewna, czy osłabłe nogi utrzymają ciężar reszty ciała. Miałam na sobie te same ubrania, co wczoraj. Powlokłam się do drzwi i wyjrzałam na korytarz, zdecydowana krzyczeć, jeśli w ciągu minuty nie znajdę łazienki.
Lokatorzy i ich uszy mieli szczęście.
Wzięłam prysznic, czując się bardziej ludzko już pod pierwszymi kroplami, które niemal parzyły. Po dwudziestu minutach skóra straciła szarawy, niezdrowy odcień na rzecz czerwonych placków, które i tak wyglądały lepiej.
Wróciłam do zajmowanego pokoju chwilę przed dzwonkiem mojego telefonu, który przyjęłam z głębokim zaskoczeniem; nie spodziewałam się, że tak szybko będzie działał. Był podłączony do prądu; może elektryczność pomogła mu wyzdrowieć.
I na pewno byliśmy poza Oczkiem.
Usiadłam na łóżku i odebrałam. Numer nie był zapisany w książce.
– Tak?
– Cześć. – W głośniku rozległ się głos, który wyjątkowo udało mi się rozpoznać. Marcel brzmiał, jakby udało mu się wypaść z rzeczywistości na co najmniej dziesięć godzin snu, może nawet dłużej; wypoczęty, rozluźniony i gotowy do konwersacji. Poczułam coś na kształt ulgi; raczej absurdalnej, bo jeśli spał, nie mógł biegać po mieście w swej wstrząsającej zwierzęcej postaci.
Nie byłam tylko pewna, o kogo się niepokoiłam, zmiennego czy cywili.
– Hej.
– Obudziłem cię? – Nie było zmartwienia w tym pytaniu, a ciekawość. Jakby nie dowierzał, że można spać o tej porze, i nie żałował, że przerwał tak bezwstydny występek.
– Nie, chociaż to nie jest typowa odpowiedź, zatem nie ryzykuj następnym razem i poczekaj do jakiejś... dziewiątej, dziesiątej.
Chwila ciszy.
– Jest dwunasta.
– Och.
– Jak poszło?
Popatrzyłam na swoje nogi. Spod końca spodni sterczały wychudłe kolana i łydki, które wyglądały, jakby można byłoby je złamać mocniejszym uściskiem. Ale umysł miałam jasny.
– Chyba dobrze. Nie widzę żadnych groźnych efektów.
Znów pauza.
– Bartosz jest obok ciebie?
Przeklęłam w duchu własną głupotę. To nie o ciebie chodzi, idiotko!
– Śpi – powiedziałam szybko. – Zamelinowałam się u niego, na wypadek gdyby czegoś potrzebował.
– Jasne. – Wkradła się nuta dziwnego chłodu; zmarszczyłam brwi, ale postanowiłam to zignorować. Dalecy znajomi nie wyłapują takich niuansów.
Ale ty zauważyłaś, zanucił.
– Przypomnij mu o przyjęciu – powiedział zmienny. – Jest w środę o osiemnastej. Zostaniemy jakiejś trzy godziny, pogadamy z kim trzeba i się zmyjemy.
Uderzenie lęku ścisnęło mi wnętrzności, trema przed występem. Muszę jeść. Zmiana w postawnego Cyrusa na obecnym etapie doprowadziłaby mnie niebezpiecznie blisko śmierci.
– Podrzuć odpowiedni strój, Bartek zwykle nie przybiera takich gabarytów. – Zresztą, i tak nie miałam pojęcia, co się zakłada na podobne okazje w środowisku zmiennokształtnych. Garnitur? Może koszula wystarczy?
– Jutro go dostaniesz, mamy do odhaczenia naprawdę niewiele.
– A co zrobimy potem? – zadałam pytanie, które wywoływało szybsze bicie serca za każdym razem, gdy podpływało bliżej powierzchni.
– Coś wymyślimy – mruknął.
Nabrałam nagle przekonania, że Marcel miał rozpisany plan działania na najbliższy tydzień w najdrobniejszych szczegółach, a żadna czynność nie uwzględniała mojej asysty. Ale co mógł robić, by nie stać w miejscu? Nic nie przychodziło mi do głowy; jeszcze więcej pogadanek, z przyjaciółmi, znajomymi? Grzebanie w historii miasta w poszukiwaniu wskazówek odnośnie Żydów i inkwizytorów?
– Mam nadzieję, że nie masz zamiaru pracować sam.
– Nie.
Coś za szybko odpowiedział.
– Zaraz, źle to sformułowałam. Mam nadzieję, że nie masz zamiaru pracować beze mnie.
Tym razem nastąpiło leciutkie wahanie.
– Nie.
– Cieszę się. – Postarałam się, by to krótkie zdanie ociekało słodyczą zdolną wywołać natychmiastową próchnicę. – W końcu mnie też ta sprawa dotyczy osobiście.
– Masz prawo być w środku wydarzeń – przyznał, urwał, jakieś niewypowiedziane słowa drżały na końcu.
– Marcel?
– Możesz być w środku wydarzeń – powiedział powoli. – Mogę zabrać ze sobą osobę towarzyszącą.
– Osobę towarzyszącą? – powtórzyłam.
– Tak. Skoro chcesz we wszystkim uczestniczyć, masz okazję. Wylądujesz pomiędzy najważniejszymi personami. Z pominięciem Cyrusa – dodał ponuro.
Otworzyłam usta, zamknęłam je, znów otworzyłam i zamknęłam.
– Nie – powiedziałam wreszcie. – Znaczy, muszę odmówić.
Mogłam się zmieniać, ale umiejętności bilokacji nie posiadłam.
– Nie kusi cię? – zapytał z zainteresowaniem; nie powiało chłodem, zatem odetchnęłam wewnętrznie. Nie poczuł urazy. Może zaproponował to tylko dlatego, by pokazać swoją dobrą wolę.
– Trochę. Ale perspektywa przestrzegania tych wszystkich zasad mnie nieco przeraża – wykręciłam się. – Nie jestem dobra w przestrzeganiu etykiety, szczególnie tak skomplikowanej.
– Część was nie obowiązuje – poinformował. – Pewnych zachowań wymaga się tylko w naszej społeczności.
– I tak bałabym się, że popełnię jakąś gafę. Jeśli dobrze rozumiem, sytuacja jest nieco napięta.
– Jeśli wszystko dobrze się ułoży, niedługo szanse będą dużo mniejsze – oznajmił jakby nieobecnym głosem.
– Co masz na myśli?
Cisza sugerowała namysł, może wahanie.
– Nie przekazuj tego dalej – ostrzegł zimno, ale następne słowa wróciły do poprzedniej temperatury, tak szybko, że nawet nie zdążyłam się obruszyć za ten ton. – Chcę... chcemy przeprowadzić rewolucję obyczajową. Odwołać niektóre prawa i zwyczaje, a wprowadzić nowe. Rozbić skorupę, w jakiej siedzimy. Świat idzie do przodu, a my wciąż funkcjonujemy według zasad, które nie mają odbicia w obecnej rzeczywistości.
Emocje w jego głosie mówiły jasno, że sprawa leży mu na sercu od dłuższego czasu.
– Czy te zasady nie trzymają bestii w ryzach? – zapytałam.
– Nie wszystkie – odparł nieco nieobecnie. – Mamy do czynienia z błędnym kołem. Coś, co nie byłoby obrazą w normalnym środowisku, zostaje uznane za ujmę, a znieważony człowiek pociąga za sobą bestię. W przeciwieństwie do wielu zmiennych, znam więcej niż jedno stado i wiem, że złagodzenie rygoru przyniosłoby sporo profitów. Przede wszystkim nauczylibyśmy się rozwiązywać konflikty słowami, a nie siłą mięśni. Pewnych wydarzeń dałoby się uniknąć – dodał ciszej, smutniej, a mnie dreszcz przeleciał po plecach.
– Cyrus jest ze starej szkoły, raczej za późno na takie zmiany, chociaż i tak przoduje w swoim roczniku w kwestii otwartości umysłu – kontynuował. Chyba czuł potrzebę wygadania się, zwierzenia ze swoich planów, a ja musiałam wydać się dobrym powiernikiem. – To następny alfa będzie idealnym prekursorem.
– Będziecie mieli mnóstwo roboty – zauważyłam.
– Tak. Niektórych nigdy nie przekonamy. Ale będziemy próbować. Następne pokolenie nie będzie się musiało zastanawiać, jak zamrugać, żeby nikogo nie urazić – niemal warknął.
– O mruganiu nie było mowy, mam wspomnieć o tym Bartkowi? – zapytałam ze śmiertelną powagą.
Marcel potrzebował chwili, by wrócić z osobistej krainy marzeń.
– Nie ma takiej potrzeby – odrzekł ostatecznie.
– Mam nadzieję, że ci się uda – powiedziałam absolutnie szczerze. – Na pewno ciężko dorastać w takim drylu.
– Wróćmy do wcześniejszego tematu – zakomenderował. – Nasz protokół to jedyna przyczyna odmowy? Drugi raz taka okazja ci się nie trafi.
Musiałam dać mu coś więcej, nie odpuściłby, zatem zdecydowałam się na półprawdę.
– Nie jedyna. – Zaburczało mi w żołądku. – Nie lubię... nie lubię widzieć Bartka w takim stanie.
– Przecież nie będzie przypominał siebie – zauważył.
– To prawda. – Zawahałam się. Moja kolej na zwierzenia? – Ale ja zawsze wiem, że to on. I zarazem nie on, i to mnie niepokoi na takim... niepokojąco podstawowym poziomie – dokończyłam nieco żartobliwie, ale potraktował mnie poważnie.
– Co masz na myśli?
Znów chwilę milczałam.
Masz szansę się komuś wygadać.
Komuś realnemu, nie głosom w głowie.
To podlega dyskusji.
– Są zmiany i zmiany – usłyszałam się, zanim w ogóle podjęłam decyzję. – Z wysokiego blondyna robi się niski brunet, szczupła dziewczyna staje się otyłą kobietą pod pięćdziesiątkę, na miejscu dziecka pojawia się starzec. To jak zmiana ubrania, roli dla aktora. Drenuje energię, ale w gruncie rzeczy nie jest czymś skomplikowanym. Bartek rozmawia i nawet się nie zająknie.
 – A zmiany?
Miałam głęboką nadzieję, że dopytuje mnie ze zwyczajnej życzliwości czy ciekawości, a nie w celu dowiedzenia się czegoś, co pomogłoby mu określić tożsamość Bartosza. Moją. Ale mimo obaw nie mogłam powstrzymać słów.
– Nie było ich wiele – pośpieszyłam z wyjaśnieniem.
Czekał.
– Zmienia siebie – powiedziałam wreszcie. – Tworzy idealną postać i się w nią wsuwa, a za każdym razem wraca... trochę inny.
Mogłabym zapomnieć, że mówię o samej sobie.
– Trudno to wytłumaczyć – wymamrotałam.
Każda zmiana coś ze sobą niosła.
Kogoś.
– Myślę, że rozumiem, o co chodzi – powiedział Marcel po dłuższej chwili milczenia, gdy jasnym stało się, iż nie mam nic do dodania.
Doświadczyłeś pomnożenia osobowości?
– Jeśli Bartek może być zagrożeniem, to tylko dla samego siebie. Nie będzie zainteresowany przejęciem twojego drogocennego stada, ma dostatecznie dużo własnych problemów.
– Nic o tym nie wspomniałem – zauważył.
– Nie, ale czułam, że powinnam to podkreślić. – Żołądek znów się odezwał.
– Chyba nie jadłaś jeszcze śniadania.
– Słyszałeś to? – zdziwiłam się.
– Mam dobry słuch. Idź i zjedz coś. Dużo zjedz – rzucił.
Byłam przekonana, że moja definicja zjedz dużo była szersza niż Marcela. Nie widział mnie w akcji.
– Postaram się.
Kilka minut po pożegnaniu, kiedy dumałam nad odbytą rozmową, przyszedł Feliks. Drzwi były otwarte, zatem po prostu wszedł i postawił na stoliku talerz z jeszcze większa liczbą kanapek.
Patrzyliśmy na siebie chwilę.
– Maja musiała wracać do Renegatów – odezwał się.
Sięgnęłam po kromkę i pochłonęłam ją w dwóch kęsach. Kiełbasa, ser, jajko, ogórek, pomidor na grubiej warstwie masła – niemal poczułam, jak mój organizm zadrżał z radości.
– Gdzie jesteśmy?
Cieśla przyciągnął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko.
– W tym samym miejscu, co wcześniej. Zanieśliśmy... cóż, Maja zaniosła cię na górę i powiedziała, że jeśli coś ci się stanie, winę ponoszę ja, zatem postaraj się nie spaść ze schodów. – Zmierzył mnie wzrokiem. – Tym bardziej, że wyglądasz, jakby to schody właśnie były twoim największym przeciwnikiem.
– Rany, dzięki. Nie ma to jak komplement z samego rana.
– Jest dwunasta.
– Według mojego wewnętrznego zegara nie. – Kanapki znikały w zastraszającym tempie, a mój głód wcale się nie zmniejszał. Czułam się jednak lepiej z każdym gryzem, choć daleko mi było do stanu, który miał miejsce jeszcze tydzień temu.
– Jak się czujesz? – zapytał Feliks, jakby niepewny.
– Jasno myślę, więc chyba dobrze.
Znów zapadła cisza, rozpraszana tylko dźwiękami żucia i przełykania. W pewnym momencie Feliks wstał i wyszedł; uznałam, że dla niego to milczenie musiało być niezręczne, ale nie, zaraz wrócił i podał mi kubek herbaty. Kiedy skończyłam, po prostu siedzieliśmy i patrzyliśmy się na siebie.
– Jak sobie radzisz? – odezwałam się pierwsza. – Wszystko w porządku?
Chciałam i nie chciałam wiedzieć. Część mnie była wściekła i zraniona, nie przeszło i wątpiłam, by kiedykolwiek miało; równie duża część się martwiła. Feliks dopuszczał się strasznych rzeczy, ale nie mogłam przestać się nim przejmować. Już dawno wyrzuciłam go z repertuaru codziennych myśli, ale jego obecność rozdrapywała stare rany.
– Chyba dobrze – powtórzył bezwiednie moje słowa.
Wspomnienia sprzed lat wracały do mnie jak przypływ; nie próbowałam ich zatrzymać.
Poznaliśmy się w podstawówce, ja, Maja, Feliks i Adam. Magiczka z niemal zerowym poziomem mocy, przerażająca dziewczynka o zimnych oczach, niepokojąco inteligentny nekromanta i nieokrzesany niezmienny, w którym było więcej zwierzęcia niż człowieka. Trzymaliśmy się razem i byliśmy zadowoleni z tego stanu rzeczy. Wspólnie zleciało nam dziewięć lat edukacji. Potem się rozeszliśmy; ja wybrałam niemagiczne liceum, mając dosyć męczenia się z zaklęciami, których nie byłam w stanie rzucić, Maja dostała się pod skrzydła jednego z nauczycieli i odbierała osobiste lekcje, Feliks wybrał wyspecjalizowaną szkolę dla nekromantów, a Adam porzucił życie w społeczeństwie i zaszył się w renegackim lesie. Chociaż nie spędzaliśmy ze sobą tak wiele czasu, jak wcześniej, nasza przyjaźń się nie rozluźniła.
A przynajmniej tak mi się kiedyś wydawało.
Najpierw Adam zaczął się spóźniać na umówione spotkania, potem przestał w ogóle przychodzić, a gdy próbowaliśmy się dowiedzieć, w czym rzecz, dał nam jasno do zrozumienia, żebyśmy go więcej nie szukali. Chociaż to bolało, nie protestowaliśmy; często mieliśmy wrażenie, że Adam nawet z nami ledwo wytrzymuje. Nie dało się go oswoić. Towarzystwo ludzi go męczyło.
Mnie i Mai nic nie było w stanie poróżnić, ale Feliks... Feliks wpadł w złe towarzystwo i zaczął rozwijać czarnomagiczne umiejętności. Może podążył w tę stronę z własnej woli; zawsze interesował się czarnoksięstwem i wielce ubolewał, że było nielegalne. Tyle perspektyw, powtarzał. Odsuwał się coraz bardziej, aż w końcu zrobił coś, co może zrobić tylko przyjaciel, bo nikt inny nie posiada odpowiedniej wiedzy – zdradził sekret. Mój sekret.
Jakiś miesiąc po maturze poszliśmy we dwoje oddać krew; właśnie wtedy musiał zdobyć dostatecznie dużo mojej. Oddał ją do analizy ludziom, którzy mieli nadzieję skopiować umiejętność zmiany kształtu. Nic nie udało się im wyciągnąć, więc Feliks zaprowadził mnie do Oczka.
Uciekłam wieczorem tego samego dnia, powoławszy do życia Bartka. Wyciągnął mnie – nas – i zniszczył laboratorium.
Nikt poza nami oraz dwoma mężczyznami i kobietą, którzy mnie przetrzymywali, o niczym nie wiedział; kiedy mama zapytała, czemu moje ubrania cuchną dymem, wykręciłam się, że wpadliśmy na ognisko u znajomych. Nie miała powodu, by mi nie uwierzyć.
Potem zastawiłam Cieśli list, w którym jasno wyłożyłam, że jeśli jeszcze raz spróbuje czegoś podobnego, będzie miał na głowie moich braci, matkę i Maję.
Usiłował się kontaktować, ale uparcie go ignorowałam, więc w końcu odpuścił. Nie byłabym zaskoczona, gdyby nakłoniła go do tego interwencja Mai – nic jej nie powiedziałam, ale moja przyjaciółka wiedziała dużo rzeczy. Zapewne czuła potrzebę dowiedzenia się, co stoi za moją dość nagłą rezygnacją z prób nawrócenia Feliksa.
Zdradził mnie, sprzedał, wziął moje zaufanie i je podarł, zdeptał wieloletnią przyjaźń – w imię pieniędzy, korzyści, jakie mógłby uzyskać.
Ale jednocześnie tak przyjemnie, tak normalnie było siedzieć w jego towarzystwie. I to po sześciu latach, z czego pierwszy rok zleciał mi na nieustannym zadręczaniu się myślami.
Potem odpuściłam. I tylko czasem pytałam Mai, co u niego. Chciałam wiedzieć, czy jeszcze żyje i jak daleko się posunął w pogoni za magią, której nie dało się kontrolować. Wiedziałam, jakie kwiaty lubi, więc mogłabym je kupić na jego grób.
Teraz przyglądaliśmy się sobie nawzajem, jakbyśmy rozważali, czy powinniśmy wyciągnąć ten temat. On też wrócił pamięcią w podobne rejony, widziałam to w oczach.
Jesteśmy starsi. Możemy porozmawiać.
Nic już nie naprawicie.
– Dziękuję za posiłek – powiedziałam zamiast tego. Pochylił lekko głowę.
– Proszę. – I znów zapadło milczenie.
Feliks odchrząknął.
– Nie chodziło mi o pieniądze wtedy, wiesz.
Uniosłam lekko brwi.
– Nie tylko o pieniądze – poprawił się.
– Sekret zmiany też byłby ciekawy – mruknęłam.
Nie próbował zaprzeczać.
– Miałem nadzieję, że jeśli odkryją, co leży u podstaw tej umiejętności, będziemy w stanie powstrzymać twoją śmierć. Wydawałaś się całkiem pewna, że cię czeka, i nie chciałem po prostu stać obok i się przyglądać.
Na usta cisnęły mi się wyłącznie słowa pełne goryczy, zatem trzymałam język za zębami. Może mówił prawdę, może nie, nie miało to znaczenia. Motywy nie usprawiedliwiały jego czynu. Gdyby faktycznie najbardziej zależałoby mu na uratowaniu mnie, inaczej to wszystko by wyglądało. Nie byłoby porwania, przetrzymywania i pobierania krwi wbrew woli.
Nie byłoby Bartka.
Chyba jego najtrudniej byłoby mi wybaczyć – gdybym zamierzała Feliksa rozgrzeszać, oczywiście. Nie zamierzałam.
I słusznie.
Zamknij się.
– Wiem, że mi nie wierzysz.
Nie wyglądał, jakby czuł się urażony. Byłam całkiem pewna, że nie oczekiwał pozytywnej reakcji na swe słowa; może był nawet zaskoczony, że nie wymaszerowałam na zewnątrz zaraz po tym, gdy się obudziłam. Może i tak bym zrobiła, gdybym nie miała drżących mięśni i głodu skręcającego żołądek.
Naprawdę potrzebowałam jedzenia. Spędziłam dwa dni na obżeraniu się, a po zaklęciach czułam się, jakbym zamiast tego przebiegła maraton. Poza tym cała magia, jaką odnowiłam w Oczku i pod księżycem, wyparowała.
– A ty byś sobie uwierzył?
Skrzywił się.
– No właśnie – mruknęłam.
~*~
Ostatnio miałam szczęście – nieszczęście? – do znajdywania nieoczekiwanych gości pod drzwiami. Nieoczekiwanych, ale nie byłam zaszokowana, widząc ich na progu. Czułam, że pierwsze spotkanie z Ażepłutem nie będzie ostatnim, choć nie przypuszczałam, że znajdzie mnie tak szybko i łatwo, nawet jeśli nie czyniłam z miejsca swego pobytu specjalnej tajemnicy.
Obecność drugiego przybysza zasugerowała mi, że jednak powinnam była wybrać inną kryjówkę. Najwyraźniej znalezienie domu Marka nie było specjalnie skomplikowane, choć mój brat bardzo starannie wybrał to miejsce i pilnował swojej prywatności.
– Sądziłam, że do południa jesteś jeszcze zajęty – odezwałam się, czując lekką irytację, nie do końca pewna, w stosunku do kogo lub czego.
Marcel oderwał wzrok od czegoś za moimi plecami – wpatrywał się w to tak intensywnie, że musiałam oprzeć się rosnącemu przymusowi, by zerknąć przed ramię – i przeniósł go na mnie. Ta wytężona uwaga jeszcze przez chwilę tam była, ale zaraz się rozpłynęła, choć nadal obserwował mnie z osobliwym wyrazem twarzy. Nie potrafiłam go zinterpretować.
– Skończyłem. Pomyślałem, że przyjdę.
Tak, zdecydowanie nie potrafiłam go rozgryźć.
– Jeśli chcesz iść do starego maga już teraz, musisz dać mi jakieś dwadzieścia minut na ogarnięcie się. Niedawno wstałam.
To było kłamstwo. Był poniedziałek, ósma rano, a ja obudziłam się dwie godziny wcześniej. Koszmary dręczyły mnie całą noc i było mi tak przeraźliwie zimno, że zmusiłam się do wypełznięcia spod kołdry tylko po to, żeby wczołgać się pod prysznic. Dwie godziny stałam w strumieniu tak zimnym, że w normalny dzień wypadłabym z kabiny z dzikim wrzaskiem, ale wtedy czułam go na skórze niemal jak wrzątek.
To było najbliższy chorobie stan, w jaki wpadałam. Pojawiał się, gdy zbliżałam się do granicy, za którą zmiany były równią pochyłą. Musiałam podreperować mój organizm i choć działałam ile mogłam, jedzenia ciągle było za mało. Wielkie zakupy sprzed tygodnia malały w zastraszającym tempie – nic dziwnego, skoro co jakieś dwie godziny wsuwałam porcje obiadowe dorastającego nastolatka. Zmuszałam się do powolnego tempa, wiedząc doskonale, że to zdrowsze i bardziej efektywne, choć miałam ochotę usiąść nad wiadrem pełnym kotletów. Na koniec starannie zlizałabym krople tłuszczu i zażądała następnej porcji.
Sama myśl na ten temat sprawiła, że moje ślinianki dostały orgazmu. Musiałam ciężko przełknąć. Najwyraźniej zbyt ciężko, bo oczy Marcela opadły na moje gardło.
Przez głowę przemknęło mi wspomnienie wielkiego tygrysa, który machnięciem łapy zmiażdżył ludzką czaszkę jak skorupkę jajka. Czy byłby w stanie zrobić to samo jako człowiek? A czy w ogóle musiałby się kłopotać?
Niemal codziennie radzisz sobie z gorszym koszmarem. Uspokój się.
– Trzymajmy się planu – powiedział wreszcie. – Nie chcę zmieniać rozkazów dla moich ludzi, kiedy wszyscy są rozstawieni w odpowiednich miejscach.
Co wobec tego tu robisz?, chciałam zapytać, ale uprzejmość zamiast tego kazała mi cofnąć się w przejściu. Wsunął się do środka lekko jak tancerz, choć był to tylko jeden krok. Taki już jest.
Popisuje się.
Nasza rozmowa telefoniczna sprzed doby wzbudzała chaos w moich uczuciach. Chciałam widzieć w nim przeciwnika, z którym chwilowo się sprzymierzyłam, by osiągnąć cel, szczególnie że okazał się gigantycznym niebieskim tygrysem. Który, jak sugerowały znalezione na szybko wiadomości, był raczej legendą niż faktem. Nie miałam jeszcze okazji sprawdzić, co mówiły magiczne źródła, a nie wspomniałam o tym Mai, sama do końca niepewna, dlaczego. Miałam wrażenie, że to niezbyt powszechna wiedza i Marcel nie byłby zbyt szczęśliwy, gdybym rozpowiadała jego sekrecik na lewo i prawo.
Pomaszerowałam do kuchni.
– Znowu odwracasz się do mnie plecami.
Stanęłam przodem.
– Lepiej? – zapytałam uprzejmie.
Zmarszczył brwi.
– Nie chodzi o moje samopoczucie.
– No to w czym problem? – Ponownie się odwróciłam. Otworzyłam szafkę i przez chwilę skanowałam jej zawartość. Aha, szklanki.
Marcel usiadł przy stole. Niemal w tym samym miejscu, co wcześniej Ażepłut – pomijając oczywiście fakt, że nie byliśmy w mojej kuchni. Markowa była większa, utrzymana w stonowanych odcieniach brązu i zdecydowanie rzadziej używana, choć teraz panował w niej bałagan. Dzień wcześniej urządziłam istny festiwal gotowania – by odrestaurować moje ciało, ale przede wszystkim by odciąć się od niechcianych myśli.
Szczególnie natrętna była cicho, nie krzyczała jak inne, ale z wyjątkowym uporem wizualizowała wręcz filmowe ujęcie pocisku przecinającego powietrze i miękko zagłębiającego się w czaszkę, mózg; widok eksplodującego ciała, krwi i wnętrzności chlustających na...
– Marek ma tylko owocowe herbaty. – Głos nie drżał, ale brzmiałam nieco histerycznie.
Obserwował mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– Nie mam ochoty na herbatę. – Wstał. To po co siadał? – Nie myśl o tym.
– Dbam o swoich gości – udało mi się powiedzieć nieco spokojniej. – Ma kawę, w przeciwieństwie do mnie. Chcesz kawę?
Podszedł bliżej, wyjął szklanki z moich rąk – drżących – i postawił je na blacie, po czym mnie objął.
To było tak zaskakujące, że zamarłam, a wszystkie udręki razem ze mną. Był ciepły, cieplejszy ode mnie, i zdawał się niczym nie pachnieć.
– Co ty robisz? – wykrztusiłam w jego pierś. Odgięłam się i popatrzyłam na jego twarz.
– Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego – powiedział. – Nie chcę, żebyś rozpadła się w momencie, który będzie mi nie na rękę. Dzięki twoim rękom zaczynam doceniać broń niemagicznych.
– Rozpadła się? – powtórzyłam.
– Ostatnio masz sporo na głowie.
– Ty też. Nawet więcej. Banda zmiennych bez przywódcy i tak dalej.
– Ja nie potrzebuję, żeby ktoś mnie potrzymał.
– Mam się dobrze – zapewniłam, po czym się poryczałam.
– Osmarkałam ci koszulkę – powiedziałam jakiś czas później.
– Nie jest ulubiona. Wezmę jakąś twojego brata i będziemy kwita.
Wątpiłam, by którakolwiek pasowała – choć podobnego wzrostu, Marcel był znacznie masywniejszy od Marka. Zmienny wyglądał, jakby ukończył studia wyższe ze spuszczania łomotu, podczas gdy mój brat przynosił na myśl raczej modela bielizny.
Siedzieliśmy na podłodze. W pewnym momencie nogi się pode mną załamały i Marcel po prostu opadł ze mną na dół, osłaniając mnie. Łkałam, nie mogłam przestać, aż skończyły mi się wszystkie łzy i wycia; łkałam nad Becią, nad moją rodziną, nad martwymi porwanymi, nad zabójstwem, jakie popełniłam, nad spętaną czarem Ewą, nad samą sobą, nad wieloma sprawami w tak ogromnej liczbie, że nie spodziewałam się, iż mam w sobie miejsce na to wszystko. Zupełnie jakby coś we mnie pękło i przez powstały wyłom wypłynęły nie dni, a lata ciągłych zmartwień i skrajnego stresu.
– Czuję się zażenowana.
Mój oddech był lekki, głowa czysta.
– To nie powinienem był być ja – przyznał.
– Masz rację. Stworzyliśmy bardzo niezręczną sytuację i to twoja wina. – Wreszcie się odsunęłam, czując się, jakbym zabrała cząstkę siły zmiennokształtnego ze sobą. Malutko, by na niego strata nie wpłynęła. – Dziękuję.
– Proszę. Ale nie traktuj tego jako reguły.
– Nie będę.
Milczeliśmy przez długie minuty, przyglądając się sobie, choć udawaliśmy, że wcale nie.
Nie rozumiem go, stwierdziłam ostatecznie.
Albo cierpi na chorobę dwubiegunową, albo bawi go wysyłanie sprzecznych sygnałów i patrzenie, jak miotam się w konfuzji.
Warczał, wywyższał się i reagował na banalne zaczepki, by później zostać oazą spokoju, mistrzem ciętej riposty i obejmującym cię pocieszycielem. Albo całującym. A ja myślałam, że to ze mną jest coś nie tak.
Marcel zmarszczył brwi.
– Co takiego?
Ups.
– Ja to sobie tylko pomyślałam – pośpieszyłam z zapewnieniem. – Nic nie słyszałeś. Naprawdę.
Oparł się o szafkę, podciągnął nogi i oparł przedramiona na kolanach. On też chyba czuł się lepiej niż wcześniej. Jego twarz nie była już tak ostra, a linia ramion napięta.
– Wymamrotałaś coś tylko. Przy bełkocie nawet dobry słuch nie pomoże. Nie dowiem się prawdy? – Przekrzywił nieco głowę, potrząsnęłam własną. To był niemiły komentarz, a on okazał się całkiem miły.
Kiedy wypłakujesz się komuś na ramieniu, powstaje między wami więź, nawet jeśli wcześniej byliście sobie zupełnie obcy. Chciałam widzieć w tym wyłącznie gest życzliwości ze strony Marcela, ale szepty powątpiewały, węszyły podstęp. Nie ignorowałam ich, ale trudno było się im przysłuchiwać. Wykluła się pomiędzy nami lojalność i czułam się źle, nie uciszając podejrzeń.
Są tylko w twoim umyśle.
Marcel się podniósł, zerkając na zegar na ścianie.
– Zrobiła się konkretniejsza godzina. Chodźmy działać.
Wyciągnął do mnie rękę, chwyciłam ją i podciągnął mnie na nogi.
Przytrzymał mnie przy sobie odrobinę za długo.
______________

Szczerze mówiąc, mam wrażenie, że ten rozdział jest trochę bez sensu, ale czułam, że te sceny są potrzebne. Chciałam rzucić trochę światła na relację Rity i Feliksa, to raz, dwa – po Ricie w ogóle nie było widać stresu i poczucia winy. A przecież zabiła człowieka, którego śmierć pociągnęła za sobą dwie następne.
No i Marcel po trzecie. Jego rozchwianie emocjonalne w pełnej krasie. Czy raczej – zmiana taktyki. Dość powiedzieć, że Rita słusznie spodziewa się podstępu.
Pierwszy utwór możecie znać z Must Be The Music (chyba?). Moja maminka, która namiętnie ogląda muzyczne talent show, kazała mi ich posłuchać i wygląda na to, że się zakochałam. 
Przepraszam za spóźnienie. Studia zajmują zaskakująco dużo czasu i myśli, nawet jeśli trafiło się na tak przyjemny kierunek, jak slawistyka. Boże, polecam ISZiP na Uniwersytecie Warszawskim każdemu, kto lubi te klimaty i podoba mu się nauka języka, historii i sztuki, bo jest fantastycznie. Instytut jest absolutnie nieogarnięty, ale przynajmniej mamy na ścianach gazetki jak w przedszkolu. I pušiny.

Pušiny rzeczywiście są wszędzie, nawet w łazience. Wewnątrz kabiny. 

6 komentarzy:

  1. Jakie słodkie kotki ;*
    W tym rozdziale mało się działo, ale bardzo miło i przyjemnie się czytało :) (jak zwykle :D). Na początku jak poznałam Feliksa to myślałam (byłam PRZEKONANA), że między nim a Ritą był jakiś romans czy cóś, a tu takie zdziwienie - przyjaciele?! XD
    Marcela to ja już w ogóle nie rozumiem -.- Strasznie "zmienny" to on jest :) Rozumiesz :D Ach...te żarty XD Czekam na nast. i powodzenia! :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pusiny wewnątrz kabiny :D Zrymowało się XD

      Usuń
    2. Też tak uważam! Sś absolutnie przeurocze. Mam nadzieję, że jak jutro pójdę na zajęcia to jeszcze będą wisiały. :D
      Rozważałam miłość między tą dwójką (choć czysto platoniczną, skoro Rita nie jest zupełnie zainteresowana seksem), ale Feliks nie jest osobą, w której Rita by się zakochała. Och, kochała go - nadal kocha - ale to miłość wyłącznie przyjacielska. :)
      Jest zmienny, ponieważ jest zmienny, uhuhuhu! :D (A my zaraz otrzymamy Order Suchara). Jak napisałam pod rozdziałem, Marcel zmienił taktykę. Jego groźby i zabójcze spojrzenia nie działają na Ritę tak, jak powinny.
      Następny pojawi się szybciej, wena raczyła się obudzić i już sporo udało mi się nastukać. :)
      Ślę uściski!

      Usuń
  2. Czekam i czekam na to szybciej, a na ten czas pozostaje mi zachwyca nie się tymi rozdzialami, które już są :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Następny rozdział być może pojawi się szybciej niż w ciągu miesiąca, udało mi się nieco napisać do przodu i mam niewielki zapasik. :)

      Usuń
  3. Droga Destrukcjo, wymiatasz na całej linii! <3

    Jestem okropnym czytelnikiem. Okropnym czytelnikiem, który nie potrafi komciać opek. Nie wiem czy kiedykolwiek się nauczę. Wpadłam zajrzeć, odświeżyć sobie poprzednie rozdziały i przeczytać nowe. Jestem absolutnie zachwycona. Akcja jest trochę powolna, ale w sumie w każdym rozdziale dzieje się coś godnego uwagi, fajnie też rozrysowujesz sylwetki bohaterów. Masz taki lekki, ciekawy styl. Połykałam rozdział za rozdziałem, tak, że nawet nie zauważyłam, że jest już grubo po północy. Dziewczyno, ty to masz talent! Jestem ociupinkę zazdrosna, nigdy nie udało mi się napisać tylu stron samego tekstu, zdradź mi proszę jak to robisz. xD

    Czy wspominałam, że jestem tym tekstem zachwycona? Rita i Marcel absolutnie wymiatają, tak właśnie podejrzewałam, że będzie tygrysem, albo może pumą. No i Ażełput! Totalnie jestem zafascynowana, przypomina trochę swoją wyniosłością i tajemniczością takiego standardowego elfa, chociaż pomysł na żywiołaki i elementalistów ujął mnie całkowicie.

    Poza tym muszę też wspomnieć, że dopóki w którymś komentarzu nie określiłaś świata przedstawionego, jako Miasta, tak długo byłam przekonana, że akcja dzieje się w jakimś konkretnym polskim mieście. Przez myśl by mi nie przeszło, że akcja nie może być tak dokładnie osadzona, że nie opisujesz jakiegoś istniejącego miejsca. Naprawdę lubię twoje opisy. Są takie naturalne, podobnie zresztą, jak i dialogi.

    Zostawiłam komcia, żeby było wiadomo, że cały czas ktoś zagląda - chociaż widziałam, że dawno nic nie dodawałaś, mam nadzieję, że kiedyś wpadniesz i przeczytasz - lecę czytać i komciać dalej, a co!

    OdpowiedzUsuń