11 lutego 2016

Fragment #1

Poniżej widzicie przyczynę kolejnego opóźnienia. Fragment.
Tytułu nie ma, póki co. I tak z innej beczki: jak się podoba nowy szablon?
______________

Łowcy mieli cholernie kiepskie wyczucie czasu i miejsca, jeśli kto by mnie pytał o opinię. Była niedziela i chciałam w spokoju obejrzeć film, ale nie, musiał się jakiś przypałętać.
Łowca był na tyle niekulturalny albo próżny, że nie krył swojej aury, i jej nacisk pobudzał instynkty ucieczki i walki. Nie tylko we mnie, sądząc po nagle cichszych rozmowach i rosnącym napięciu w sali kinowej, ale wątpiłam, by ktokolwiek obecny rozważał przeskoczenie nad siedzeniami i wgryzienie się w twarz mężczyzny. Oni ostatecznie nie mieli do czynienia z wrogiem, który wybił większość ich gatunku w pień, tylko z ulepszoną wersją ich samych.
No dobra, trochę przesadziłam. Nie rozważałam rzucenia się na niego – odrzuciłam tę myśl natychmiast, gdy tylko się pojawiła. Głównie dlatego, że łowca z pewnością był obrzydliwie bogaty i mógł pozwolić sobie na armię prawników, przeciw którym nawet tak uparty i błyskotliwy wilkołak jak ja nie miałby szans. Część zajmowała obawa, że jeśli poleje się krew, seans zostanie odwołany, a to był ostatni raz, kiedy wyświetlano Mordercze nożyce: Odpłata w dwa de. Były inne kina, ale to Pacyfik miał najlepsze nagłośnienie; naprawdę ciężko było mi zlokalizować, gdzie ukryto głośniki, i nigdy nie rozkręcali ich do poziomu ogłuszającego ryku.
Widziałam także parę znajomych. Byliśmy w dobrych stosunkach, ale nie wiedziałam, czy te relacje przetrwałyby moje ujawnienie się jako wilkołaka. Trzymałam to w sekrecie – dość już w swoim życiu doświadczyłam objawów spesizmu. Błędy ortograficzne w obraźliwych napisach działały mi na nerwy, a wstawianie nowych okien kosztowało.
Moje sumienie próbowało mi chyba powiedzieć, że odgryzanie ludziom twarzy jest złe, ale strasznie bełkotało.
Niech usiądzie gdzieś na dole, jak najdalej ode mnie, pomyślałam. Proszęproszęproszę.
Zaczął wspinać się po schodach, coraz wyżej i wyżej, poruszał się miękko i płynnie, jakby płynął w powietrzu, a nie szedł. Trzymałam wzrok na pustym ekranie i widziałam mężczyznę kątem oka; odmawiałam sobie spojrzenia wprost na niego w absurdalnym przekonaniu, że ściągnę na siebie jego uwagę. Absurdalnym, bo nie było mowy, żeby mnie wyczuł – w przeciwieństwie do niego, trzymałam swoją magię tuż przy skórze. Musiałby mnie dotknąć, żeby poznać wilkołaka.
Pierwsze wrażenie wywołane wejściem łowcy przeminęło i teraz ludzie oglądali się za nim. U paru kobiet i jednego gościa złapałam jakąś pożądliwą tęsknotę w oczach; czyli albo był przystojny, albo to sposób, w jaki się poruszał, wzbudzał brudne myśli.
Wyżej i wyżej... skręcił. Prosto w mój rząd, zajęty tylko przeze mnie. Jego aura naparła na mnie mocniej. Wiedział, jakimś cudem wiedział, i najwyraźniej zamierzał się zabawić, uprzykrzając mi życie. Ha-ha, jakie to śmieszne, że wilk się aż zwija, żeby mnie zaszlachtować, a nie może, bo moi prawnicy odbiorą mu wszystko, łącznie z duszą!
Przełknęłam warkot, który narastał w moim gardle. Spokojnie, spokojnie. Pamiętaj, ostatnie dwa de w Pacyfiku. Potem albo ból głowy, albo głuchota.
Przez chwilę myślałam, że mnie staranuje, bo poruszał się z taką pewnością i kontrolą, i nawet przez moment nie zwalniał. Zatrzymał się jednak – jakimś cudem wcale nie raptownie – i położył rękę na oparciu sąsiedniego siedzenia.
– Można?
Jego krocze było na wysokości mojej twarzy. Wystarczyłoby jedno machnięcie łapą wycelowane w miękkie podbrzusze i wyciągnęłabym mu wnętrzności. Może mogłabym go nimi udusić, zupełnie jak zrobił to Ostry Joe w pierwszej części Morderczych nożyc. Tylko on udusił drugiego faceta, nie tego, z którego wyciągnął flaki.
Utworzyłam usta.
– Proszę.
Łał, to było niezłe. Prawie nie było słychać, że właśnie fantazjowałam o wysmarowaniu się krwią martwego łowcy i zwycięskim wyciu do księżyca.
Usiadł, a ja mało dyskretnie odsunęłam się najdalej, jak mogłam. Nie odezwał się, ale moc wokół niego zgęstniała, napierała na moje zmysły, mogłam ją poczuć na języku i w nosie. Nie czyniła mi krzywdy, po prostu jej obecność naciskała na wszystkie odpowiednie przyciski i wyciągała na wierzch całą moją drapieżność i instynkty. Krzyczały coraz głośniej, żeby pozbyć się wroga z terytorium, a mój mózg mówił, że to zły pomysł i lepiej się oddalić. Serce chciało obejrzeć pieprzony film.
Wytrzymałam całe dwadzieścia minut. Nie jestem pewna, czy choć raz przez ten czas mrugnęłam. Najpierw migały reklamy, potem zaczęła się śliczna sieczka i wybuchy, a kiedy Ostry Joe rzucił się ze swoimi nożycami ogrodowymi na grupę rosyjskich komandosów, nie wytrzymałam. Wystrzeliłam ze swojego miejsca i niemalże biegiem opuściłam salę.
Zapach rozgrzanego asfaltu, suchej ziemi i spalin był jak szklanka chłodnej wody po tygodniu na pustyni. Usiadłam na murku, głęboko oddychając. Nierówności kamienia wbijały się w moje pośladki. Wygładziłam sukienkę.
– Dupek – mruknęłam pod nosem. – Pieprzony spesista.
Łowcy zostali stworzeni jakieś pięćset lat temu. Sama idea była wcześniejsza, ale to pod koniec piętnastego wieku ludzie zabrali się za eliminację plugastwa pałętającego się po ziemi, jak ujął to mój nauczyciel historii. To ciekawe, jak często wracał do tego tematu, musiał mieć do niego wyjątkowe upodobanie.
John Moore miał piętnaście lat, kiedy jego matkę zabił wampir, i, według jego słów, od tamtego dnia wiedział, że musi położyć kres panowaniu bestii. Brzmi to strasznie groźnie, ale to bzdura, bo nieludzie byli dalecy od rządzenia – było nas nieporównywalnie mniej niż ludzi, nie rozmnażaliśmy się tak szybko. Po prostu większość miała lepsze zmysły, potrafiła się bronić przed bandą wieśniaków z widłami i nic sobie nie rozbiła z byle jakich zaklęć samokształcących się magów, ale to jak widać wystarczyło, żeby oskarżać nas o pragnienie wybicia ludzkości.
Jakieś siedemdziesiąt procent ludzi na skali magicznej mieściło się między jedynką a czwórką. Zera – osoby całkowicie pozbawione magii – były nawet rzadsze niż dziesiątki, czyli absolutna czołówka magiczna. Żeby spleść zaklęcie, które mogło wpłynąć na nieczłowieka, trzeba być przynajmniej piątką, oraz mieć doświadczenie w rzucaniu czarów, żeby samemu sobie nie podpalić tyłka.
Najbardziej powszechne było po prostu posiadanie czystej magii, którą można przekuć w zaklęcia właśnie albo uderzyć jak biczem, jeśli akurat wymagany był pośpiech. W niektórych ludziach manifestowały się talenty – wyjątkowe umiejętności, których działanie było nie do podrobienia żadnym czarem. Wśród nich było kilka najczęstszych rodzajów, jak empatia czy psychokineza, ale w zasadzie każdy był niepowtarzalny. Jednak posiadanie go wcale nie znaczyło, że ludzie padali przed tobą na kolana – skala magiczna wciąż obowiązywała, a wielu utalentowanych umiało kanałować magię wyłącznie w naturalny dla siebie sposób i zaklęcia były poza ich zasięgiem.
Powiedziałam mojemu nauczycielowi, że według mnie to Moore wściekał się, że jego bracia i kuzyni mogli wykonywać fajne sztuczki i imponować dziewczynom, a on nie. Nie posiadał żadnego talentu, był piątką – lepiej niż większość, ale pochodził z rodziny, która wypluwała prawie same ósemki i dziewiątki, niekiedy dziesiątki, do tego obaj jego młodsi bracia wpływali na żywioły. W takim towarzystwie wypadał dość smętnie.
Nie imponował poziomem mocy, ale był bardzo zdeterminowany, miał ogromną charyzmę i kupę pieniędzy. Zaczął gromadzić wokół siebie uczonych, którzy dostali jedno zadanie w zamian za bogactwo: znaleźć sposób na ulepszenie człowieka. Miał stać się silny, szybki, wytrzymały, widzieć w ciemnościach i słyszeć szept ze stu metrów, być odporny na uroki nieludzi.
Po prostu – miał się stać godnym przeciwnikiem dla nieludzi, bo póki co jedno ubożę mogło wyrżnąć w pień całą wioskę, a one nie były za specjalnie agresywne. Ani silne, ale ich łapki były tak samo ciche, jak i wyposażone w ostre pazurki.
Uczeni Moore'a przeprowadzili mnóstwo eksperymentów i po trzydziestu latach udało się im. W roku 1506 przeciw nieludziom wypuszczono wojowników, którzy dorównywali im tężyzną fizyczną i którzy bez problemu przeciwstawiali się ich urokom. Nieludzie, zwłaszcza ci polegający przede wszystkim na wrodzonej magii, a nie na swoich ciałach i zaklęciach, nie mieli szans.
W ciągu kolejnych trzech dekad łowcy wytłukli osiemdziesiąt procent nieludzkiej populacji. Reszta, której z jakiegoś powodu pozwolono żyć – może po to, by było na kogo zwalać winę za niepowodzenia, kogo dręczyć i wskazywać palcem – musiała gnieździć się w ciasnych gettach. Krążyły plotki, że co potężniejszym udało się znaleźć przejścia do innych światów i tam się ukryli, ale pojawiły się one na długo po Wielkim Polowaniu, zatem badacze uznawali je za kompletne bzdury.
Nie każdy nadawał się na łowcę. W zasadzie bardzo niewielu z oryginalnego zastępu mogło się cieszyć swoimi nowymi zdolnościami dłużej niż przez jakieś pięć lat. Ich ciała i umysły nie były przygotowane, by operować na tak wysokich obrotach, i w pewnym momencie zwyczajnie się przeciążały.
Moore'a nie obchodziły te śmierci – konieczna ofiara dla wyzwolenia ludzkości. Zależało mu na jak najszybszych efektach i dopiero po osiągnięciu zadowalającego efektu – niedobitki nieludzi pozamykane jak zwierzęta, słabi i przerażeni – zabrano się za dopracowywanie formuły. Nie udało się znaleźć złotego środka; nie mogli przeskoczyć ograniczeń i tylko ludzie o określonych predyspozycjach mieli szansę.
Proces tworzenia łowcy był objęty ścisłą tajemnicą. Były znane podstawy, ale żadne magiczne runy nie wyciekły do życia publicznego; wszystko trzymali w garści potomkowie Moore'a. Kilka razy pojawiały się głosy, że udało się zdobyć rysunki czy zdjęcia run, ale szybko umierały; ich właściciele ginęli wskutek tajemniczej choroby, w wypadkach... Członkowie rodziny stanowczo zaprzeczali, jakoby mieli powiązania z tymi śmierciami, i nic nie dało się im udowodnić.
Wszyscy jednak wiedzieli, że przyszły łowca już w dzieciństwie powinien wykazywać się ogromną mocą, w jakiejkolwiek dziedzinie, nawet bardzo pokojowej, nie mniej niż dziewiątka. Człowiek przywykły do posiadania i używania ogromnej ilości magii ze swobodą przyjmował jeszcze większe jej ilości, i dawał się jej przekuć w żywą broń. Szkolenie zaczynano jeszcze przed dziesiątym rokiem życia, bo to dawało najlepsze rezultaty – rozwijające się ciało bardzo chętnie przyjmowało magiczną energię.
W zamian za przemienienie, przez piętnaście lat należałeś do rodziny. Musiałeś wypełniać każdy rozkaz, inaczej reszta lepiej zdyscyplinowanych łowców szybko ukróciłaby twoją niesubordynację. Obecnie dzieci były chronione prawnie – zaczynały wypełniać kontrakt dopiero w wieku osiemnastu lat. Mogły się także na niego wypiąć, ale ich rodziców czekały za to takie konsekwencje, że każdy z ociupinką miłości w sercu wolał przyjąć na klatę te kilkanaście lat niewolnictwa.
Kiedy Wielkie Polowanie – nieludzie preferowali nazwę Rzeź – dobiegło końca, łowcy stracili status obrońców ludzkości przed złymi nieludźmi, za to ochoczo dołączyli do ich wzajemnego mordowania się. Dla armii byli cennym nabytkiem; sama ich obecność często przechylała szalę zwycięstwa, zanim ktokolwiek zabrał się na poważnie za walkę. Byli darzeni ogromnym respektem; prości ludzie czcili ziemię, po której stąpali, a nieludziom dostawały się spojrzenia pełne strachu i nienawiści oraz pogardliwe splunięcia, chociaż każdy łowca w ciągu tych piętnastu lat zabił więcej ludzi niż dziesięć wilkołaków przez całe swoje życie.
W dobie internetu szacunek do łowców objawiał się on także w fascynacji pośród szaraków – strony plotkarskie poświęcone łowcom były najpoczytniejszymi w sieci, konwenty łowcze przyciągały najwięcej ludzi, fora pękały od dyskusji, który łowca jest najgorętszy albo najpiękniejsza, kto z kim tworzyłby najsłodszą parę, oraz fanfików, w których fani puszczali wodza fantazji i umieszczali swoich bohaterów w niesamowitych scenariuszach – ratujących świat, niszczących go, pieprzących się jak króliki albo nieśmiało przyjmujących zaloty.
Wielu łowców uwielbiało swój status celebrytów, inni go nie znosili i robili wszystko, by uniknąć światła reflektorów. O nich plotki pojawiały się zdecydowanie rzadziej, ale pojawiały się, co osobiście uznawałam za dowód szaleństwa paparazzich – trzeba mieć nierówno pod sufitem, żeby nagabywać nieprzychylnego światu żołnierza, który mógłby złamać twój kręgosłup jak gałązkę.
Dwudziesty wiek, szczególnie druga wojna światowa, przyniósł nową perspektywę. Wiele mówi, że ludzie potrzebowali dokonać masowego pogromu na własnych braciach i siostrach, żeby dojść do wniosku, że to chyba nie w porządku, zabijać kogoś tylko dlatego, że się od nich różni. Do 2000 roku wszystkie kraje, które chciały być uważane za cywilizowane, zakazały dyskryminacji rasowej i gatunkowej.
W praktyce rzecz jasna zawsze wszystko wypadało inaczej. Jako dziecko nie miałam koleżanek i kolegów, bo rodzice kazali swoim pociechom trzymać się ode mnie z daleka, choć nie interweniowali, gdy grzebały w moich rzeczach, niszczyli je albo wykrzykiwali w moim kierunku obelżywe uwagi.
Ostatnie pięćdziesiąt lat – dwadzieścia kilka w Polsce, bo konwencja gatunkowa pojawiła się tutaj dopiero po '89 – względnego spokoju nie mogło cofnąć prawie pięciu wieków warunkowania. Dla nieludzi aura łowcy równała się śmiertelnemu zagrożeniu i niereagowanie na nią było jak stanie w środku ogniska. Należało natychmiast wyskoczyć z płomieni albo je zadeptać. Łowcy doskonale o tym wiedzieli i wykorzystywali swoją aurę, by nieludzi straszyć lub prowokować.
Powtarzałam sobie, że żyjemy w cywilizowanych czasach, że powinnam być od nich lepsza, i starałam się być obiektywna w stosunku do łowców – ich poprzednicy umarli dawno temu, to nie oni byli odpowiedzialni za rzeź nieludzi – ale gorzki głos zawsze szeptał, że gdyby nie ta abominacja, moi pobratymcy byliby znacznie liczniejsi. Doświadczenie zaś pokazywało, że łowcy to banda dupków, bo nie spotkałam jeszcze żadnego, który, wiedząc, że jestem wilkołakiem, nie próbowałby mnie zmieszać z błotem – w przenośni i dosłownie.
Mogłam wymieć z nazwiska, rodzaju i poziomu mocy około setkę łowców, w swoim życiu spotkałam jakichś dwudziestu, podczas gdy liczba znanych mi wilkołaków wynosiła dziesięć. Moi rodzice i mój daleki kuzyn, a reszta to wilcy, którzy pojawiali się na naszym terytorium i albo próbowali namówić mnie na partnerstwo, albo do niego przymusić.
Kobiety rzadko się rodziły wśród wilkołaków. Mogliśmy krzyżować się z ludźmi, wampirami i paroma innymi gatunkami, ale dzieci te nie były płodne i zazwyczaj dostawała się im tylko część wilczych cech, jeśli w ogóle. Jedynie wilkołaczka zapewniała ciągłość rodu.
Jeden z konkurentów nie był aż tak starszy ode mnie i tuż po przywitaniu się oznajmił, że jest tutaj wyłącznie z obowiązku wobec rodziny i nie zamierza mnie do niczego zmuszać. Ani w ogóle się żenić. Sama szczerość nabiła mu tyle punktów, że odeszłabym z nim bez wahania – rozmarzone oczy anioła i przepiękne futro pomogły – ale Petr Novotný był gejem. Spędził na naszym terytorium kilka miesięcy, zaskakująco długo, ale zaprzyjaźniliśmy się i tata robił co mógł, żeby uciszyć swoje instynkty i zapewnić mi trochę czasu w towarzystwie miłego, porządnego przedstawiciela płci przeciwnej.
Po bardzo... nieprzyjemnym spotkaniu z innym wilkołakiem w tamtym czasie, wróciłam do domu i zażądałam od Petra pocałunku – chciałam doświadczyć czegoś zwyczajnego, czegoś niewinnego. Petr spełnił moją prośbę. To był czuły, delikatny pocałunek przyjaciela, pozbawiony jakiegokolwiek ognia, ale seksualność była ostatnim, czego wtedy potrzebowałam.
Petr musiał nas opuścić, bo instynkty obronne moich rodziców wystrzeliły pod sufit i raczej prędzej niż później polałaby się krew, nawet jeśli rozsądek mówił, że to nie Petr był zagrożeniem. Minęło ponad dziesięć lat i pozostawaliśmy w ścisłym kontakcie – wymienialiśmy długie maile i regularnie rozmawialiśmy, telefonicznie lub przez internet. Jeśli by czegoś potrzebował, rzuciłabym wszystko i pojechała do Czech bez mrugnięcia okiem, i cieszyłam się pewnością, że on zrobiłby to samo.
Myśli o Petrze mnie już zupełnie uspokoiły. Oparłam tył głowy o barierkę i zamknęłam oczy, nasłuchując nocnych odgłosów.
Gdybym łowcę zaatakowała, wyszłabym na nieokiełznane zwierzę, musiałabym wypłacić mu niemożliwie wysokie odszkodowanie, jeśli w ogóle przeżyłabym starcie, bo przecież mógł podgrzewać we mnie krew tylko po to, żeby mieć wymówkę zmiecenia nieczłowieka z powierzchni ziemi. Nie wspominając już o tym, że dostarczyłabym broni spisistom, domagającym się ponownego zamknięcia nieludzi w gettach. O, przepraszam, rezerwatach.
Czułam upokorzenie, ale lepsza urażona duma niż banda prawników wysysająca ze mnie ostatni grosz albo śmiertelna rana i zawiedzenie nieludzi, którzy aktywnie działali na rzecz ocieplenia naszego wizerunku. Nie byłam pewna, które byłoby bardziej niekomfortowe.
Chciałam sięgnąć do torebki i wyciągnąć odtwarzacz, i wtedy zorientowałam się, że zostawiłam ją pod siedzeniem. Zaklęłam, ale brakowało w tym gniewu. Miałam dwie opcje – czekać, aż skończy się film i łowca wyjdzie z kina, i wtedy odzyskać zgubę, albo powlec się do domu, zrobić użytek ze wsuwek w moich włosach i włamać się na własny teren, a przyjść dopiero rano, kiedy osiadły zapach i magia łowcy częściowo wywietrzeją.
Może powinnam pobiegać, spalić agresję w pocie i znoju.
Wstałam i ze wzrokiem wbitym w ziemię ruszyłam do domu. A tak cieszyłam się na ten film. Ostry Joe był moim ulubieńcem, nie dość, że kopał tyłki jak niezgorszy wilkołak, to twórcy uczynili go jedynką. Miło było śledzić epickie poczynania bohatera, który choć raz nie był dzielnym, potężnym łowcą.
W połowie drogi skręcałam między garaże, zamiast iść dalej główną ulicą. Oszczędzało mi to jakichś dziesięciu minut, a nie bałam się niczego, co mogło czaić się w mroku – większość byłam w stanie jeśli nie pokonać, to na pewno prześcignąć, szczególnie na czterech łapach, a w wilka mogłam zmienić się w okamgnieniu. Ale pożałowałam swojej brawury natychmiast, gdy skręciłam za róg i zobaczyłam łowcę.
Kurwa mać, pomyślałam ponuro, zatrzymawszy się jakieś dziesięć metrów od niego.
Było tu ciemno, ale odrobina światła, dobiegająca z odległych lamp ulicznych, wystarczyła, żebym go widziała. Kolory były mocno wyblakłe – szary stalowy, szary matowy, szary bury, jasny szary – ale ograniczona paleta barw zdawała się za to wyostrzać każdy kontur. Wypukłości i wklęsłości nabierały nowego wymiaru.
Nie hamowałam się teraz i otwarcie się przyglądałam. Najwidoczniej łowca szukał zwady, a każda informacja o przeciwniku była przydatna.
Na oko dałabym mu nie więcej niż metr osiemdziesiąt pięć, ale jego postawa mogła dodawać mu centymetrów; w jakichś sposób równocześnie rozluźniona i gotowa. Węzły mięśni rysowały się pod skórą i wypychały materiał koszulki w sposób, który normalnie uznałabym za bardzo interesujący i poświęciłabym sporo czasu na uważne studia, ale teraz mówiły mi, że mam do czynienia z wojownikiem. Nie wygląda się tak, machając ciężarami, a biegając po górach z trzydziestokilowym plecakiem i zbijając worki treningowe wysokimi kopniakami.
Szczękę miał gładko ogoloną, a włosy ścięte tuz przy skórze. Jego twarz była wąska i składała się z samych ostrych linii; pomyślałam bez sensu, że lepiej byłoby mu w zaroście i długich włosach, żeby jakoś złagodzić te krawędzie. Oczy zakrywał głęboki cień, ale widziałam ich wyraz i wcale mi się on nie spodobał – czułam na sobie to spojrzenie. Maksymalnie skupione, zupełnie jakbym była niezwykłym okazem pod mikroskopem albo muchą wędrującą po suficie, którą właśnie zamierzał trzepnąć, raz a dobrze.
Twarz mówiła, że nigdy się nie poddawał, nieważne, jakiemu wyzwaniu stawiał czoła, zaś w ciele nie było żadnej słabości. Promieniował groźbą nawet bez aury, którą teraz ukrył. Nie miałam do czynienia z po prostu ulepszonym i dobrze wytrenowanym człowiekiem – przede mną stał drapieżnik równie prawdziwy, co ja sama.
Tabloidy i fani powinni mieć bzika na jego punkcie. Przystojny w niebezpieczny sposób, ale nawet gdyby był brzydki jak noc, takie ciało i sposób noszenia się wystrzeliłyby go do pierwszej dziesiątki najgorętszych łowców. Do wypełnienia archetypu brakowało mu tylko dramatycznie powiewającego płaszcza, kuli energii w ręku i przebitego mieczem nieczłowieka. Może wilkołaka.
Zamiast tego ubrany był w prosty podkoszulek, bojówki i sportowe buty, zaś u pasa miał wojskowy nóż. Sądząc po palcach spoczywających na rękojeści, łowca był gotowy wyciągnąć go w mgnieniu oka. W lewej ręce trzymał mają torebkę. Wyglądało to dziwnie – facet emanujący niebezpieczeństwem dzierżył delikatną torebkę w kolorowe kwiatuszki, pomiędzy którymi hasały bażanty.
– Czy bażanty mogą hasać? – odezwałam się cicho. Chciałam sprawdzić, jak dobry jest jego słuch, a to było na tyle nietypowe pytanie, że trudno byłoby się domyślić.
– Nie wydaje mi się – odparł, nieco głośniej. W kinie byłam zbyt skupiona na trzymaniu się w ryzach, żeby zwrócić uwagę na jego głos – był niski i głęboki. Mój ojciec brzmiał podobnie i stawiał wszystkie włoski na twoim ciele na baczność, gdy był wściekły.
Nie kojarzyłam łowcy wcale, co mogło znaczyć trzy rzeczy: albo bardzo cenił sobie prywatność i nie pokazywał się nigdzie, gdzie mógłby przyciągnąć uwagę, albo jego kontrakt właśnie dobiegł końca i próbował się rozerwać. Całe  jestestwo mówiło, że nie musiał sobie nic udowadniać, zabijając nieczłowieka w ciemnej uliczce. Nie, on tu był w interesach, i to zmartwiło mnie o wiele bardziej, niż gdyby wibrował od agresji.
Trzecią możliwość sugerował jego wiek – na pewno jeszcze przed trzydziestką – oraz to skupienie. Może wcale nie zakończył służby. Ale po jaką cholerę Johannes Harden czy jakiś jego podwładny miałby zarządzać moją asasynację?
Trzymałam się nisko, odkąd opuściłam dom rodzinny, ale z obawy przed wilkołakami, nie łowcami czy spesistami. Wyjechałam jako dziewiętnastolatka, natychmiast po napisaniu matury i zaliczeniu egzaminów, bo kilka miesięcy wcześniej obudziły się we mnie instynkty terytorialne. Inny wilkołak w moim pokoju doprowadzał mnie do szału i szybko przeniosłoby się to na większy obszar, zatem najlepszym wyjściem było się wynieść. Nie chciałam pewnego dnia spojrzeć na swoich rodziców i marzyć o rzuceniu się im do gardeł.
To było zupełnie normalne – wilkołaki to stworzenia samotnicze. Nie żyliśmy w stadach jak wilki, akceptowaliśmy wyłącznie partnera oraz własne dzieci, ale te również musiały znaleźć własny kawałek terenu, gdy podrosły. I tak dojrzałam późno pod tym względem – zapewne dlatego, że potrzebowałam ochrony rodziców bardziej niż chłopak.
Musiałam odejść, ale nie byłam głupia i zdawałam sobie sprawę, że nawet jeśli zegar biologiczny uznał, że jestem w stanie stawiać światu czoła samotnie, to moją jedyną obroną przed wilkołakami była szybkość. Wystarczyłoby, że jeden by mnie porządnie chwycił, a drugi mógłby zrobić ze mną, co tylko chciał.
Nie oznaczałam więc terenu, trzymałam wilczą magię tuż przy skórze, ukrywałam swój zapach pod perfumami i biegałam jako zwierzę wyłącznie w lesie, do którego podjeżdżałam samochodem. Żyłam jak całkiem zwyczajny człowiek. Żeby się dowiedzieć o mojej naturze, wilkołak albo musiałby zajrzeć do moich papierów, gdzie słowa nieczłowiek, wilkołak widniały jak piętno, albo wsadzić nos w miejsce, którego nie traktowałam chemicznymi woniami.
Nie widziałam żadnego powodu, żeby skończyć rozpłatana nożem tego czy innego łowcy.
– Zapomniała pani o torebce.
Mężczyzna wyciągnął ją w moją stronę.
– Okazało się, że moje delikatne nerwy nie są w stanie znieść Odpłaty – rzuciłam nonszalancko, nie czyniąc żadnego ruchu. Powinnam zwiewać, ale wiedziałam przecież doskonale, że widok pleców na drapieżniki działa pobudzająco i niechybnie rzuciłby się w pościg.
Jego aura naparła na mnie. Wstrzymałam oddech, kiedy zalała mnie jak potężna morska fala, pchając do ataku. Moje gardło nagle opuchło, straszliwe pragnienie wycia zacisnęło przeponę, a skóra płonęła od potrzeby zmiany. Pazury-kły-walka-zabij!, darły się instynkty.
Nie krzywdziło mnie to, tylko zaciemniało umysł obrazami przemocy, a potrzebowałam jasności. Nie było miejsca na błędy. Wzięłam ostrożny wdech. Na szczęście delikatny wiatr wiał mi w plecy, więc zapach łowcy do mnie nie docierał.
– Mógłby pan to wyłączyć? – Jakimś cudem udało mi się brzmieć tylko na lekko zirytowaną. – Czy nikt panu nie powiedział, że dżentelmeni nie rozbierają się publicznie i nie demonstrują swoich mocy, szczególnie w obecności kobiet?
– W obecności kobiet – powtórzył z lekkim namysłem. – Moja matka mówiła o obecności dam.
Uniosłam brwi.
– Czyli ja nie zaliczam się do dam?
Nie odpowiedział, jedynie lekko przekręcił głowę.
– A to ciekawe – powiedziałam. – Z naszej dwójki to ja wydałam się sobie bardziej kulturalna. Usiadł pan tuż obok mnie, celowo nie kryjąc swojej aury, a kiedy opuściłam kino, żeby uniknąć sceny i psucia wszystkim filmu, pan za mną podążył i znów mnie nagabuje. Czy sprawia to panu radość?
– Nie.
Prychnęłam.
– Jakoś wątpię.
– To po co pani pyta?
– Sama nie wiem. Chyba miałam nadzieję na szczerą odpowiedź.
Obserwowałam go uważnie, wypatrując napięcia mięśni, gotowości do skoku albo rzucenia nożem, ale on stał, jakbyśmy mieli tak gawędzić w nieskończoność. Zaciskał palce na torebce z wciąż tą samą siłą i trzymał ramię prosto, jakby nigdy nie słyszał, że ręce mają w zwyczaju omdlewać.
– Powiedziałem prawdę – zapewnił. – Wolałbym, żeby nie doszło do sytuacji, która zmusiła mnie do tego spotkania.
Miał na myśli obrzydzenie, nie strach, ale i tak wyszczerzyłam na niego zęby w parodii uśmiechu i pozwoliłam, by wilk wyjrzał z moich oczu.
– Niech się pan nie boi, nie gryzę. Chociaż mogę zrobić wyjątek.
– W innym świecie, może – powiedział spokojnie, wcale nieprzestraszony. Cholera. – Jednak nie interesuje mnie taki poziom znajomości. Proszę powiedzieć, kto zlecił pani zabicie mojego brata?
Pytanie było tak niespodziewane, że przez kilka sekund tylko się na niego gapiłam, niepewna, czy dobrze usłyszałam.
– Nie zabiłam pana brata. – Upolowałam tabuny małych zwierząt i rozerwałam jedno ludzkie gardło, ale to nie mógł być jego krewniak. – Nawet nie wiem, kim pan jest.
Przyjrzałam mu się pod innym kątem. Nie, to niemożliwe. Nie widziałam żadnego podobieństwa.
– Nie wierzę pani.
Wypowiedział to, jakby werdykt już zapadł i nic nie mogło go zmienić. Niepokój ścisnął mi żołądek. Musiałam jeszcze momencik go zagadać, rozproszyć trochę to skupienie, a potem ucieczka do najbliższego sklepu. Miałam większe szanse na przeżycie przy świadkach. Ostatecznie łowcy nie stali ponad prawem i nie mogli mordować, jak tylko się im podobało, już nie.
Ale jeśli wpadłabym do marketu, a on za mną, raczej nikt nie paliłby się do ratowania mnie z opresji...
– Cóż, jeśli chce pan być rozpoznawalny, powinien pan wywoływać więcej skandali – poradziłam beztrosko, ale adrenalina i aura wprawiały moje mięśnie w drżenie. – Zauważyłam, że szczególnie duże emocje wywołują łowcy, którzy pokazują się z nieludźmi. Miguel Abreu bardzo zyskał na popularności, gdy opuścił klub z nimfą i oddalili się w nieznanym kierunku w jego Porsche.
– Nie interesuje mnie sława, tylko zemsta.
Oho. Ten tekst powinien być patetyczny, ale najwyraźniej kiedy stoisz twarzą twarz z łowcą, oklepane słowa brzmią, jakby on sam je wymyślił w tej właśnie chwili.
Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, ale w tej chwili rozległo się Come Together, prosto z mojej torebki. Oboje wpatrzyliśmy się w kwiatki i bażanty. Mogły do mnie dzwonić tylko trzy osoby: rodzice albo Petr. Niech to szlag.
– Może pan zostawić moją torbę na ziemi i się oddalić – powiedziałam ostrożnie, mając jednak nadzieję, że sięgnie do środka i zacznie komórki szukać. Powodzenia, walała się gdzieś na dnie i wyłowienie jej zajmowało przynajmniej pięć sekund. Dość, żeby zwiać.
Uniósł brwi.
– Wolałbym, żeby pani do mnie podeszła. Nie gryzę – powiedział miękkim, zachęcającym głosem. – Ale mogę zrobić wyjątek. Jeśli pani poprosi, oczywiście.
Chodź, chodź, daj mi zjeść swoją duszę, kusił demon, spodoba ci się. Nie, dzięki.
– Nie ufam obcym mężczyznom spotkanym w ciemnych zaułkach.
– Słusznie – powiedział poważnie, puścił torebkę, a ja zajrzałam w lufę pistoletu. Skoczyłam w bok, pocisk świsnął mi koło ucha, ale następny już trafił celu. Ból rozlał się po moim udzie, wyrwałam strzałkę i rzuciłam się do ucieczki.
Kluczyłam po labiryncie garaży, przebiegłam przez ulicę, drugą, trzecią, plątały mi się nogi, żyły pulsowały lawą zamiast krwi, lepka mgła zasnuwała zmysły. Sklep całodobowy gdzieś tu był, potrzebowałam świadków. Próbowałam przeciąć posesję, dotrzeć szybciej do bardziej zaludnionego obszaru, ale nie wybiłam się dostatecznie i zahaczyłam stopą o ogrodzenie. Ostre druty rozdarły mi łydkę i stopę i zabrały sandał, a ja łupnęłam na ziemię. Próbowałam wstać, zrobiłam dwa chwiejne kroki i znów skończyłam z twarzą w trawie. Zmień się, zmień się!, ale wszystko zapłonęło, gdy spróbowałam. Skurwysyn otruł mnie srebrem. Światła się rozmazywały, moja magia cofała przed metalem, dałabym radę ją złapać i zmusić, ale nie mogłam się skupić, uciekała mi z rąk. Kończyny były gotowe do snu, chociaż serce biło jak dzwon, strach zaciskał szczękę, a usta drętwiały.
Łowca przewrócił mnie na plecy, jego twarz była nieostra.
– Przybliżyła się pani do mojego samochodu. To miłe, ale niepotrzebne, zapewniam.
Chciałam go skląć, ale zamiast tego z moich ust wydobył się niewyraźny bełkot. Podniósł mnie, zarzucił sobie na ramię jak worek cementu, świat zawirował, a ja odpłynęłam w niebyt.

11 komentarzy:

  1. Mam nadzieję, że to nie będzie tylko kawałek, bo strasznie wciąga :)
    Lipcowa

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko powiedzieć, czy wstawię coś więcej. Obecnie mam już prawie sześćdziesiąt stron i lecę jak burza, ale chcę poprawić lub zmienić kilka ważnych kwestii.

      Usuń
  2. To naprawdę świetny tekst, nie mogę się doczekać jakiejś kontynuacji, zżera mnie ciekawość co dalej <3 Na nowym szablonie łatwiej i przyjemniej mi się czyta, jednak miałam sentyment do poprzedniego i trochę tęsknie. Bohaterka fragmentu mnie urzekła, wymiana zdań dotycząca kultury pokazała mi, że z pewnością pokocham tych bohaterów. No nic pozostaje mi żyć przy nadziei, że nie porzucisz nas bez kontynuacji :v
    Pozdrawiam, Ithunna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poprzedni szablon był tu niemal od samego początku i uznałam, że chyba warto go wreszcie zmienić. :) Ale jeśli tęsknisz za obrazkiem, to polecam sprawdzić RhysGriffits na DeviantArcie.
      Dalsze rozdziały póki co stoją pod znakiem zapytania. Mam już sporo napisane, ale już widzę miejsca wymagające poprawki. Może gdy skończę. A jeśli to tempo się utrzyma, czuję, że za jakieś dwa miesiące będę miała gotową powieść.

      Usuń
    2. O to cudnie! :) Myślisz o wydaniu, czy będziesz wypuszczała po rozdziale na blogu?
      Mimo wszystko liczę, że coś jeszcze się pojawi trochę prędzej niż za 2 miesiące :v
      Sprawdziłam i mnie te prace mnie urzekły, dzięki ;)

      Usuń
    3. Przyznam, że wydanie przeszło mi przez głowę, czuję się z tą powieścią o wiele pewniej niż kiedykolwiek wcześniej i być może spróbuję. Może nie zaraz po zakończeniu, ale kiedyś. Dlatego nie, więcej rozdziałów się nie pojawi (może wrzucę te scenki, które usunę z końcowej wersji).
      No i Sól chciałabym wrzucić wreszcie, ale strasznie opornie mi idzie, a do końca zostały jeszcze jakieś trzy, cztery rozdziały...

      Usuń
    4. O tak! Mam szczerą, olbrzymią, niegasnącą nadzieję, że pewnego dnia ujrzę ciąg dalszy Soli <3 oczywiście wolałabym szybciej niż później, ale nie poganiam ;) (no może odrobinkę, po prostu bardzo mi się spodobała, a pozostała nietknięta od czasu XX rozdziału :<)

      Pozdrawiam i sukcesów życzę
      C.

      Usuń
  3. a ja wciąż żyję nadzieją na dokończenie soli <3 a wiedz, że jeśli wydasz powyższe cudeńko to będę jedną z pierwszych chętnych do zakupu ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też, ostatnie tyle czasu już ją piszę, że chcę Sól zakończyć. Będzie następny rozdział, będzie, ale jeszcze nie wiem, kiedy. :) I cieszę się, że obdarzasz moje teksty takim zaufaniem, żeby w nie inwestować, to naprawdę miłe!

      Usuń
  4. Nastrojowy szablon ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Rany, zapowiada się cudnie! Biorąc pod uwagę, że minął ponad rok, od kiedy opublikowałaś ten fragment, może już skończyłaś pisać całość? Widziałam wyżej, że napisałaś, że nie chcesz publikować nic więcej, troszkę szkoda. Trzymam jednak kciuki, że kiedyś będę miała szansę przeczytać tę historię w całości, a nawet postawić na półce! :D

    No i oczywiście czekam na Ritę! Gdzie kontynuacja Rity, destrukcjo? Umieram z ciekawości, jak to wszystko się skończy. No i czy Marcel w końcu skapnie się, że Bartosz i Rita to ta sama osoba? Powiem szczerze, że ich relacja to wątek, który bardzo mnie interesuje. Mam nadzieję, że nie tylko dokończysz jeszcze Sól, ale może powrócisz z pomysłem na kontynuację...? Czekam z niecierpliwością!

    OdpowiedzUsuń