28 marca 2015

Sól ziemi XVII

Rozdział siedemnasty
Złego dobre początki


Opuściłam Marcela, by sprawdzić, czy dzienniki zostały dostarczone. Zostały. Przejrzałam kolejne pięć, śledząc opisy żmudnych badań, niezliczonych prób powołania golema i coraz to nowych sposobów. Wspomnienie morfa nie pojawiało się często i dotyczyło raczej jakichś błahostek – nic, co pomogłoby mi zrozumieć, czym w ogóle jestem. 
Książki o morfach nie znaleziono. 
Nie spodziewałam się innego rozwoju akcji, ale i tak byłam rozczarowana. Jednak to niosło nadzieję. Kosmowski musiał czerpać skądś zanotowaną wiedzę – istniało opracowanie mojego rodzaju. Na razie w zupełności mi to wystarczyło. Postanowiłam poszukać tej książki, kiedy wszystko... się uspokoi. 
Około dwunastej zostawiłam zapiski Korneliusza i ruszyłam na poszukiwania Mai. Długo to nie trwało. Siedziała na bujanej ławce, tej samej, na której czekałam na nią, aż wróci z lasu. Usadziłam się obok i przez chwilę obserwowałyśmy otoczenie. Było gorąco i parno; powietrze stało, gęste jak zupa, bo liczne drzewa uniemożliwiały pojawienie się najmniejszego wiaterku. Ale przynajmniej cienie dawały wytchnienie. 
Zielono też było. Chociaż miałam wrażenie, że ta zieleń z każdym dniem robi się bledsza, żółcieje. Przydałby się deszcz. Kiedy ostatnio padało? 
Nie pamiętam.
Ja też nie. 
– Głowa się do niczego już nie nadaje – Maja odezwała się pierwsza. – Marcel ją uszkodził. Dałoby się ją zanimować, ale zanim pozbierałby myśli, znowu byłby martwy. 
Zamknęłam oczy. 
Kurwa żesz. 
No. 
– To było do przewidzenia – westchnęłam, nie kryjąc goryczy w głosie. 
Byliśmy tak blisko. Może nie najważniejszych odpowiedzi, ale takich, które zaprowadziłyby nas bliżej rozwiązania. Póki co mieliśmy mnóstwo niewiadomych i tylko kilka odpowiedzi. Wiedzieliśmy, kto stworzył golema, poprawka – golemy. Znaliśmy przyczynę. Ale kto władał drugim stworem? 
Skąd ci samozwańczy inkwizytorzy? Czy w ogóle byli inkwizytorami, czy tylko najemnikami, a my dokładaliśmy własną interpretację? Po co ci wszyscy porwani? Co porywacz z nimi robił? 
I przede wszystkim – gdzie byli? 
Moja Beatka... 
Było też więcej rzeczy, które może nie zajmowały tyle miejsca w moim umyśle, ale od czasu do czasu przypominały o sobie. Albo siedziały cicho z tyłu mózgu, nachalnie będąc. Niepostrzeżenie puchły i uwierały. 
Nie podobały mi się zabiegi Jakuba i chciałam go unikać w miarę wszelkich możliwości. Nadal nie rozumiałam, co nim kierowało i co chciał osiągnąć. Martwiłam się Ażepłutem – miałam u bożka przechlapane, wątpiłam, by odpuścił po jednym spotkaniu. Pamiętałam o Ewie, dziewczynie schwytanej w pułapkę uroku żywiołaka. Zastanawiała mnie kwestia zmiany zapachu; czy mogłabym to powtórzyć i czy nie przysporzyłoby mi to więcej kłopotów niż byłoby to warte. Nie pogardziłabym kontaktem ze Żmijakiem i Raczkowskim – co konkretnie wymusiło ucieczkę, czy wpadli na coś ważnego, czy po prostu im grożono? Wracała sprawa Malwiny, wciąż niepewna. Miałam wrażenie, że Jarmina również nie zapałała do mnie sympatią i lękałam się, co może z tego wyniknąć. Postać Feliksa i uczucia do niego przypomniały się w najmniej odpowiednim momencie. 
Bałam się, że zaklęcie pamięci miało negatywne skutki, tylko te jeszcze się nie ujawniły. 
Płakałam nad martwym Wiktorem i jego matką, tak rozpaczliwie chwytającą się ostatniej nadziei. Nad Danielem Promieniem, którego nie znałam, a który zaliczył moje mieszkanie jako przystanek w drodze do grobu. 
Płakałam nad samą sobą, nad dokonanym morderstwem, które popełniłam tak szybko, bezlitośnie i płynnie, jakbym całe życie nie robiła nic innego, jak strzelała ludziom w czaszki. 
Dużo zajmował Marcel. Jego zwierzęca forma, niesamowita, przerażająca i tajemnicza. Chciałam znać przyczyny reakcji Patrycji, martwiłam się o nią i o siebie. Lękałam się, czy zmienny już wie albo ile mu potrzeba, żeby dojść do odpowiednich wniosków. Wspominałam tamten pocałunek w lesie, który miał miejsce raptem pięć dni temu, a czułam się jakby minęły... zarazem i całe wieki, i chwila. Ciepła, spokojna rozmowa w niedzielę i ten uścisk poranek temu, płakanie w jego ramię, milczące wsparcie, które zaoferował. Bezinteresownie? 
Spędzałam z nim tak wiele czasu, że zaczynałam dostawać lekkiej paranoi odnośnie własnego zachowania. Bałam się, czy się nie zdradzę. Tak, do tego też było blisko. Przecież gdybyśmy zamienili się rolami, ja bym przeglądała graty, a on dzienniki... 
– Wszystko chuj – wyrwało mi się. Nie do końca Ritowe, ale w ostatnich dniach moi... towarzysze byli blisko jak w czasach, gdy umarł ojciec. Potrzebowałam ich tuż pod powierzchnią, tak blisko, jak było to możliwe. 
Wspierali mnie, nie pozwalali załamać, panikowali wewnątrz, by na zewnątrz panował spokój, rozgrzeszali mnie, zagłuszali myśli, które mogły mnie rzucić na kolana. 
Nie podobało mi się to, ale nie dałabym rady sama. Co z tego, że moi koledzy byli tylko wewnątrz mojej głowy. 
Nie tylko. 
Zignorowałam zaczepkę. 
– Tak – mruknęła pół-strzyga nieobecnym tonem. 
Maja wyglądała, jakby w życiu nie zaznała czegoś tak plebejskiego jak pocenie się. Siedziała rozluźniona, ale nadal zdystansowana i niemal wyniosła. Nawet gdyby ubrała się w worek po ziemniakach i rozchodzone kapcie, nadal byłaby personifikacją chłodnej elegancji. 
Zastanawiałam się, czy to dlatego znany wilk – a może to był ten drugi? – ją obserwował. Stał daleko, ale jego oczy były skierowane w naszą stronę. Raczej nie mógł nas słyszeć, ale co ja wiedziałam o słuchu zmiennokształtnych. 
Nie, raczej nie dlatego. 
Z domu wyszła Zora. Sunęła przez trawę tanecznym krokiem. 
Jej widok i niemożność zignorowania go przyniósł myśl, jaka logika kryje się za odpornością na urok Ażepłuta, a totalną bezsilnością wobec gracji południcy. Czy poderwałaby mnie do tańca, czy może oparłabym się, odłączyła od kręgu? A może jej hipnotyzujące ruchy były jakimś wyższym rodzajem magii, tak samo powalająca uroda żywiołaka, zupełnie niezwiązane z faktycznym zaklęciem? 
Zora usiadła obok nas. Ławeczka powinna jęknąć, nie była przeznaczona dla trzech osób, ale nie zrobiła tego. Ja byłam chuda jak szczapa, a Zora w zbyt dużym stopniu była dzieckiem wiatru, by mieć wagę odpowiednią do postury. Tylko Maja miała prawidłowe BMI. 
Powiedziałam to. 
– Czym jest BMI, kochanie? – zapytała Zora. 
Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale zorientowałam się, że nie znam sensownego wytłumaczenia, i je zamknęłam. 
– Stosunek wagi ciała do wzrostu, ogólnie mówiąc – wyjaśniła pół-strzyga. – I to głupota, bo zupełnie nie bierze pod uwagę faktu, że mięśnie ważą dużo więcej niż tłuszcz.
Nie było na to odpowiedzi, zatem ponownie milczałyśmy. Zora pomagała mi w kołysaniu ławką, jej rytm, cichy szum lasu i ogólny zaduch były niemal usypiające. Niemal. Nie miałam ochoty zapadać w sen, choć z każdym dniem byłam coraz bardziej zmęczona. Koszmary nie zachęcały do odpoczynku. 
Maja drgnęła, sięgnęła pod siedzenie i podała mi butelkę wypełnioną moim mętnym koktajlem. Podziękowałam i wypiłam na raz. To nie była duża butelka, a mnie nadal brakowało... no, w sumie to wszystkiego. 
Wstała, ławeczka bujnęła się gwałtowniej. 
– Chodźmy do golema. Tam jest chłodniej. Zoro, ciebie też proszę. Marcel na pewno będzie chciał usłyszeć, co mam do powiedzenia, zatem miej na niego oko. 
Podniosłam się jako ostatnia. 
– Chcesz, żebym zwracała uwagę na jego stan czy coś innego? 
– Innego. – Pomachała lekko palcami. – Po prostu... przyglądaj się mu, dobrze? Sama nie wiem, czego oczekuję. 
To było dziwne jak na Maję. Zwykle nie dawała takich nieprecyzyjnych poleceń, a już na pewno nie okazywała żadnych wątpliwości. Popatrzyłam na nią pytająco, ale nie zareagowała. 
– Oczywiście, dziecko. Pójdę i sprawdzę, czy nie śpi. 
– Jeśli tak, obudź go – nakazała. To już brzmiało bardziej jak moja przyjaciółka. – Chyba że ten dzieciak, Wojtek, może występować zamiast niego.
Czułam, że znam odpowiedź, ale i tak zapytałam: 
– Czemu Wojtek? Nastka w żadnym przypadku nie wygląda na przewodnika, ale ten koleś, Paweł, wydaje się konkretniejszym kandydatem na betę. Betę bety. – Zamyśliłam się. – Gammę? 
Zmarszczyła nieco brwi. 
– Chłopak jest młody, a otacza go znacznie większa... aura władzy, charyzma, nazwij to jak chcesz. Nie umywa mu się do Marcela – czy naprawdę było tu niewielkie zawahanie? – albo Cyrusa, ale gdyby nie ich obecność, pewnie za kilka lat trzymałby w garści calutką ich frakcję. 
– Czujesz to? – zdziwiłam się. 
Zastanawiała się chwilę. 
– Nie. Raczej obserwuję, jak reagują inni ludzie, i wysuwam z tego wnioski. Gdyby Wojtek nie miał w sobie dobrego alfy, nie słuchano by go tak chętnie. Ma naprawdę duży potencjał. Kto wie, może za dwadzieścia lat to z nim będziemy się użerać. 
– To chyba warto zrobić pozytywne wrażenie – zauważyłam. – Albo naprawić negatywne. 
– Zapominasz o czymś. 
– No? 
– To zmiennokształtni. – Wydawało się, że wreszcie zwróciła uwagę na wilka, czy raczej zauważyła, że istnieje.  – Oni do wszystkich mają negatywny stosunek, nawet do samych siebie. 
– To chyba krzywdząca opinia. 
– Ale prawdziwa. Zresztą, pozostali wcale nie są lepsi. 
– Nawet Renegaci? – zapytałam kpiąco, ale odpowiedziała poważnie.
– Być może zwłaszcza Renegaci. 
– Wy macie powody – zaprotestowałam. 
– Oni też. Wszyscy je mają. To naprawdę niezwykłe, że na tak niewielkiej powierzchni jest tylu magicznych, i to tak różnych. – Wydawała się mówić raczej do siebie niż do mnie. 
Trudno mi było sobie wyobrazić, jak mogłoby to funkcjonować inaczej, ale nie komentowałam. Ostatecznie to nie ja byłam tą, która wchłaniała przeróżną magiczną wiedzę jak gąbka i wołała o jeszcze. Ja czytałam fantastykę, kryminały, kiepskie powieści obyczajowe i reportaże o dzielnych ludziach podbijających ziemie, które chciały cię zabić przy pierwszej okazji. Nie zawsze pojmowane w sensie dosłownym. 
– Mamy dobry przepływ magii – powiedziałam. – Nikt nie chce z tego zrezygnować, więc siedzimy tak na kupie i udajemy, że nie przeszkadzamy sobie nawzajem. 
– To jak z zatłoczonym autobusem. – Powoli ruszyła w stronę dworku. – Na początku jest jeszcze normalnie, ale potem masz ochotę zabić wszystkich wokół. 
– Twoja stopa nigdy nie stała w autobusie. – Chyba by oszalała. Albo rzeczywiście zaczęła mord. 
– Nie. Ale uczucie jest mi znajome. 
– Dążysz do czegoś? 
– Sama nie wiem. Chyba po prostu rozważam perspektywy. Trudno się dziwić, że ktoś dąży do przejęcia władzy na tym terenie, i zastanawiam się teraz, gdzie szukać. Bliżej czy dalej? 
Zmarszczyłam brwi. 
– Nie możemy być pewni, że chodzi o władzę. 
– To najlogiczniejsze wytłumaczenie. Rozmawialiśmy już na ten temat. 
Skrzywiłam się. 
– To prawda. Do mnie też to przemawia, ale staram się utrzymać wolny umysł. Żeby nie umknęła jakaś wskazówka. Czy coś. 
W budynku nie było wiele chłodniej. Zahaczyłyśmy o kuchnię. 
– Jesteś tu mniej niż dwadzieścia cztery godziny i już zdążyłaś zjeść połowę zapasów na najbliższy tydzień. 
– Hej, oprócz mnie jest tu jeszcze paru zmiennokształtnych. Poczęstowałam ich. Jak znam Zorę, ona pewnie też im co nieco wepchnęła. 
– Wątpię, by to zjedli. 
– Czemu? Boją się trucizny? 
– Nie, większość mogą wykryć jeśli nie nosem, to kubkami smakowymi. To raczej kwestia... nie dumy, ale poczucia zależności od ofiarodawcy. Zmienni tego nie lubią. 
– Marcel mówił, że chce zmienić podejście zmiennokształtnych. 
Zaskoczyło ją to. 
– Cóż... Oby mu się udało. Niektóre zasady istnieją chyba tylko po to, by podnosić ciśnienie swym bezsensem. 
Znowu wylądowaliśmy w piwnicy. Umieszczenie sali operacyjnej i lecznicy pod ziemią miało sens, w końcu to było królestwo Hodaniewa, a on bardzo się ze słońcem nie lubił. Dopiero jak pacjent poczuł się lepiej na tyle, by pomoc wampira nie była natychmiastowo potrzebna, mógł się przenieść na piętro i tam rozkoszować się ciepłem promieni i świeżym powietrzem. 
Wcześniej nie bywałam w tych pomieszczeniach. Minęłyśmy coś, co wyglądało na składzik na wino i marynaty, zagraconą po sufit wnękę i wreszcie dotarłyśmy na miejsce. 
To były naprawdę spore piwnice. 
Rozejrzałam się po ostatnim pokoju. Normalnie był zapewne utrzymywany w czystości, ale w tej chwili chyba nie było nikogo, kto by posprzątał. W końcu wszyscy zostali wygonieni do lasu. 
W kącie, przymocowana do ścian i podłogi, stała potężna klatka, zdolna pomieścić wyprostowanego człowieka; pomiędzy grubymi kratami rozciągała się drobna siateczka. Całość było czuć srebrem, tu i tam widniały zaschnięte krople krwi. Więcej było ich na betonowym podłożu. 
Chyba znalazłam miejsce, w którym Jakub przeczekiwał swoje trzy doby szału. 
Ale to nie klatka była w tej chwili najbardziej interesująca. Na środku stał stalowy stół z rozłożonym nań golemem, wokół którego zebrało się towarzystwo: Marcel, nadal blady, ale już nie tak rozluźniony, siedział na barowym krześle, obok Zora, przyglądająca mu się z jakimś wyrazem triumfu na twarzy. W niewielkim oddaleniu stał Wojtek i chyba starał się nie rzucać w oczy. Hodaniew pochylał się nad konstruktem i przyglądał mu ciekawie. 
– Przejdźmy do rzeczy – powiedziała natychmiast Maja, zanim ktokolwiek zdążył otworzyć usta. – Golema można unicestwić na dwa sposoby, w zależności od tego, jak jego twórca postanowił go powołać. Trzeba zmazać napis z jego czoła, choćby pierwszą literę, albo wyciągnąć kartkę z ust. 
Wszyscy popatrzyliśmy na stół. Hodaniew sięgnął i złapał za szczęki golema, ściągnął minimalnie brwi. Ustawił się inaczej, pociągnął znowu, mięśnie na jego ramionach się napięły. Druga próba już się udała. Wampir zajrzał do środka. 
– Rzeczywiście, jest tu karteczka. Przyklejona do podniebienia. Mam ją wyciągnąć? 
– Na razie nie – odezwał się Marcel. – Być może przed śmiercią Kosmowski zdążył wydać jakieś rozkazy, które się... uaktualnią po jakimś czasie. Mała szansa, ale może zaprowadziłby nas do kogoś. 
– Niesamowita precyzja i dokładność – wymamrotał Hodaniew, gładząc zęby w rozchylonych ustach. 
–  Ten golem jest reprezentatywny. 
Zastanowiłam się. 
– Brzmi to trochę kretyńsko. 
– Ale prawdziwie. Mamy dwa golemy, z czego jeden, jak zakładam, służył do porywania, a drugi – tu obecny – do rozpoznania terenu, że tak to ujmę.
Rozpoznania terenu... Taa. 
– Dwa lub więcej – zauważył Marcel. 
– Nie sądzę. Chociaż nie wykluczam takiej możliwości. 
– Dlaczego? – zapytała Zora. – Mała armia z takich żołnierzy byłaby bardzo przydatna. 
– Zajrzałam do książek, z których Kosmowski korzystał. Proces okazał się niezwykle skomplikowany i wyczerpujący. Wątpię, by stworzenie trzeciego leżało w jego możliwościach.
Szczególnie, że profesor sporo czasu spędzał na badaniach, jak wprowadzić własną świadomość do tego ciała. Miałam ochotę powiedzieć co nieco o zawartości dzienników, ale wolałam o nich nie przypominać. Jeszcze kilka było przede mną i najpierw osobiście chciałam sprawdzić, czy są bezpieczne. A nie było powodu, dla którego miałabym odmawiać dostępu do nich. 
Poza jednym – że chcę coś ukryć. 
– Zatem urwanie głowy też jest dobrym wyjściem, jak rozumiem. 
– Tak, poza jednym problemem. Chcesz spróbować? 
Zora zmrużyła oczy i spojrzała groźnie na swojego pacjenta, ale Marcel nie próbował udawać, że wszystko jest w porządku. Skinął na Wojtka. Chłopak odepchnął się od ściany i podszedł do ramion golema. Złapał głowę, próbował ją przekręcić. Zmarszczył brwi. 
Wyskoczyły pazury, ale tylko zadrapały powierzchnię, zamiast się wbić. Poprawił chwyt, pociągnął znowu. Ni to chrząknął, ni to warknął, cały się napiął, głowa golema poruszyła się wreszcie, niechętnie i opornie. 
– Wystarczy – nakazał Marcel. 
Wojtek się wycofał, próbując ukryć przyśpieszony oddech. Teraz golem był zwrócony obliczem nieco w bok. 
– Dlaczego to takie trudne? Przecież to tylko ziemia. 
– Tak, ale związana magią. Jeśli wyjęlibyśmy formułę z jego ust, pewnie by się rozsypał. Wtedy to rzeczywiście byłaby tylko ziemia.
Skoro stwór stawiał opór wszelkim wygibasom, przetransportowanie go musiało być straszliwie frustrujące. Rzeźba wielkości postawnego człowieka... Nie byłam nawet pewna, czy Renegaci mieli samochód odpowiedniej wielkości. 
Ale dali radę, czy tak? 
– A ta głowa? I ręce? Pachną odpowiednio, ale nie wyglądają na ziemię. – Chciał wiedzieć Marcel. 
Maja leciutko zmarszczyła czoło. 
– Jeszcze nie udało mi się tego rozwiązać, ale przypuszczam, że odpowiednie zaklęcia są w stanie utrzymać uzyskany kształt, animować go i jeszcze udawać, że jest prawdziwy... – urwała, nie wiedzieć czemu.
Miałam ochotę się odezwać, ale milczałam. Podobnie inni. Cisza rosła i z każdą sekundą stawała się coraz gęstsza, coraz bardziej napierała. Naciskała, by ją rozproszyć, ale przełknęłam słowa, które łaskotały mnie w tył gardła. 
Po nikim nie było widać dyskomfortu, zatem może tylko w moim postrzeganiu napięcie rosło. 
Przelotnie zastanowiłam się, jak wyglądałaby walka z ekipą Marcela przy obecnym stanie rzeczy. Nie mieliby szans. Wielkie, paskudne rzeczy czaiły się za linią drzew i tylko czekały na powód, by rozszarpać intruzów. 
Nie powinno, ale trochę poprawiło mi to humor. 
Opuściłam piwnicę, gdy dyskusja odżyła i ponownie zaczęła się toczyć wokół możliwej tożsamości porywacza. To wszystko było czyste gdybanie, a sama nie znałam nawet połowy nazwisk, które padały, zatem powiedziałam do widzenia i poszłam. Chyba nikt nawet nie zauważył mojego wyjścia... 
Była trzynasta. Nie miałam za bardzo jak wrócić do siebie, zatem po prostu usiadłam na schodkach i czekałam. Machinalnie jadłam z miski, którą sobie przyniosłam, nie bardzo zwracając uwagę, co konkretnie wkładam do ust i przeżuwam. Chciałam popatrzeć na las, ale samochód zmiennych zasłaniał większość widoku, zatem gapiłam się na szary bok. Po piętnastu minutach mogłabym go narysować z dokładnością do każdego detalu. 
Przypomniał mi się rysunek w mojej szufladzie. Szkic Roberta. Golema. Do kogo należała ta twarz? Czy została wyrzeźbiona, ulepiona tak po prostu, czy ktoś, może więcej niż jedna osoba, służył za modela? 
Mój wzrok padł na plecak, który położyłam obok stóp. Należał do Patrycji, ale uznałam, że nie oponowałaby, gdybym poprosiła o pożyczenie. W środku upchnęłam notatki Kosmowskiego, te nowsze, pisane już po śmierci żony. Za to zdradliwa dwudziesta ósemka nadal leżała w schowku. 
Wolałabym ją zabrać ze sobą, ale nie mogłam. Co prawda nikogo nie było w zasięgu wzroku, ale nie wątpiłam, że ktoś mnie obserwuje. Może nawet nie mnie, tylko całe otoczenie. 
W samochodzie jest bezpieczny, pocieszyłam się. 
Tylko idiota próbowałby tknąć własność Mai, wiedząc, do kogo należy. A już na pewno nie zrobiłby tego pod okiem czających się strażników dworku. 
Zmiennokształtni zaś głupi nie byli. 
Chociaż niektórzy mogli się pochwalić osobliwym gustem... 
Obok mnie bezceremonialnie usiadła Nastka, prychnęła z irytacją, wstała, wsiadła do samochodu i odjechała kawałek. Wróciła i ponownie klapnęła na schody. 
Wcześniej nie zwróciłam uwagi na jej ubiór. Był równie ciekawy, co przy naszym poprzednim spotkaniu. Tym razem miała zieloną spódniczkę w tak intensywnym kolorze, że zdawała się świecić własnym światłem. Rolę góry spełniał pas materiału, który osłaniał niewielkie piersi, zaś odsłaniał całą resztę tułowia. Na stopach miała znajome białe baleriny. Tatuaże prezentowały się w pełnej krasie, a wcześniej siwe włosy mieniły się różem, fioletem i bękitem. 
Oczekiwałam jakiegoś przekleństwa z jej ust, dlatego w pierwszej chwili nie zareagowałam, gdy się odezwała. 
– Mogę? 
I tak nie oczekiwała odpowiedzi, bo wyjęła z koszyka banana, nie czekając na pozwolenie. 
– Uwielbiam banany – poinformowała po pierwszym przełkniętym kęsie.
– Też je lubię – odparłam. – Ale możesz zjeść te, które zostały. 
– Zajebiście – skwitowała ze szczerym zachwytem. 
Sądziłam raczej, że obdarzy taką atencją kiełbasę, ale może miałam złe pojęcie o smakowych preferencjach zmiennokształtnych. 
W milczeniu jadłyśmy posiłek; ja błądziłam wzrokiem i myślami w przestrzeni, a Nastka wydawała się skupiona wyłącznie na jedzeniu. Ocknęłam się, kiedy pomacałam miskę i dotknęłam dna. Wyciągnęłam telefon i sprawdziłam godzinę, przeczekawszy cierpliwie długą zawiechę. 
– Czy to smartfon? – Zmienna nachyliła się w moją stronę, w jej oczach błysnęła ciekawość. 
– Tak. Ale nie działa tutaj zbyt dobrze.
– To po co kupować taki szajs? 
Wzruszyłam ramionami. 
– Lubię gadżety. 
Nie tylko gadżety. Namiętnie kupowałam wszystko, co wydało mi się urocze, nie zawsze równało się to ładnemu. Miałam kilka pudeł przedmiotów, które przez kilka miesięcy dumnie prezentowały się na półkach, po czym musiały ustąpić innym, świeższym. Byłam beznadziejnym przypadkiem i prawdopodobnie można by zarzucić mi brak smaku, ale nie przejmowałam się tym nigdy i nie zamierzałam zacząć. 
– Podrzucić cię gdzieś? – zapytała psica. – Muszę zabrać parę własnych rzeczy i zrzucić z siebie te beznadziejne ciuchy. Już mi się znudziły, nie mogę patrzeć w pieprzone lustro. Mogę cię przy okazji zabrać. 
Zawahałam się. 
– Prowadzę jak człowiek – zapewniła, choć nie byłam pewna, co chciała przez to wyrazić. Zresztą, nie wątpliwość w jej umiejętności kierowania pojazdem budziła moją niepewność. Nie porzuciłam mojej nieufności wobec zmiennych, szczególnie tych otaczających Marcela, zatem decyzja zdania się na wolę podwładnej bety jakoś do mnie nie przemawiała. 
Z drugiej strony to była uprzejma propozycja, być może wywołana faktem, że ocaliliśmy życie Marcela, niewielka forma wyrażenia wdzięczności. A ja wciąż miałam swój pistolet. Na resztę życia przeszła mi ochota na strzelanie, ale nikt nie musiał o tym wiedzieć, prawda? 
– Będę wdzięczna – powiedziałam w końcu. 
Wstała. 
– To wskakuj. Nie, nie tym – wstrzymała mnie, kiedy ruszyłam w kierunku najbliższego auta. Na jej twarzy odmalował się niesmak, kiedy patrzyła na masywną maszynę. – Błagam cię. Poruszanie się tym czymś to pierdolone piekło. Wsiadaj do opla. 
Zawsze uważałam, że duże samochody prowadzi się lepiej. Posłusznie zajęłam miejsce pasażera, trzymając plecak na kolanach. Był ciężki i kanciasty. Przypomniały mi się szkolne czasy... Cóż, może nie liceum, ale w gimnazjum jeszcze nosiłam ze sobą wszystko, co wydawało mi się potrzebne. Było tego sporo. 
– Marcel się nie wkurzy? – chciałam wiedzieć. – Mój brat nie znosi, kiedy ktoś rusza jego cacko. Chociaż cacko to strasznie wygórowany komplement. 
– To nie jego, tylko stada. Własność wspólna. – Zastanowiła się. – Chociaż to chyba on widnieje jako właściciel. Ale spoko, nawet jeśli się rozbijemy, mamy wiele innych, identycznych. 
Jeśli się rozbijemy, ty pewnie szybko się wyleczysz. Ja niekoniecznie. 
Nastka kłamała. Wcale nie prowadziła jak człowiek, raczej jak szatan i każde wredne bóstwo wepchnięte w jej niewielką postać. Pod domem Marka wysiadałam na drżących nogach, ale podziękowałam ładnie, choć nieco słabo. W nagrodę otrzymałam szeroki uśmiech i pisk opon, kiedy odjeżdżała. 
Rzuciłam plecak na kanapę w saloniku i przeniosłam się do kuchni. Miałam jakieś dwadzieścia cztery godziny, by prawie zajeść się na śmierć, a potem spalić wszystko, przemieniając się w Cyrusa. 
Zatem nie ma czasu do stracenia. 
Już się nie mogę doczekać, zanucił. 
~*~
Przyglądałam się w sobie w lustrze, porównując uzyskany efekt ze zdjęciem na ekranie laptopa. Nie widziałam żadnych różnic, ale nie znaczyło to, że ich nie ma. Wątpiłam jednak, by ktokolwiek miał zamiar taksować mnie wzrokiem równie intensywnie. Poprawiłam kołnierzyk koszuli, nieco nieoswojona z uczuciem, jakie wywoływał napinający się na ramionach materiał. Większość moich ubrań była niemal workowata, zatem dopasowana koszula stanowiła coś, do czego nie byłam do końca przyzwyczajona. 
– Nie jestem do końca przyzwyczajony – powiedziałam głośno. Mój głos był niski, dudniący. Słowa były powolne, przemyślane, a przynajmniej na takie brzmiały. 
– Do czego? – zapytała Maja. 
Odwróciłam się od zwierciadła. Nie powinnam była dłużej patrzeć; zaczęłabym doszukiwać się skaz, których nie było. 
– Do nieluźnych ciuchów. I jak wyszło? 
Przez dłuższą chwilę oceniała. 
– Na moje oko idealnie – ogłosiła werdykt. – Miałabym sporą trudność, by was rozróżnić. 
– Kłamiesz. 
– Rzeczywiście. – Zawsze wiedziała, kto przed nią stoi. Kiedyś miałam niezłą zabawę, wymyślając coraz to nowe twarze i postury, ale nie udało mi się jej oszukać. – Ale gdyby nie było perfekcyjnie, nie dotarłabyś na to przyjęcie. Nie interesuje mnie, co stałoby się ze zmiennymi. 
Mnie natomiast zaczęło to interesować. Ale to nie wywołałoby w Mai zachwytu, zatem nie podzieliłam się moją sympatią. Zresztą, ta mogła wciąż zostać łatwo starta w pył... 
Ostatnia poprawka – aktywator zaklęcia zapachowego. Malutki kolczyk przypominał raczej niezauważony, uparty pyłek niż biżuterię. Krzywiąc się, przebiłam zaostrzoną końcówką małżowinę. Kiedy metal zetknął się z moją krwią, poczułam, jak delikatny prąd przebiegł od ucha do każdego zakątka ciała. Założyłam zatyczkę, podskoczyłam kilka razy, pomachałam rękoma, uważając, by nie pognieść koszuli. Popatrzyłam na pół-strzygę pytająco. 
– Czuję Cyrusa. 
– A krew? 
– Nie. Mówiłam ci, że zatrzyma wszystko wokół siebie. 
– Wolałam... wolałem się upewnić. 
Ostatnie zerknięcie w lustro, kiedy zakładałam szarą marynarkę. Biała koszula, czarne dżinsowe spodnie, eleganckie, ale wygodne buty. Rozciągnięte na dużym facecie układały się zaskakująco dobrze – na pewno były szyte na miarę. Prędzej byś spotkał jednorożca niż w sieciówkach znalazł ubrania dobrze leżące na tej posturze. 
O, zmiennokształtni musieli przeżywać istne katusze, kiedy szło o odzieżowe zakupy. 
Kiedy wysiadałam z samochodu Mai pod domem Cyrusa, zupełnie puściłam cugle, które zawsze zdecydowanie dzierżyłam, nawet jeśli je popuszczałam, jak w ostatnim czasie. Poczułam zimny dreszcz przeszywający kończyny, spływający po kręgosłupie, obejmujący głowę, odcinający władzę, wolę i nagle 
i nagle byłem. 
Odetchnąłem powoli, rozkoszując się powietrzem wypełniającym płuca, nawet jeśli było ciepłe i duszne. Stałem tak po prostu, chwilowo niezdolny do niczego innego niż cieszenia się posiadaniem... Zdawało mi się, że czuję każdy nerw, każdy najmniejszy ruch wewnątrz, że zmysły mam ostre jak nigdy. 
To było tak inne, tak kompletne od tych krótkich sekund, chwil, kiedy byłem blisko, kiedy mogłem się odezwać, wpłynąć, popchnąć w jakimś kierunku. 
Tak bardzo słuszne. 
Czułem Ritę z tyłu umysłu, wiedziałem, że mnie uważnie obserwuje, ale – bogowie – nie byłem w stanie skupić się na niczym poza tym niesamowitym czuciem ciała. Nie miała pojęcia, nikt nie miał, każdy przyzwyczajony do swojej powłoki. A ja kiedy? Kiedy? Ile razy byłem nie tylko w obrębie głowy? Gdy się narodziłem. A potem? 
Zawsze tak blisko, ale ta ściana była nie do przebicia. Nie do przebicia... 
Skup się. 
Zignorowałem wewnętrzny głos. 
Marcel tu idzie. 
Otworzyłem oczy – kiedy je zamknąłem? – i z wysiłkiem skoncentrowałem się na czymś innym. Zmiennokształtny przyglądał mi się z wyrazem twarzy, który nie zwiastował nic dobrego, a każdy jego krok przypominał chód podkradającego się drapieżnika. 
Maja na pewno gdzieś tu jest. 
Nie obawiam się go. 
– I jak wyglądam? – zapytałem. Skurcz przepony, powietrze przepychające się przez tchawicę, drżące struny głosowe, ruch języka i warg, zbiór dźwięków, które tworzyły sens. 
Zatrzymał się w sporej odległości. 
– Cyrus nie zadaje takich pytań. 
– Wiem. – Zaklęcie pamięci musowało w moim mózgu. – Pytam jako ja. 
Zacisnął na moment szczęki. 
– Jedźmy. Im szybciej się tam pojawimy, tym wcześniej będziemy mogli wyjść. 
Drzwi budynku się otworzyły i w naszą stronę szybko zbliżała się obca mi kobieta. Nie, zaraz – przypomniałem sobie, była na zdjęciach. Agnieszka. 
Była... bujna, tak można by ją opisać. Bujny wzrost, bujne biodra i piersi, bujna fryzura. Rubens rozpłakałby się ze szczęścia, gdyby miał okazję ją zobaczyć. Ale kiedy podeszła bliżej, zmieniłem zdanie. Miała zapadnięte policzki, szarą skórę i strach w oczach. 
– Nie powinnaś... – mówił w międzyczasie Marcel, ale żona alfy nie miała zamiaru słuchać. 
– Kto oceni, czy to jest Cyrus, jeśli nie ja? – zapytała twardo, nie oczekując odpowiedzi. Marcel nie oponował – może z szacunku, może sam chciał, by mnie sprawdziła. Zatrzymała się dopiero, gdy staliśmy pierś w pierś. Wpatrywała się we mnie intensywnie. 
Nie było bardzo niższa. Cyrus nie musiał się mocno schylać, by całować te usta. Bujne, oczywiście. 
– Witaj – powiedziałem cicho. 
Mięsień w jej policzku szarpnął się, coś zabłysnęło w brązowych oczach. Nie była to radość ani ulga. 
– Przepraszam, że sprawiam ci ból – dodałem szczerze. 
Cofnęła się. 
– To Cyrus – szepnęła. – Nikt nie będzie uważał inaczej. 
Odwróciła się do nas tyłem i niemal pobiegła. Odprowadziłem ją spojrzeniem, a potem zwróciłem uwagę na Marcela. Zdążył wziąć swoje uczucia – gniew, nienawiść, determinację, lęk? – w karby, bo obecnie jego twarz wyrażała jedynie uprzejme zainteresowanie, choć nie traciła zwierzęcej czujności. 
– Jedźmy zatem. – Wyciągnął w moją stronę kluczyki. – Musisz prowadzić, na wypadek gdyby ktoś nas widział, ale ostatni kawałek przejdziemy pieszo. Mam nadzieję, że umiesz kierować. 
Nie umiałem. Jednak pamięć ciała to potężna rzecz. Może i byłem daleko poza swoją naturalną formą, ale mięśnie miałem te same. 
Nie masz naturalnej formy. Jesteś tworem umysłowym. 
Ponownie ją zignorowałem. 
Restauracja wyglądała na drogą i, jak się przekonałem, gdy podeszliśmy bliżej, należała do magicznych. Plecionka kołysząca się u zadaszenia nad schodkami nie pozostawiała miejsca na wątpliwości. Zresztą, urządzanie przyjęcia zmiennokształtnych w lokalu niemagicznych byłoby skrajną głupotą i brakiem odpowiedzialności, skoro oni sami przyznawali, że trudno im się kontrolować. Magiczni właściciele byli w stanie pojąć, dlaczego cały parkiet jest poryty przez pazury. 
Przybyliśmy wcześnie, bardzo wcześnie. Poza nami była tylko starsza para oraz ich najbliższa rodzina. Tak było lepiej – nie musiał odbywać się długi festiwal ukłonów, uśmiechów bez zębów, uciekających spojrzeń i uniżonych głosów. 
Matko. Jak oni mogą to wytrzymać? 
Jak Cyrus może to wytrzymać? 
Musiałabym chyba całkiem zwariować, żeby chcieć przejąć stado, mruknęła z niesmakiem. 
– Panie – odezwał się starszy zmiennokształtny. Nazywał się Mikołaj Dolata i razem z żoną Hiacyntą był gospodarzem przyjęcia. Siwiutkie, ale zadziwiająco mocne włosy opadały na szczupłe ramiona, które jednak trzymał prosto; wiek nie zdołał zgiąć go ku ziemi, choć musiał zabrać mu sporo z masy i wzrostu. Poruszał się wolno, ale nie ociężale; jakby po prostu znudził mu się sprężysty krok i energiczne ruchy. Spojrzenie miał ostre i przenikliwe, co było zauważalne nawet wtedy, gdy błądził nim wszędzie poza moją osobą. Ładnie się starzał. 
Tak, magia była łaskawa dla swoich dzieci. 
Nie wszystkich. 
– Wybacz śmiałość, ale czy pozwolisz, byśmy jeszcze nie siadali? Jest wiele do zrobienia i wymaga to naszej asysty. 
– Rozumiem. Oczywiście – odparłem krótko. Cyrus był mężczyzną niewielu słów. 
Mikołaj ukłonił się ponownie i ulotnił. Zamiast niego majestatycznym krokiem podeszła Hiacynta. Znowu ukłon, znowu uśmiech, znowu... 
Jezu Chryste. 
Nie wzywaj Boga, bo to się źle skończy. I zgadzam się, musielibyśmy kompletnie oszaleć. 
Prowadziliśmy niezobowiązującą rozmowę o głupotkach, ale widziałem wyraźnie, że choć głos i twarz staruszki były spokojne, była spięta i pilnowała języka. Nie chciała mnie urazić, ale nie dlatego, że była miłą kobietą – na taką wyglądała – a ze strachu. 
Z tradycji? 
Nie spoufalasz się ze swoim szefem.
Tak, ale bać się go... A według słów Mai Cyrus nie był tyranem, w przeciwieństwie do swojego poprzednika. Nie zabijał bez powodu, nie szukał prowokacji w najmniejszych uchyleniach. 
Z czasem przybywało coraz więcej gości, a każdy odstawiał ten sam teatrzyk, najpierw przede mną, potem przed Marcelem. Zmienny nie opuszczał mojego boku i choć na początku obwiałem się, że przez niego wszystko się posypie, szybko rozwiał wątpliwości. Zachowywał się, jakbym naprawdę był jego alfą, choć nie tak... uniżenie i służalczo, co inni, ale nikt nie wydawał się zniesmaczony czy zaskoczony jego niesubordynacją. Może jako beta mógł sobie pozwolić na więcej.
Uprzejme pogadanki trwały i trwały. W tym akurat szło mi nieźle. 
To mnie idzie nieźle.
Czemu czujesz taką potrzebę podkreślania, że ty i ty?, zapytałem sucho. Ostre ukłucie, upomnienie. Tak, to było głupie pytanie. Wiedziałem, dlaczego – żebym nie zapomniał, kto tu rządzi. 
– Mam nadzieję, że pańskiej małżonce nic nie jest. To smutne, że nie mogła towarzyszyć, a cieszę się, że ty jesteś obecny, panie. – Równocześnie z tą wewnętrzną potyczką toczyły się rozmowy. Skupiłem się na mężczyźnie, który wypowiedział te słowa. Czyżbym słyszał w nich lekką pretensję, zarzut? 
Milczałem odrobinę zbyt długo, wpatrywałem się odrobinę zbyt intensywnie. 
– Zgadzam się, smutne – odparłem wreszcie neutralnym tonem, w którym jednak otoczenie musiało wyczytać coś innego, bo stojący wokół skoncentrowali się, by jak najszybciej mnie opuścić, nie obrażając równocześnie. W dwie minuty towarzystwo się rozwiało, łącznie z rozmówcą, który rzucił tę brzmiącą niejednoznacznie uwagę. 
Marcel na chwilę lekko się uśmiechnął. 
Kolacja była bardzo wystawna, co poprawiło mi humor, gdy wreszcie do niej zasiedliśmy – ja jako ostatni, oczywiście, w miejscu, które powinno należeć do gospodarzy, a dostało się mnie. I nieobecnej małżonce. Przy drugim boku zasiadł Marcel. 
– Zaczynajmy – powiedziałem po prostu i to było słowo-klucz; stół rozbrzmiał brzękaniem naczyń, rozmowami, śmiechami. 
– Staraj się jeść jak najwolniej – płaski szept, który niemal ginął w szumie, przeznaczony tylko dla moich uszu. Marcel nie poruszał ustami, ale jakimś cudem wydobywał z siebie całkiem zrozumiałe zdania. – Niech ci się dobrze przyjrzą. Nic się nie dzieje i nie ma powodu do zmartwienia. 
Byłem pod ciągłym ostrzałem spojrzeń, ale kiedy zwracałem się w stronę, z której pochodziło wrażenie, widziałem tylko pochylone nad talerzami głowy, zajęte konwersacją lub jedzeniem. 
Zatem ja też postanowiłem ich ignorować. Jadłem i jadłem, mając wokół siebie takie bogactwo posiłków, że chyba musiałbym być rozpuszczonym bachorem, by żądać czegoś więcej. Wszystko było w zasięgu moich rąk, nawet truskawkowy kompot – jego obecność wydała mi się nieco dziwna, nie pasował do tego wystawnego stołu. Miałem na niego ochotę, ale Cyrus przecież nie znosił przetworów, zatem zadowoliłem się wodą. 
– Jeszcze jakieś pół godziny i zmywamy się – szepnął Marcel po jakimś czasie. – Możesz już wstać. Najlepiej będzie, jeśli będziesz na zewnątrz. Ja zaraz dołączę. Nie spierdol nic, kiedy mnie nie będzie. 
Nie chciało mi się odpowiadać, więc tylko dokończyłem pierś kurczaka, otarłem serwetką usta, wstałem i podążyłem w kierunku drzwi prowadzących na spory taras i ogród. Poziom hałasu nie opadł, ale jego rytm ulegał zmianie, im dalej się znajdowałem. Brzmiał... swobodniej. 
Kiedy zamknąłem za sobą drzwi, poczułem się, jakbym wypłynął z gęstej zupy, chociaż to w budynku było chłodniej. Oparłem się o barierkę, odsuwając od siebie pragnienie, by na niej usiąść. Zadowoliłem się sięgnięciem przed siebie i wyrwaniem płatka z pąka róży. Krzewy chyba były podkarmiane magią, bo początek sierpnia nie kojarzył mi się z tak pięknymi kwiatami. 
Przesunąłem delikatny listek między palcami, zastanawiając się ponownie, czy ktokolwiek poza mną potrafi docenić wrażenia, jakich dostarcza własne ciało. Ten płatek, przesuwające się po skórze materiały, przyjemnie pełny brzuch, nawet pracujące jelita. Jeśli się skupiłem, w ciszy ogrodu słyszałem uderzenia własnej krwi. Podniosłem głowę, obserwując blade jeszcze punkciki na ciemniejącym nieboskłonie. Zapadał zmierzch.  
Rita niedługo miała mnie wypchnąć zza steru. Wypuściła mnie tylko dlatego, że nie była pewna, czy sama da sobie radę, a ja i Cyrus byliśmy do siebie całkiem podobni pod względem charakterów. Poza tym nie chciała odstawiać przedstawienia przed Marcelem – trudno było mi doszukać się sensu w jej motywach, ale wyglądało na to, że sama nie była pewna, czemu to było ważne. 
On mnie obserwuje, teraz jeszcze intensywniej. Myślisz, że by się nie zorientował, gdybym zrobiła coś Ritowego? 
Pozwoliłem, by milczenie odpowiedziało za mnie. 
Szkoda, że nie było wiatru. W dniu, którym się narodziłem, wiało. Dla Rity to był zimny, niepasujący dla lata wicher, ale dla mnie wrażenie było oszałamiające. Niewidzialna siła szarpała ubranie i włosy, wyciskała z oczu łzy. 
Byłem rozproszony i wtedy Rita wepchnęła się na miejsce. 
Na moje miejsce. 
Może i dobrze, że nie wiało. 
Drzwi za moimi plecami otworzyły się, zatem otworzyłem dłoń i wypuściłem płatek. Taki twardy facet jak Cyrus nie mógł być widziany z tak uroczym kwiatem. Przesunąłem się, jak nakazywały nauki Mai, bokiem. Nie stałem odwrócony plecami, zatem nie obrażałem nikogo i nie wystawiałem się na atak, ale też nie przodem, dając do zrozumienia, że nie postrzegam rozmówcy jako przeciwnika. 
To była jedna z niewielu osób, które mi się nie ukłoniły. Nie musiał; mężczyzna był człowiekiem. Jak poinformowała mnie Hiacynta, był wnukiem zaprzyjaźnionych magów, ale ci nie mogli przybyć, zatem pojawił się w zastępstwie. Sądząc po wieku owego wnuka, nie mogli przybyć było eufemizmem na przykuci do łóżek ze starości – miał około sześćdziesięciu lat. A także idealnie gładką głowę, spory brzuszek i stopy, które wydawały się za małe, by go utrzymać. 
Poza tym był empatą i dziwnie mi się przyglądał. 
Wolałem trzymać się od niego z daleka, ale widać sam postanowił mnie odszukać. Poczułem niepokój, z głowy wyfrunęły mi wszelkie myśli o wietrze. Skinąłem oszczędnie głową. 
– Nie ma czym się przejmować – powiedział cicho z porozumiewawczym uśmiechem. – Nie mam zamiaru spalić przykrywki. Daleko mi do tego. Każdy z nas ma w końcu swoją pracę, prawda? 
Zamarłem. 
– Chciałem tylko wyrazić mój podziw i wdzięczność – ciągnął. – Pierwszy raz spotykam morfa, który porwał się na taką osobistość. I dziękuję za wytłumienie tych wszystkich zmiennych. Przebywanie wśród nich to istna mordęga.
– Osobistość – powtórzyłem. Empata – rozpaczliwie szukałem w głowie jego imienia – nieco się zmieszał. 
– No, rzeczywiście może to za dużo powiedziane. Ale te wszystkie ich zasady... – Skrzywił się. – Mnie nie obowiązują, ale czuję ich zgorszenie i lekceważenie, gdy robię coś nie tak, podczas gdy uśmiechają się i wdzięczą do mnie. Idioci. Zapominają, że znam ich emocje? Nie w tej chwili, oczywiście. Nie wygląda, żeby ktokolwiek się zorientował. Nawet beta, a to podobno taki lotny chłopak. – Zaśmiał się krótko. 
Patrzyłem na niego w milczeniu, nic nie rozumiejąc. 
– Już nie zawracam ci głowy – zapewnił. – Powodzenia. Będę pilnie śledził, co uda ci się zdziałać. Czuję, że to będzie warte oberwacji. 
Odwrócił się, oprzytomniałem wreszcie i otworzyłem usta, by go zatrzymać, ale w tej samej chwili z sali wyszedł Marcel. Z szacunkiem skinął empacie głową, minął go i stanął obok mnie. Poczekał, aż mężczyzna wejdzie do środka. 
– Możemy już jechać – poinformował zmienny. – Nie musisz się z nikim żegnać. Pójdziemy na około. 
Zmusiłem się do jakiejś reakcji. 
– Nie będzie to dziwne? 
– Nie. – Przyglądał mi się uważnie. – Coś się stało. 
Powiedziałem połowę prawdy. 
– Ten empata powiedział coś, co mnie zaciekawiło, ale nie ma czym się martwić. Wiesz, jak się nazywa? – zapytałem swobodnie. 
Odpowiedział dopiero po chwili świdrowania wzrokiem. Miałem ochotę trzasnąć go między oczy, ale to nie skończyłoby się dobrze. 
I nie bijemy ludzi. 
Ty tego nie robisz. 
– Krzysztof Chrzanowski. 
Tym razem postarałem się, by miano zapadło w pamięć. Trzeba będzie to zbadać. Jego słowa były niejasne, ale sugerowały, że wiedział doskonale, kim byłem i co robiłem. 
Książki nie było, ale trafiło się coś o wiele lepszego – człowiek, który utrzymywał kontakt z takimi jak ja. Mając jego nazwisko, dotarcie do mężczyzny nie powinno być problemem; empaci byli niewielką społecznością i mogłem się założyć, że poszukiwania będą krótkie. 
Przypomniało mi się coś podobnego, co powiedziała Dalia – że wytłumiam hałas. Może warto odwiedzić dziewczynkę ponowie? Przecież miałem to zrobić... 
Rita była tak podekscytowana, że nawet mnie nie poprawiała. Ja miałem ochotę pobiec za empatą i wyciągnąć z niego wszystkie odpowiedzi, ale musiałem się powstrzymać. Najważniejsze w tamtej chwili było utrzymanie maski Cyrusa, zatem w milczeniu ruszyłem do samochodu. 
Odjechaliśmy kawałek i zamieniliśmy się miejscami. Rozluźniłem się wreszcie i ukryłem twarz w dłoniach. Fala ciepła przebiegła po moim ciele, skumulowała się w twarzy, gdy manipulowałem rysami, cofałem niektóre zmiany. Opuściłem ręce i chusteczką osuszyłem skórę z potu. Dla pewności zerknąłem w lusterko; byłem teraz o wiele smuklejszym szatynem, a o moje kości policzkowe można by się pozacinać. To zabawne, jak kilka zmian było w stanie przetransformować cały wygląd. Rozpiąłem na chwilę pasy, ściągnąłem marynarkę i podwinąłem rękawy koszuli. 
– I jak poszło? – zapytałem. 
– Nieźle. – Marcel zerknął na mnie przelotnie, po czym ponownie skupił się na drodze. – Ale to dopiero początek.
Gdyby przyjęcie miało być jedynym, w którym miałem wziąć udział, nie fatygowałbym się o zaklęcie pamięci. 
To ja się po nie pofatygowałam. 
My, dziewczyno, my, uległem. 
__________

Ten rozdział w pierwotnej wersji kończył się strasznie chamskim cliffhangerem, ale stwierdziłam, że nie będę naśladować irytującej, serialowej tendencji – dramatycznych zakończeń już było dość w tym opowiadaniu! Co za dużo, to niezdrowo. Zatem fragment został przeniesiony do następnej części. Tak jest dużo lepiej, stanowi ona spójną całość, o. 
Przepraszam za lekkie opóźnienie, ale miałam nadzieję, że przed wstawieniem uda mi się dopisać jeszcze jeden rozdział na zapas. Udało się połowicznie, swoboda pisania znów odeszła, ale trzeba przysiąść, zmusić się, aż sama puści. Przez sesję i poprawki wypadłam z rytmu, nawet kiedy chciałam pisać, na głowie miałam inne sprawy.
No, ale jesteśmy już na prostej.
I jak podoba się wam Bartosz, hm?

9 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy jest ten Bartosz. On ma swoją własną osobowość? Dziwne. Tajemnicze. Interesujące. Czekam na więcej. Krzysztof - skąd on wie o morfach? Zobaczymy. Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiedzi się pojawią, ale niezbyt prędko, bo Ricie już za chwilę nowe problemy się zwalą na głowę. Ale jeszcze do następnego rozdziału ma względny spokój. ;)

      Usuń
    2. Jak by co, to ja tylko jako Google+ ;3

      Usuń
  2. Wreszcie mam wolną chwilę, więc postanowiłam nadrobić zaległości, a trochę ich się nazbierało. Naprawdę nie było mnie tutaj od grudnia? Nawet nie wiedziałam, że sesja zabrała mi tyle czasu z życia... Planowałam nadrabiać powoli, po jednym rozdziale, żeby wszystko przetrawić i poukładać, ale jak już zaczęłam, to nie mogłam się oderwać aż do samego końca.

    Zacznę może od błędów, jak zwykle. Bardzo ich mało.
    Rozdział 14
    "Nie byłoby porwania, przetrzymywania i pobierania krwi brew woli." - wbrew
    "Pojawiał się, gdy zbliżałam się do granicy, za którą zmiany były równą pochyłą." - tutaj mam mały problem, bo chodzi ci o równię pochyłą (z 'i') i wydaje mi się, że tak to właśnie powinno być odmienione, ale ręki sobie uciąć nie dam.

    Rozdział 15
    "Stary Korneliusz Kosmowski był profesorem historii na magicznej uczelni i choć już wcześniej zdarzały mu się nawet dwutygodniowe nieobecności, po których wracał jakby gdyby nigdy nic, to w świetle ostatnich porwaniach jego koledzy wyrazili pewne zaniepokojenie." - jak gdyby nigdy nic i w świetle ostatnich porwań.

    Rozdział 16
    "– Nie mam pojęcia – odparłam, mój głos załamał się w połowie, resztę zdania raczej wyruszyłam ustami niż wypowiedziałam." - nie wiem, czy tutaj jest błąd, ale końcówka jest dziwna. Wiem, o co chodzi z ruszaniem ustami, ale brzmi to sztucznie, tak tylko zwracam na to twoją uwagę.
    "Nabrałam powietrza, tylko mi się wydawało, czy miało słony-krwawy smak?" - czemu myślnik, a nie przecinek? Pytam, bo się z czymś takim do tej pory nie spotkałam :)
    "Może i nikogo zbędnego nie było w budynku, ale nie znaczyło to, że nie obserwują, a Renegaci nie składali się wyłącznie z istot rozumnych, zdolnych wyprowadzany zatrzymać cios." - jeśli dobrze rozumiem sens zdania, to: zdolnych zatrzymać wyprowadzany cios.

    No dobra, to teraz do trudniejszej części... Nie lubię komentować tylu rozdziałów naraz, bo mam straszny mętlik w głowie i nie potrafię tego w żaden sposób uporządkować.

    Wydaje mi się, że kiedyś gdzieś wspominałaś, że nie planujesz wątku romantycznego między Ritą a Marcelem, ale ja cały czas nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś tam się jednak kroi. Może to dlatego, że w każdym opowiadaniu/książce/serialu/filmie, w którym dwie główne postaci są odmiennych płci, prędzej czy później się to pojawia i teraz już nawet braterskie zachowania wydają mi się podejrzane... Pora ograniczyć sobie popkulturowe przyjemności, bo zepsują mnie doszczętnie. Z drugiej strony - był pocałunek, przytulenie i zaproszenie na imprezę. No i nagła oschłość w głosie Marcela, kiedy usłyszał, że Rita została u Bartka na noc. Ale może to zwykła niechęć do Bartka, który miał udawać alfę, co zresztą było widać w tym rozdziale.

    Feliks to straszna świnia, żeby nie powiedzieć dosadniej. I jeszcze będzie się zasłaniał, że nie o pieniądze chodziło, tylko o dobro Rity. Ciekawe, że zamiast tego "dobra", trafiło jej się porwanie. Po ludziach zawsze spodziewam się najgorszego, więc podejrzewam, że tak naprawdę w pierwszej kolejności chciał mieć większą moc (bo przecież o to zawsze chodzi, nawet paskudnemu porywaczowi), w drugiej - pieniądze, a dopiero później, na szarym końcu, gdyby zupełnym przypadkiem udało się coś odkryć, pojawiłoby się "dobro Rity". W skrócie - nie lubię go i pewnie nie polubię, chyba że się poświęci i zginie bohatersko, może wtedy wykrzeszę z siebie iskierkę sympatii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Sprawa Kosmowskiego ciekawa. I trochę smutna. Rozumiem doskonale, że bał się umrzeć i próbował coś na to poradzić, chociaż nie wiem, czy chciałabym stać się golemem. Z drugiej strony - Robert wyglądał przyzwoicie, może i nie byłoby to złe rozwiązanie, szczególnie że golemy raczej się nie starzeją, więc miałby dużo czasu na wymyślenie czegoś innego. Tym bardziej ciekawi mnie skąd drugi, mniej doskonały, golem - może to pierwsza, nieudana próba? Może przyciągnął wzrok nieodpowiedniej osoby, która zabiła Kosmowskiego po to, żeby mieć narzędzie do wykonywania rozkazów, jednocześnie pozostając w cieniu? A może to nie Kosmowski stworzył golema-nie Roberta, tylko podczas swoich poszukiwań natknął się na nieodpowiednie informacje? Tak czy inaczej, na pewno wiedział coś, czego nie powinien, i przypłacił to życiem.

      Jeśli chodzi o klątwę, Rita miała ogromne szczęście, że jest morfem. No i teraz się zastanawiam - Maja wyczuła na niej jakąś magię, wnioskuję więc, że na nią też została rzucona klątwa. Czy to znaczy, że napastnik nie wie, że Rita jest morfem? A może nie wie, że jest odporna na klątwy? A może po prostu stwierdził, że nie zaszkodzi spróbować? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi...

      Tojad ma fajną umiejętność. Wreszcie pojawiła się Zora, podobało mi się, że padła jak długa, jak tylko skończył się dzień. Wredny wampir, którego się obudziło ze snu. Takie pierdółki, a ile dają radości. ^^

      No i długo wyczekiwane przyjęcie, na którym Rita musiała udawać Cyrusa... Spodziewałam się, że dużo więcej rzeczy pójdzie nie po jej myśli, ale to jeszcze nie koniec, a po powyższym komentarzu wnioskuję, że masz coś w zanadrzu.
      Krzysztof wydał mi się ciekawy i od razu wylądował na szczycie mojej listy osób podejrzanych o porywanie ludzi. No bo skoro pojawił się na przyjęciu zmiennokształtnych, to pewnie miał możliwość porwania alfy. Poczekamy, zobaczymy.

      Usuń
    2. Co do słony-krwawy - taka moja wariacja, nieprawidłowa, ale Rita w tamtej chwili nie myślała do końca prawidłowo. Jakby taka próba pokazania bitwy wewnątrz jej głowy, zmysły mówiły słony, mózg dopowiadał – krwawy.

      Hm, mogę w sumie wyjawić, że nieco romantyczne zachowanie Marcela i jego próby zdobycia przychylności Rity mają podstawy i on by chciał czegoś więcej. Ale nie dlatego, że Rita taką wspaniałą osobą jest... Jednak Rita się otrząsnęła z chwilowego zaćmienia wywołanego stresem i zupełnie nie jest zainteresowana. Tak, polubiła go i martwi się, ale nie ma w tym pożądania/miłości, cokolwiek. Marcel wylądował w szufladzie mogłoby działać, gdybym była normalna. Pamiętaj, że Ricie nie jest pisane długie życie, nie chce się wiązać.

      Nieee, Feliks w życiu by się za kogoś nie poświęcił, nie ten typ. Chyba że przypadkiem, ale to się nie liczy. Można używać gorszych słów, śmiało, szczególnie że Feliks doskonale wie, jaki z niego chciwy skurwysyn i wcale mu to nie przeszkadza. A że zrobiło mu się trochę głupio... jakby miał gwarancję, że Maja go nie zabije w odwecie, znowu by Ritę wrobił. Próbowałby jej oszczędzić śmierci i większego cierpienia, ale cóż, wypadki się zdarzają.

      Szczerze mówiąc, Kosmowski czuł się oszukany. Chciał zbadać magię żydowską i dać ją światu, to miało być jego dzieło. Gdyby nie otrzymał spadku po Żydzie, nie próbowałby się uratować z taką desperacją, a tak był gotowy na wszystko, żeby samodzielnie opracować tę wiedzę. Biblioteka dała mu możliwość bycia zapamiętanym, a rak ją odebrał.
      Zaś golem wyjaśni się w przyszłości. ;)

      Nie, napastnik nie miał pojęcia, że Rita jest morfem. Teraz przeczuwa, że jest z nią coś nie tak, choć szczegółów nie zna i jej osoba nie jest do końca najbardziej zajmująca w tym zamieszaniu.

      Nie będę się wypowiadać o Krzysztofie, ale ta kwestia póki co nie będzie wracać. ;)

      Usuń
  3. Halo już maj, a tu pusto :/

    OdpowiedzUsuń
  4. Okeeej, to właściwie jest miejsce, w którym mówię, że nie lubię Bartosza.

    Tak, jak czytałam komcie innych przy poprzednich rozdziałach i nie potrafiłam uwierzyć, że od razu nie polubili Marcela (chociaż do mnie bardzo przemawia ten typ postaci), tak teraz coraz bardziej bucham jakąś niewyrażoną niechęcią w stronę Bartosza. Nie wiem dlaczego, nie potrafię się do niego przekonać. Wydaje mi się za bardzo "realny", czy jako wyimaginowany charakter Rity nie powinien być bardziej... fikcyjny? Nie wiem czy potrafię to dobrze ubrać w słowa. Jednak jego "prawdziwość" wydaje mi się tutaj strasznie oszukańcza, jakby był granatem, który zaraz wybuchnie. Te wszystkie delikatne insynuacje, jakoby Rita go "wypychała", a nie po prostu zajmowała swoje miejsce, czy nawet to podkreślenie "ja", "my" głęboko mnie u niego niepokoi.

    Poza tym rozdział jest oczywiście petarda. Znów teoretycznie nic się nie dzieje, a dzieje się wszystko. Bardzo destrukcyjnie, bardzo. :D

    Zasmucił mnie komć powyżej, jakoby Rita nie widziała przyszłości z Marcelem. No dziewczyno, no! Ten statek przecież już sam płynie!

    OdpowiedzUsuń