18 września 2014

Sól ziemi XI

Rozdział 11
Nowego wroga raz poproszę

Zaproszenie zaproszeniem, ale do siedziby Ażepłuta dotrzeć musieliśmy na własną rękę. Całą trójką wsiedliśmy w samochód, a Marcel, posłusznie stosując się do wskazówek człowieczka, dowiózł nas do końca zapuszczonej drogi w znajomej mi puszczy. Jeśli zmysł przestrzenny mnie nie mylił, nie byliśmy znowu tak strasznie daleko od dworka Renegatów, co bardzo mnie zaskoczyło.
Elementaliści na ogół mieli Renegatów raczej w dupie i tylko czasami podrzucali im niechcianego dzieciaka, takiego jak Tojad. W zamian Renegaci mogli liczyć na poparcie w Kolegium. Nie do końca ufając orientacji w terenie, włączyłam narzędzie lokalizacji w smartfonie i przez chwilę obserwowałam, jak aplikacja głupieje; najpierw pokazała okolice Nowego Orleanu, potem środek Atlantyku, góry Ural, czubek włoskiego buta... Wycofałam się do ekranu głównego i wrzuciłam telefon do torebki.
Albo byliśmy na tyle blisko silnego źródła magii, że bardziej skomplikowana elektronika wariowała, albo Ażepłut mógł do pewnego stopnia manipulować przestrzenią.
Zdecydowanie wolałabym to pierwsze.
Niepokój wymiótł ekscytację, jaką odczuwałam na myśl o stanięciu twarzą w twarz z pełnokrwistym żywiołakiem – i to nie byle jakim żywiołakiem, a ich szefem. Te stworzenia przez większość czasu trzymały się z daleka od ludzi, nieważne czy magicznych, czy nie, zatem nawet gdybym pół życia sterczała nad zamieszkałym stawem, zagajnikiem czy innym środowiskiem, mogłabym nie zostać uraczona widokiem lokatora. A wielu mówiło, że spotkanie z żywiołakiem to wspomnienie nie do zatarcia, nic dziwnego zatem, że czułam wściekłą ciekawość. Chodziło o ich wygląd, moc, aurę?
Dość się naczytałam, by wiedzieć, że trzeba być naprawdę starym albo naprawdę potężnym, żeby móc wpływać na przestrzeń. Ażepłut prawdopodobnie był i stary, i potężny. Mój entuzjazm gwałtownie opadł, napięcie w ruchach Marcela nagle nabrało sensu; sama zaczęłam odczuwać podobną nerwowość, ale surowo nakazałam sobie spokój.
Kryjąc się przed wzrokiem człowieczka (nie wydawał się zainteresowany moimi działaniami, ale po co zbędna ostentacyjność), wyciągnęłam pistolet i zatknęłam go za pasek na plecach, przykrywając koszulką. Cholera, powinnam sprawić sobie szelki i kaburę. Sięgnęłam po notes i długopis, wetknęłam go do bocznej kieszeni spodni i tak przygotowana podążyłam za przewodnikiem. Dalszą drogę musieliśmy odbyć pieszo.
Ryzykowałam, zabierając broń ze sobą, ale chciałam się przede wszystkim przekonać, czy nadal będzie działać po bliskim kontakcie z silnym polem magicznym. Nigdy wcześniej nie miałam okazji testować jej w podobny sposób, zatem musiałam wykorzystać okazję.
Inaczej w bardziej stresowej sytuacji mogłabym się zdziwić...
Miałam nadzieję, że wyjdzie ze starcia bez szwanku; pukawka należała do tych najprostszych w konstrukcji, poza tym nie była efektem masowej produkcji, a specjalnym zamówieniem wykonanym własnoręcznie, zatem była dla niej pewna szansa. Przyjemnie ciążyła, dodając mi otuchy. Dam radę, zobaczysz!
W milczeniu szliśmy za człowieczkiem. Obserwowałam, jak droga najpierw zmienia się w nieregularne placki betonu, potem zwęża do polnej szosy, przekształca w zapuszczoną ścieżkę, aż wreszcie się rozpływa; szliśmy między drzewami i krzewami, prowadzeni wyłącznie zmysłami przewodnika (pół-żywiołaka, jak przypuszczałam. Nie każdy był porzucany). Ten zaś twardo dążył przed siebie i nie było w jego krokach choćby cienia wahania. Mógłby wyprowadzić nas do kompletnej głuszy i nawet by mu nie drgnęła powieka. Marcel pewnie byłby w stanie wrócić, choćby po własnych śladach, ale ja byłam mieszczuchem pierwszej wody. Nie licząc wizyt u Renegatów, naprawdę rzadko bywałam w lesie, chociaż mieliśmy puszczę tuż pod nosem.
Było ciemno. Korony drzew tworzyły zwarty baldachim i tylko czasem samotna smuga światła, w której tańczyły pyłki i owady, przypominała, że tam na górze świeci słońce. Było niezaprzeczalnie chłodniej niż na otwartej przestrzeni czy w mieście, za co byłam niezmiernie wdzięczna; chyba wszyscy mieli dość ciągłych upałów, szczególnie w okolicach dwunastej.
Ptaki ćwierkały radośnie, liście szeleściły; odgłosy lasu wypełniały ciszę pomiędzy nami. Nawet jeśli miałabym coś do powiedzenia, czułabym się niezręcznie, wcinając się w żywą rozmowę okolicy. Miałam ochotę stąpać jak najciszej, ale nie posiadałam predyspozycji do skradania, a nie chciałam robić z siebie pośmiewiska. Marcela słyszałam za sobą tylko wtedy, gdy musieliśmy przejść przez zarośla tak gęste, że nijak nie dałoby się uniknąć poruszenia gałęziami. Stopy przewodnika też wydawały się muskać podłoże, bo nie wydawały żadnych dźwięków w kontakcie z nim.
Czułam się wielka i niezdarna.
Pocieszyłam się, że za to żaden z nich nie poruszałby się z taką gracją na obcasach.
Szliśmy jakieś pół godziny, kiedy zrobiło się jaśniej. Skierowałam wzrok ku górze, na przerzedzone konary, przez co umknął mi moment, kiedy człowieczek odchylił przed nami ostatni krzak.
– Polana – poinformował. Wyraźnie stała tam wielka litera.
Cichutkie westchnienie Marcela kazało mi spojrzeć niżej.
Polana... Istotnie, wielką literą. Nie chodziło nawet o rozmiar ani o kipiącą zewsząd magię; nie, to po prostu widok zapierał dech w piersiach. W środku gorącego lata nie powinno być tylu kolorów, a mimo to feeria barw syciła oczy. Zwarty dywan kwiatów i ziół przecinała naturalna kamienna ścieżka, zarazem będąca korytem strumienia; srebrno-błękitna wstęga sunęła po lekko pochyłym terenie, szumiąc cicho i przyjaźnie. Trzy rozłożyste dęby w centrum otaczały niewielką, przypominającą szałas konstrukcję, a przy jej wejściu rolę strażników pełniła drzemiąca łania oraz wilk o szarawym futrze, na grzbiecie którego usadowił się młody ryś. Słońce złociło okolicę, odbiło się od ruchliwych skrzydeł ważki, która przemknęła obok nas; po intensywnie błękitnym niebie bez ani jednej chmurki dostojnie przesunął się klucz jakiegoś ptactwa, a wysoko, wysoko krążył orzeł.
Zamarliśmy w pełnej oszołomienia admiracji.
Pół-żywiołak dał nam chwilę; a może sam był pod wrażeniem. Ja miałabym ogromne trudności z przyzwyczajeniem się do takiego widoku.
– Nie zbaczajcie ze ścieżki – polecił i ruszył przodem.
Jego słowa mniej-więcej przywołały mnie do porządku. Potrząsnęłam głową, zamrugałam i przypomniałam sobie, czyje to terytorium; musiałam przyznać, że umiał zrobić wrażenie na gościach. Ale wnioskując po słowach przewodnika... te trawy musiały również skrywać zagrożenie.
Szłam na końcu, starając się oszczędzić trampki przed wodą; poza tym jeśli wilk postanowiłby nas zaatakować, wolałam nie być pierwsza w kolejce. Gdy zbliżyliśmy do trzech drzew, zwierzęta podniosły się i podążyły w kierunku ściany lasu, nie obdarzając nas ani jednym spojrzeniem. No cóż. Człowieczek kazał nam stać w miejscu i czekać, a sam ruszył za łanią.
Przy bliższej inspekcji okazało się, że szałas był w całości wykonany z korzeni dębów; potężne kłącza ciągnęły się po ziemi, rozchodziły na mniejsze i splatały się z innymi, tworząc zwartą ścianę. Zastanawiałam się, czy Ażepłut jest w środku; nie dobiegały nas żadne odgłosy, ale przecież nie musiał hałasować.
Moje i Marcela spojrzenia spotkały się; skrzywiłam usta i wzruszyłam ramionami. Co mogliśmy zrobić – kazano czekać. U Jarminy znieśliśmy to cierpliwie, teraz też musieliśmy.
Czas mijał. Miałam ochotę usiąść na trawie, sprawdzić, czy w istocie jest tak przyjemna w dotyku, na jaką wygląda, ale zacisnęłam zęby i skupiłam się na podziwianiu otoczenia. Pewnie nieprędko będę miała okazję zobaczyć coś równie zachwycającego. Chciałam wryć sobie ten obraz głęboko w duszę.
Cichy, agresywny warkot rozbrzmiał od strony Marcela w tej samej chwili, gdy poczułam tuż za plecami czyjąś obecność. Odskoczyłam gwałtownie i się odwróciłam, moja ręka pomknęła po pistolet, ale skamieniałam, zanim dotknęłam kolby.
Oooch.
Miałam pewność, że widzę przed sobą Ażepłuta. Nie musiał się przedstawiać, z czego z pewnością doskonale zdawał sobie sprawę. Nasz gospodarz był nie do pomylenia z nikim innym.
Najpierw rzuciła mi się oczy twarz. Wąska i ostra, o rysach tak wyrazistych i harmonijnych, że najwspanialszy rzeźbiarz by się rozpłakał. Pełne, grzeszne usta powinny należeć do jakieś kobiety; ich kształt raził myśli jak błyskawica, pobudzając do rozważań, do czego można używać takich warg. Wąski nos płynnie prowadził do dwóch idealnie wygiętych łuków brwi, odcinających się soczystą czernią na tle cery, która zdawała się być podświetlona od wewnątrz. Wysokie, gładkie czoło prezentowało się iście królewsko – na skroniach spoczywał zresztą wieniec ze złotych gałązek i srebrnych liści – a kończyła je równa linia czarnych, gęstych włosów, opadających swobodną zasłoną na ramiona i pierś, aż do bioder. Wyglądały na tak miękkie, że palce mnie świerzbiły, by ich dotknąć.
Nie; świerzbiły, by dotknąć wszystkiego. Oblicza, ale także wysokiego, smukłego ciała o idealnych proporcjach i mięśniach rysujących się pod złocistą skórą. Potoczyłam nieprzytomnym wzrokiem od góry do dołu, pieszcząc wzrokiem dumne ramiona, gładką pierś, wąskie biodra, długie nogi. Nawet palce u stóp wyglądały jak spod dłuta Boga.
Był pięknem. Był perfekcją. Powinnam poczuć się niemożliwie źle, brzydko i ohydnie we własnym ciele, powinnam, ale byłam zbyt skupiona na nim, żeby przejmować się czymkolwiek innym.
Nie był człowiekiem.
Pełnia tego dotarła do mnie dopiero, gdy wróciłam do twarzy i napotkałam jego wzrok. Zdążyłam zarejestrować długie rzęsy, a potem utonęłam w jego spojrzeniu. Tęczówki miał ogromne, a źrenice mniejsze od główki szpilki, co dawało mnóstwo miejsca na spektakl; to nie był kolor, nie, to było światło, promienie wiosennego słońca zamknięte w oczach, pyszniły się i bawiły w nich jak na falach niespokojnego strumienia, jak na kroplach wody wyrzuconych w powietrze.
To oczy przesunęły się powoli po mojej sylwetce, od czubka głowy po stopy i z powrotem.
– Niech mnie – wyszeptał cichym, intymnym głosem, który pieścił moje uszy jak najlepsza czekolada kubki smakowe. – Cóż to za smakowita istota?
– Mogłabym zadać to samo pytanie – wykrztusiłam.
Roześmiał się, odrzucając głowę do tyłu i prezentując mi cudowną linię gardła, ale ten pocisk chybił. Na dźwięk niskiego, zmysłowego śmiechu brunetka przytulająca się do Ażepłuta jęknęła rozdzierająco i gorączkowo otarła się nagim biustem o jego goły tors, przyciskając się doń jeszcze mocniej. Jakim cudem jej wcześniej nie zauważyłam?! Nie zdążyłam spostrzec, czy Ażepłut zareagował, bo Marcel złapał mnie od tyłu za ramiona i ostrym szarpnięciem pchnął za siebie; jego szerokie plecy zasłoniły mi widok.
Oparłam czoło o grzbiet zmiennokształtnego i wciągnęłam oddech przez zęby. Do diabła, cała Polana mogła się schować przy takim lokatorze, po co się w ogóle wysilała, po co wszyscy się wysilaliśmy.
– Witaj, Marcelu – powiedział żywiołak, nie zmieniając tonu. – Kim jest twoja towarzyszka?
Zadał to samo pytanie, co wcześniej Jarmina, ale słowa starej wiedźmy nie sprawiły, że miałam miękkie kolana.
Cholera, ogarnij się, dziewczyno.
Nie, rozległo się naburmuszone westchnienie.
Marcel nie odpowiedział na początku, zatem wyprostowałam się i ostrożnie wyjrzałam zza jego ramienia. Ażepłut patrzył na mnie otwarcie, z płomieniem w spojrzeniu, ale ja już nieco się opanowałam i hardo odpowiedziałam tym samym – znaczy, bez płomienia. Szok mijał i byłam w stanie przyjrzeć się żywiołakowi od innej strony.
Ta twarz, choć tak piękna i świetlista, była zarazem zimna i pogardliwa; to nawet nie była mina, po prostu wyglądał w sposób, jakby był rozczarowany każdym poza samym sobą. Był niższy i sporo szczuplejszy od Marcela, ale wyglądał na większego; zdziałała to arogancja, jaka biła od jego postaci, nawet kiedy się nie ruszał. I emanował... nie, on wprost napierdalał majestatem.*
Zdecydowanie nieludzki. Mimo to nie mogłam powstrzymać ciekawości, jak wyglądał w pełnej krasie. Był nagi, podobnie jak brunetka ocierająca się o niego bezwstydnymi ruchami, ale kobieta była tak ustawiona, że zasłaniała najbardziej interesującą część. Tuliła się do jego boku, przesuwając ręką po wspaniale ukształtowanych żebrach i od czasu do czasu zaciskając ją spazmatycznie, a udo przerzuciła przez jego biodra na wysokości lędźwi. Nawet jeśli coś tam stało, było zakryte.
Ażepłut pochwycił moje wścibskie spojrzenie, sugestywnie uniósł brew i czubkami palców musnął nogę kochanki, jakby zastanawiał się, czy jej z siebie nie zrzucić. Nie zrobił tego, ale sama sugestia wystarczyła, żeby oblał mnie wściekły rumieniec.
Kiedy ostatni raz się rumieniłam w reakcji na nagość?
Nigdy. Ciało nie było dla mnie tematem tabu. A mimo to czułam takie gorąco na policzkach, jakbym wylała na nie wrzątek.
Szczęśliwie, to już do końca przywróciło mnie do pionu. Seksowny czy nie, miałam przed sobie niebezpieczną istotę. A może właśnie z tego powodu był takim zagrożeniem.
– Myślałem, że zakazałeś seksu ze śmiertelnikami – odezwał się Marcel.
Przez sekundę myślałam, że pije do mnie i zrobiło mi się bardzo głupio, ale wtedy Ażepłut przesunął dłonią – szczupłą dłonią o długich palcach artysty – po krzyżu dziewczyny i skierował ją na pośladki, które lekko ścisnął. W odpowiedzi wydała z siebie łkanie, a mnie niespodziewanie zrobiło się jej strasznie żal, chociaż nie brzmiała na niezadowoloną.
– Nie seksu. Zakazałem robienia im dzieci. Mielibyśmy zrezygnować z najlepszej zabawy pod słońcem? – Ażepłut brzmiał na rozbawionego, ale nie wyglądał, jakby właśnie brał udział w najlepszej zabawie pod słońcem. W przeciwieństwie do brunetki, co sugerowały odgłosy, jakie z siebie od czasu do czasu wydawała. A żywiołak nawet się nie ruszał.
Marcel skrzyżował ramiona na piersi, ale nie skomentował, chociaż z pewnością go kusiło.
– Nie obawiaj się o słodką Ewę... Przyszła do mnie z własnej woli. Odprawię ją, gdy już się nasycę, a w jej pamięci pozostanę po prostu jako sen. Niezwykle wyraźny, ale sen.
– Nie – wychrypiała Ewa z prawdziwą rozpaczą. Elementalista uśmiechnął się niedbale i musnął jej czoło pocałunkiem.
– Taka kolejność rzeczy, kochanie. Musisz zapomnieć.
– Nie zostawiaj mnie – wykrztusiła; przelotnie zastanowiłam się, czy to od krzyków rozkoszy miała tak zdarte gardło. Prawdopodobnie.
– Nigdzie się nie wybieram – zapewnił. Podniósł na mnie oczy. – Ty byś nie musiała zapomnieć – wymruczał. – Co powiesz na trójkąt z tą śliczną nieznajomą, słodka Ewo?
Ugryzłam się w język, żeby powstrzymać niezbyt miłą odpowiedź. Ochłonęłam i coraz mniej podobało mi się to, czego byłam świadkiem. Marcelowi pewnie też, bo znowu się przesunął, kryjąc mnie przed Ażepłutem. Nie miałam nic przeciwko. Trochę mnie zaskakiwał tą opiekuńczością, ale ja czułam coraz większe pragnienie wyrwania brunetki z objęć żywiołaka – nie, zaraz, oderwania jej ramion od niego i zasłonięcia własną piersią, chociaż nie miałam pojęcia, kim jest. To nie może być zdrowe. Zachowywała się, jakby ogłuchła i oślepła na wszystko poza kochankiem. Co ją czekało później? Czy będzie w stanie normalnie funkcjonować?
Złość wypaliła ostatnie resztki oszołomienia. Piękny, ale co z tego, skoro zabójczy.
– Przejdźmy do rzeczy – syknął Marcel. – Twój człowiek powiedział, że masz przydatne informacje. Chcę je poznać.
– Tak szybko chcesz mnie opuścić?
To było niewinne pytanie, ale brzmiała w nim groźba. Teraz już całym ciałem wysunęłam się zza Marcela i stanęłam obok niego; nie spojrzał na mnie, ale odrobinę się rozluźnił. Zauważył, że pozbierałam się do kupy, i to widać poprawiło mu humor, bo zabrzmiał spokojniej.
– Zależy mi na jak najszybszym znalezieniu ofiar i ukaraniu winnych – powiedział pojednawczo. – Marnowanie czasu na pogaduszki w tym nie pomoże.
– Masz słuszność – powiedział Ażepłut po kilku sekundach napiętej ciszy. – Dobrze, zaczniemy od najważniejszych spraw.
– Możesz zatem... hm, odprawić Ewę? – zapytałam, mając nadzieję, że jeśli dziewczyna będzie miała chwilę spokoju, opamięta się trochę. W jakimś stopniu rejestrowała otoczenie, bo w reakcji na moje słowa przylgnęła do żywiołaka jeszcze mocniej, ale jemu to nie zdawało się przeszkadzać.
– Jak widzicie, dama żąda poświęcenia jej uwagi. – Dłoń mocno ścisnęła ciało, na którym spoczywała; byłam pewna, że to boli, ale dziewczyna wydawała się zachwycona. – Ja zaś jestem tylko niewolnikiem jej przyjemności.
Gówno prawda, miałam ochotę powiedzieć, ale dobrze, że tego nie zrobiłam, bo pewnie zachłysnęłabym się własną śliną. Ażepłut bez ceregieli, wciąż wbijając we mnie wzrok, chwycił brunetkę wpół, wciągnął ją na siebie – na swojego penisa, dokładniej mówiąc – i natychmiast zaczął pracować biodrami.
Skierowałam wzrok na niebo. Cóż za śliczny kolor...
Dziewczyna jęczała i wzdychała do towarzystwa odgłosów zderzających się ciał; chyba właśnie przeżywała najlepsze rżnięcie w swoim życiu. Czasem do miłosnej piosenki dołączały niższe pomruki Ażepłuta, który brzmiał na niezwykle zadowolonego z siebie.
Po co było to przestawienie? Żeby mnie podniecić? Zawstydzić? Ani jedno, ani drugie nie wyszło. Przez kilka minut podziwiałam nieboskłon. Moja irytacja rosła, ale czułam, że jeśli zasugerowałabym szybsze tempo, jedyną odpowiedzią byłaby nieprzystojna propozycja. Milczałam zatem, starając się zignorować ścieżkę dźwiękową do pornosa.
W końcu Ażepłut zauważył, że nikt nie jest pod wrażeniem i przyśpieszył. Częstotliwość jęków wzrosła, by skończyć się przeciągłym, złamanym w połowie krzykiem.
– Skończyliśmy – zanucił żywiołak. Opuściłam wzrok; właśnie stawiał dziewczynę na ziemi. Odwrócił ją przodem do mnie, dzięki czemu wreszcie miałam okazję się jej przyjrzeć – była naprawdę ładna, ale przy nim... cóż, każda by wypadła blado. Poza tym wyglądała na zmordowaną i zdezorientowaną, co specjalnie mnie nie dziwiło. Zadygotała, kiedy Ażepłut rozsunął jej uda i przeciągnął palcami po kobiecości, ale dla postronnego obserwatora w tym geście nie było erotyzmu. Bożek – byłam całkiem pewna, że mogę go tak nazywać – wyciągnął ramię i potarł kciukiem o place. – Widzisz, Marcel? Żadnego nasienia. Tylko soki słodkiej... czy raczej słonej Ewy. – W jego głosie brzmiał śmiech.
Zerknęłam na zmiennokształtnego. Twarz miał kamienną, ale intensywna czerwień jego policzków zadawała kłam tej niewzruszoności.
Zawstydził się!, wykrzyknęłam radośnie, ale też z pewnym zaskoczeniem.
Jakie to słodkie!
Żywiołak rozmazał resztę wilgoci na piersiach dziewczyny; chyba to było za wiele dla jej i tak przeciążonych zmysłów, bo ugięły się pod nią kolana i bezwładnie runęła na trawę. Ażepłut nie próbował jej ani przytrzymać, ani podnieść. Spojrzał obojętnie.
– Poczekaj tu na mnie – rzucił i skierował uwagę na mnie. Jego postawa aż krzyczała przyjrzyj mi się, patrz, jak wyglądam tuż po namiętnym seksie!, ale ja nie byłam zainteresowana, już nie. Patrzyłam w te dziwne tęczówki bez drgnienia powieką.
Zmrużył oczy, ale machnął ręką i zmaterializowały się na nim spodnie. Nie zrobiło się mniej nieskromnie, bo przylegały jak druga skóra. I albo robił nas w konia, albo naprawdę szybko się regenerował.
Biedna dziewczyna. Leżała z rozrzuconymi kończynami w raczej niewygodnej pozycji, ale zachowała świadomość; jej oczy błądziły po niebie. Ciekawe, czy wyrazistym snem też wytłumaczy otarcia w intymnych miejscach. Chyba miała kilka siniaków.
Ażepłut odwrócił się i podążył do szałasu.
– Coś do picia? – zapytał od niechcenia.
– Nie, dzięki – odezwał się Marcel szybko, rzucając mi ostrzegawcze spojrzenie.
– A... pani? – Obejrzał się przez ramię.
– Też nie – odparłam uprzejmie.
– Nadal nie znam twojego imienia – zauważył.
Wolałam, żeby tak pozostało.
– Rita – powtórzył, obracał je na języku, smakował. – Ładnie. Zdecydowanie, ostro.
Brzmiał, jakby miał na myśli coś innego niż brzmienie słowa, ale nie kontynuował. Przykląkł przy korzeniu dębu, gdzie spomiędzy dwóch kamieni tryskało źródło, nachylił się i długo pił. Wreszcie wyprostował się, krople spłynęły po jego gardle i piersi, a on nie zrobił nic, by je wytrzeć. Wskazał na kilka kamieni wokół siebie.
– Usiądźcie, porozmawiamy.
– Po to tu jesteśmy – powiedział Marcel z naciskiem i usiadł, a ja przycupnęłam w pewnej odległości. Ażepłut wstał, przeciągnął się i również rozsiadł, ale dla siebie zarezerwował korzeń. Jego poza była rozluźniona, ale atmosfera się zmieniła; skończyły się żarty, zaczęły interesy. Przypatrzył mi się, ale jakoś inaczej niż wcześniej.
– Nie jesteś zmiennokształtną – powiedział. Nie pytał; zastanawiałam się, skąd wiedział. Może miał lepszy zmysł obserwacji niż Jarmina, a może miał jeszcze więcej ukrytych talentów.
– Nie – przyznałam.
– Czym zatem jesteś?
Nie spodobało mi się to pytanie.
– Magiem.
– To nie jest odpowiedź dumnej z siebie i swoich umiejętności czarownicy – stwierdził, na co wzruszyłam ramionami. – Rozumiem obecność Marcela... ale ty?
Nie zabrzmiało to miło.
– Co masz na myśli? – To był Marcel.
– Zastanawiam się po prostu, czy osoby wybrane do walki z nieznanym przeciwnikiem są na pewno na nią przygotowane.
Miałam ochotę wyciągnąć spluwę, strzelić mu w lekko kołyszącą się stopę i ochryple rzucić jak cholera, ale spokojnie trzymałam ręce na kolanach.
– Nie mam zamiaru walczyć. – Ograniczyłam się do suchej odpowiedzi. Ażepłut uniósł brwi.
– Czyżbym pomylił się w twojej ocenie? – Brzmiał na szczerze rozczarowanego. – Brak ci ducha? Odwagi?
– Całkiem możliwe – odparłam niewzruszenie. – Wolę to nazywać zdrowym rozsądkiem.
Przekrzywił głowę, jakby mnie analizował; na chwilę przymknął powieki, ale zaraz otworzył je szeroko.
– Przyprowadziłeś tu niemagiczną – zwrócił się do Marcela, irytacja mieszała się z niedowierzaniem. Zmarszczyłam brwi.
– Po pierwsze, sam nas zaprosiłeś, a po drugie nie jestem niemagiczna.
Nie zareagował, jakby mnie nie usłyszał.
– Może moje źródełko nie tryska zbyt wysoko, ale zapewniam, że jest – dodałam cierpko.
– Udowodnij – zażądał zimno. – Zaczaruj. Bo ja nic od ciebie nie czuję.
Ostatnie dni mnie trochę wydrążyły i skąpą resztkę mocy, jaka obijała się po moim ciele, chciałam zachować do samej pełni. Niby wiele czasu nie zostało, ale czułabym się nieswojo, nie mając w sobie nawet kropli. Ażepłut domagał się prezentacji... wystarczyłoby coś prostego. No cóż, to najwidoczniej była czarna godzina. Strzeliłam palcami, posypały się kolorowe iskry, źródełko wyschło do cna.
– Tania sztuczka – ocenił jedwabistym głosem. – Wciąż czekam.
Ups. Zmartwiałam.
Marcel zorientował się, że jest coś nie tak, bo pochylił się do przodu i próbował załagodzić sytuację.
– Ażepłut, to naprawdę nie pora...
– Jak mam powierzyć odnalezienie moich poddanych komuś, kto nie ma w sobie magii? – Jego słowa ociekały pogardą. Marcel zacisnął szczęki, mięśnie na jego twarzy się napięły; otworzył usta z taką miną, jakby miał zamiar poważnie znieważyć gospodarza.
Uratowała nas Ewa. Nie zauważyliśmy, jak się podniosła i podeszła bliżej; zwróciliśmy uwagę na jej postać dopiero, gdy zachwiała się i zwaliła u stóp Ażepłuta. Przysunęła się bliżej i zaczęła muskać jego kostki czułymi pocałunkami.
Żywiołak spojrzał na nią z niesmakiem.
– Oto, do czego się nadajecie. Podziwiania mnie... rozkładania nóg i obciągania.
Bardzo nie spodobała mi się ta odpowiedź. Marcelowi też, bo wstał drapieżnym ruchem i pochylił się w kierunku Ażepłuta. Nie musiał nic mówić – poziom agresji nagle skoczył o dobre trzysta procent. Przeproś, zdawała się mówić jego postawa, albo zaraz tak cię połamię, że sam będziesz mógł sobie obciągnąć.
Uśmiech wykrzywił usta bożka.
– Tak ci na niej zależy, że zaryzykujesz utratę mojej gościnności? Zatem musi być w tobie coś specjalnego, Rito. – Ale te słowa nie były końcem kłopotów, nie. – Tak dobrze ssiesz? Chcesz spróbować mojego?
– Nie idź w tę stronę, Ażepłut – ostrzegł Marcel, ale jego słowa były ledwo zrozumiałe, bo mieszały się z warkotem.
– Ach! Pozwólmy jej zdecydować. – Popatrzył na mnie. – Chcesz?
Uderzyła we mnie magia.
Wcześniej Ażepłut był seksowny i zmysłowo piękny sam w sobie; taka była jego natura, łaskawy los dał mu najlepsze geny. Ale, jak niemal każda istota, która wabiła śmiertelników, posiadał arsenał najróżniejszych sposobów przyciągania do siebie, jeśli upatrzona ofiara nie została skuszona samym wyglądem.
Zrzucił na mnie wszystko w jednej chwili. Dźwięk, zapach, widok – moje zmysły nagle rejestrowały wszystko, co go dotyczyło. Dźwięki jego ciała składały się na erotyczną, intymną pieśń; zapach nagrzanego po seksie ciała niemal wypalał mi nozdrza; oczy rozbolały od nadmiaru wizualnego piękna.
– Oczywiście, że chcesz.
Marcel ryknął, niemal rozsadzając mi bębenki, i rzucił się na żywiołaka. Nie doleciał; Ażepłut machnął ręką i potężny podmuch odrzucił zmiennokształtnego kilka metrów dalej, Ewę zresztą też.
– Nie poczytam ci tego jako aktu agresji – powiedział dobrodusznie. – Ale nie powstrzymuj swojej dziewki od działań, do których się narodziła. Po co zaprzeczać faktom?
To zaklęcie to było brudne zagranie; przymus, na który nie dało się nic poradzić. Równie dobrze mógłby mnie związać i zgwałcić, a nie wyglądał na takiego, który lubi w taki sposób zdobywać kobiety. Nie, on wolał, kiedy same do niego przychodziły, skuszone naturalnym urokiem i słodkimi słówkami.
Nie, Ażepłut albo chciał coś Marcelowi udowodnić, albo zrobić mu na złość. Albo oba.
Niezbyt mi się spodobało, że wybrał mnie na narzędzie. I nawet jeśli podkręcony żywiołak stanowił frapujący obiekt, to zaklęcie, które miało mnie rzucić na kolana – czy raczej do kolan Ażepłuta – nie zadziałało. Nie, inaczej; zadziałało, ale nie zrobiło na mnie wrażenia. Mój umysł przyznał, że Ażepłut jest szalenie atrakcyjny, ale ten wniosek nie opuścił głowy. Ciało miałam chłodne i spokojne, jak zawsze.
No cóż. Wyszło na to, że nie na darmo mój były nazwał mnie zimną suką.
Powinnam najbardziej przeżywać sprawę, a wydawało się, że jako jedyna w towarzystwie byłam przy zdrowych zmysłach. Ażepłut triumfował, chociaż niczego nie osiągnął, ale był zbyt zajęty puszeniem się przed Marcelem, żeby zwrócić uwagę na ten fakt; Ewa próbowała zebrać się z gruntu, ale zataczała się jak pijana, a Marcel... Marcel zerwał się na równe nogi i spiął do ataku. Żądza mordu i furia malowały się w jego oczach, czyniąc je równie nieludzkimi, co Ażepłutowe.
Zbliżała się katastrofa.
Poderwałam się jak wystrzelona z procy i wrzasnęłam na całe gardło:
– STOP!
Mój okrzyk wszystkich osadził w miejscu. Ewa przewróciła się i już nie próbowała wstać, a panowie... Nie mogłam się zdecydować, który był bardziej zaskoczony. Gapili się, oniemiali.
– Czy możemy skończyć pierdolenie o debilizmach i skupić się na sprawach, które doprowadzą mnie do porywacza mojej bratanicy? – warknęłam nieprzyjaźnie.
Milczeli jeszcze dłuższą chwilę, a ja czekałam cierpliwie. Wreszcie Marcel odchrząknął, wyprostował się, przeczesał dłonią włosy i podszedł bliżej.
– Jasne, czemu nie – mruknął i usiadł na poprzednim miejscu, jakby nic specjalnego się wydarzyło. Zwróciłam się do Ażepłuta; wciąż stał znieruchomiały, wytrzeszczając na mnie oczy.
Ha, głupio ci teraz, dupku, co!?
Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć, rozległ się samotny, zmartwiony głosik. Zaniepokoiłam się nagle; to była prawda. Nie miałam powodów do radości. Raz, pokazałam całkiem dosadnie, że nie byłam taka zwyczajna, za jaką pragnęłam uchodzić... a dwa, znieważyłam jedno z najpotężniejszych stworzeń w okolicy.
Ażepłut usiadł gwałtownie.
– Już ci się nie dziwię. – Patrzył na mnie, ale słowa kierował do Marcela. – Ja wywołałbym dla niej wojnę.
Nie podniosło mnie to na duchu.
– Wszystko świetnie, ale czy naprawdę możemy wrócić do istotniejszych spraw? Proszę? – dodałam. Miałam kruchą nadzieję, że jeśli odwrócę ich uwagę, szybciej zapomną o tym... incydencie.
Ażepłut miał taką minę, jakby zastanawiał się nad kłótnią o poziom ważności tych dwóch kwestii, ale zrezygnował.
– Zamierzałem was najpierw wybadać – powiedział – ale myślę, że w obecnej sytuacji jest to zbędne.
Za moimi plecami rozległy się podejrzane trzaski i szelesty, zatem odwróciłam się szybko; to podnosiły się splecione korzenie dębów, ukazując światu widok płytkiego oczka o powierzchni jakichś dziesięciu metrów kwadratowych.
Ażepłut wstał i przybliżył się akwenu; przykucnął przy brzegu, zanurzył palce i wzburzył gładkie lustro.
– Wodławo, wyjdź – nakazał.
Z wody wystrzeliła zielonkawa ręka o pokrzywionych, szponiastych palcach i błonie pomiędzy nimi; zacisnęła się na nadgarstku elementalisty, a w przed chwilą przezroczystej toni odmalowała się reszta postaci. Wodława podciągnęła się na ramieniu Ażepłuta, wynurzając korpus; uwiesiła się go całym ciężarem, ale bożek nawet nie drgnął.
To była łobasta, jeden z rodzajów żywiołaków. Demon wodny, który dla zabicia nudy wciągał nieuważnych wędkarzy i pływaków w głębiny. Sama zresztą wyglądała jak topielica; jej ciało zawdzięczało swój kolor glonom, a tam, gdzie było ich mniej, wychylała blada, pomarszczona skóra. Długie włosy przeplatały się z podwodnymi roślinami, które nierzadko zabrały ze sobą sporo mułu. Z opuchniętej twarzy łypały bladozielone, pozbawione źrenic oczy, a rozchylone usta ukazywały garnitur szarawych, ostro zakończonych zębów.
Najwidoczniej nie każdy żywiołak był piękny. Ale trzeba przyznać, że widok i Ażepłuta, i Wodławy należał do niezapomnianych.
– To nie jest moje imię – wysyczała-wybulgotała, pryskając kroplami na twarz Ażepłuta.
– Nie – przyznał, niewzruszony. – A mimo to się zjawiłaś.
Spomiędzy jej rozdzielonych warg wyskoczyła mała rybka i z pluskiem wpadła do oczka.
– Dlaczego?
– Nie pamiętasz własnego – powiedział po prostu. Najwidoczniej to dało żywiołaczce do myślenia, bo puściła go i stanęła na własnych nogach. Potoczyła wokoło spojrzeniem, zatrzymała je na Marcelu. Coś jak uśmiech wykrzywiło paskudne oblicze.
– Przyprowadziłeś mi duszyczkę? – Szary, pręgowaty język wysunął się i dotknął dolnej wargi. – Wygląda, jakby mógł stawiać opór – wymruczała, zapierając się o brzeg oczka i, zapewne nieprzypadkowo, wypychając biust do przodu.
Zmiennokształtny patrzył na nią z obrzydzeniem.
– Podejdź, wykąp się, ja tylko popatrzę – szeptała kusząco, niewinnie, ale na jej pysku był wymalowany głód.
No kto by odmówił takiemu zaproszeniu.
– Wodławo, spójrz na mnie.
Niechętnie przeniosła wzrok z Marcela na Ażepłuta.
– Tak, złoty chłopcze?
– Nie jesteś w swojej siedzibie.
– Nie – potwierdziła po chwili namysłu.
– Pamiętasz, dlaczego. – To nie było pytanie. Wodława przez chwilę patrzyła na niego tępo, ale potem przypomniało się jej, dlaczego była zmuszona opuścić swoją rzeczkę.
Odrzuciła głowę i wrzasnęła z furią, woda wokół się zakotłowała, jakby nagle osiągnęła stan wrzenia. Ażepłut wciąż kucał, nie zmieniając pozycji, więc znów chwyciła go za nadgarstek. Chyba chciała przyciągnąć go to siebie, ale był zupełnie nieruchomy.
– Wygonił mnie z mojej wody! – krzyknęła, w jej głosie wściekłość mieszała się z rozpaczą. – A byłam tak blisko!
– Powiedz mi, kto to był.
– Nie wrócę tam, dopóki nie zginie! – Próbowała rzucić się w toń, ale bożek zareagował błyskawicznie; złapał ją za ramiona i przyciągnął do siebie bez widocznego wysiłku, chociaż żywiołaczka szarpała się jak oszalała. Zawyła mu w twarz.
– Wodławo – powiedział surowo, tonem ojca, który przywołuje dziecko do porządku. – Zginie. Tylko powiedz, kto ma zginąć.
– To Joachim! – zawołała histerycznie. – To jego robota! Chwalił się, a potem przyprowadził jednego! Pusty... bezduszny!
– Pamiętasz, jak go nazywał?
Potrząsnęła głową, ale pamiętała.
– Golem!
Golem?
Samotne punkty zaczęły się łączyć w linie. Nie wiedziałam wiele o magii Izraelitów, ale jeśli popkultura i te szczątkowe informacje, jakie posiadałam, były prawdziwe, kilka spraw się wyjaśniało. Dlaczego jego skóra miała ten dziwny kolor; dlaczego nie działały zaklęcia; dlaczego był taki silny i szybki; dlaczego empatyczne zabiegi Dalii nie miały wpływu; dlaczego Cyrus nie wyczuł podejrzanego zapachu.
Ale u nas nie ma żadnych Żydów...
Ażepłut wreszcie puścił łobastę; rzuciła się do tyłu, woda zmętniała i po chwili się przejaśniła, ale Wodławy już nie było. Elementalista otrzepał ręce i podniósł się.
– Czuję, że muszę objaśnić ten chaotyczny dialog.
– To byłoby miłe – mruknęłam.
– Wodława zjawiła się u mnie ostatniego dnia maja. – Gestem zaprosił nas, byśmy wrócili na wcześniejsze miejsca. Zmarszczyłam brwi i wyciągnęłam notes.
– Wcześniej zamieszkiwała parkową rzekę? – Czyli nieobecność, jaką odnotowano, była efektem działań porywacza, a nie rozproszeniem łobasty w jej środowisku. Zrozumiałam, do czego była tak blisko – rozproszenia właśnie.
– Tak. Jak sama powiedziała, coś ją stamtąd przepłoszyło. A zważając na jej stan... – Wykrzywił usta. – W zasadzie miałem już znalezioną zastępczynię.
– Kim jest Joachim? – zapytał Marcel.
– Joachim to żydowski chłopak. Żył trzysta lat temu. Wodława go zabiła – dodał Ażepłut lekko.
Ściągnęłam brwi.
– Chyba nie rozumiem.
– Kiedy jest się blisko zjednoczenia, całe życie staje się zlepkiem przypadkowo posklejanych wydarzeń. Wspomnienia się zamazują... – powiedział w zamyśleniu. – Trzy wieki temu Wodława, wtedy jeszcze miała własne imię, była piękną żywiołaczką. Chłopcy i dziewczęta z radością oddawali się w jej śliczne rączki. Jednym z nich był Joachim, syn żydowskiego maga sławnego na całą Europę. Wodława zorientowała się, kim jest, więc go puściła, ale dzieciak... cóż, dostał obsesji na jej punkcie. – Jego spojrzenie powędrowało do Ewy, która nadal leżała znieruchomiała. – Przychodził do niej i ją nękał. Wymarzył sobie ją jako żonę.
Dziwnie to brzmiało w odniesieniu do demona, który porywał ludzi i zwierzęta na dno swego zbiornika, a potem więził ich dusze tak długo, aż zawodzenia stały się zbyt nużące.
– Był bardzo... nachalny. – Potarł palcem brodę, patrząc gdzieś w dal nieobecnym wzrokiem. – Wodława chciała się go pozbyć, ale nie bardzo wiedziała, w jaki sposób. Zażądała zatem dowodu, że jest choć w połowie tak potężny, jak jego ojciec, bo jak dotąd było wiele słów, ale mało czynów.
– Weszła mu na ambicję – mruknął Marcel.
– To był błąd – przyznał żywiołak. – Joachim nie był oczywiście tak utalentowany, ale braki w mocy nadrabiał rozległą wiedzą. W szczególności w dziedzinach, które były surowo zakazane. Wierzcie mi, najpaskudniejsze rytuały wiedźm nie są nawet w połowie tak przerażające, co żydowskie. Zawsze podziwiałem ich rozmach. – Uśmiechnął się. – Ich przodkowie zbyt długo mieli bliski kontakt z Jahwe, poznali zbyt wiele tajemnic. Między innymi sekret stworzenia życia... bez udziału kobiety. A przecież to najlepsza część powiększania gatunku.
Chyba czekał na jakąś odpowiedź ode mnie lub Marcela, bo spauzował, ale nie zareagowaliśmy na zaczepkę.
– Przez pewien czas Joachim się nie pokazywał – Ażepłut podjął opowieść, nie doczekawszy się reakcji. – Uznała, że albo odpuścił, albo nie znalazł niczego do pokazania, zatem zapomniała o nim i wabiła następnych nierozważnych. Kiedy wreszcie Żyd się pojawił, zastał ją podczas miłego sam na sam z nowym przyjacielem.
Ofiara byłaby lepszym słowem, ale trzymałam usta zamknięte i słuchałam. Nie wywróżyłabym tej historii szczęśliwego zakończenia, nawet gdyby bożek nie zdradził smutnego końca Joachima.
– Chłopak się zdenerwował, oskarżył biedną, niewinną Wodławę o zdradę... Odtrącony w dniu, który miał być jego triumfem, nie mógł zaakceptować odmiennych pragnień wybranki, zatem ze złamanym sercem postanowił zakończyć swój żywot. Rzecz jasna, uprzednio życia należało pozbawić bohaterkę dramatu... być może w nadziei, że po śmieci zaakceptuje i odwzajemni jego miłość. – Z głębokim westchnieniem oparł policzek na dłoni. Albo udawał, albo naprawdę wczuwał się w tę historię. Rzeczywiście, była raczej smutna, ale w moich oczach to nie łobasta była pokrzywdzona. – Biedny idiota. Jestem całkiem pewny, że miał nie po kolei w głowie.
– Co było dalej?
Obdarzył mnie uśmiechem cierpliwego nauczyciela.
– Joachim całkiem poważnie potraktował żądanie Wodławy i w ciągu zaledwie kilku miesięcy dokopał się do dokładnych instrukcji, jak powołać golema, po czym go stworzył. Miał być strażnikiem jego przyszłej żony, ale z racji odtrącenia... cóż, nasłał go na tę samą damę, którą jeszcze niedawno pragnął poślubić. Wodławie udało się przeżyć tylko dlatego, że kiedy była już dotkliwie pobita, Joachim wstrzymał swego sługę, by złożyć na ustach ukochanej ostatni pocałunek. Odgryzła mu język i rozerwała gardło od ucha do ucha – wyjaśnił i umilkł.
Nie udało mi się powstrzymać wzdrygnięcia.
– Nie mógł już złożyć rozkazu – odezwał się Marcel domyślnie. Ażepłut skinął głową.
– Skąd wiesz to wszystko? – zapytałam.
Przymknął powieki, kryjąc przekorny błysk.
– Pomogłem pozbyć się ciała, rzecz prosta. Wodława opowiedziała mi wszystko. Nie w tak wyszukanych słowach... Obawiam się, że mój gość ma nikły talent narracyjny – westchnął.
– Dlaczego mówisz to dopiero teraz? – Znów Marcel. – Dotarła do ciebie prawie dwa miesiące temu.
Żywiołak przekrzywił głowę, jakby się zastanawiał, czy chce mu się odpowiadać.
– Na początku była zbyt roztrzęsiona, żeby udzielać mi wyjaśnień – powiedział w końcu. – Dwa tygodnie temu doszła do siebie. I zanim podjąłem decyzję, czy chcę obdarować tą wiedzą dwóch magów, skopaliście ich ze sceny. Muszę przyznać, że stanowicie znacznie wdzięczniejszą parę śledczych. – Tym razem obdarzył palącym spojrzeniem nie tylko mnie, objął nim także Marcela, ale on albo to zignorował, albo nie potrafił zinterpretować. W każdym razie, nawet jeden mięsień na jego twarzy nie drgnął.
– Czemu się wahałeś?
– Jakby to ująć... Wasi poprzednicy nie wydawali się specjalnie zaangażowani. Dlaczego miałbym wysyłać im zaproszenie, skoro nic by z nim nie zrobili? – Uśmiechnął się lekko. – Oszczędziłem im znieważania mnie.
Cóż za łaskawość.
Nagle uprzytomniłam sobie, że nie zanotowałam ani słowa z opowieści Ażepłuta, pochłonięta słuchaniem – dobry był z niego bajarz – zatem szybko zapisałam najważniejsze punkty.
– Czyli ofiary są porywane przez golema, ale stoi za nim ktoś inny, jego stwórca – podsumowałam.
– Albo ktoś, komu stwórca nakazał służyć – uzupełnił żywiołak. – Znajdźcie Żyda i koniec sprawy.
– Wątpię, by było to takie proste – mruknął Marcel.
– Nie pozostało ich wielu, nie macie zbyt dużego wyboru. – Wzruszył ramionami. – Ach! I nie nachodźcie moich ludzi.
Zmarszczyłam czoło.
– Przecież jesteś pierwszym, z którym rozmawiamy.
– I ostatnim. Nie chcę, żebyście ich niepokoili.
– Ale...
– Co nowego opowieść matki wniesie? – przerwał mi. – Nic. Wiecie, że stoi za tym golem. Jeśli chcecie, śmiało rozmawiajcie zresztą, ale od Kerzenny trzymajcie się z daleka. Choćby dla własnego bezpieczeństwa. Od czasu porwania Rysa jest raczej – zawahał się, szukając odpowiedniego słowa – przygnębiona.
Po minie Marcela łatwo mogłam się zorientować, że jemu też się to nie podoba.
– To nie była prośba – dodał Ażepłut miękko.
Po co narażać mu się bardziej, niż konieczne? Skinęłam głową.
– Skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, możecie odejść. – Machnął ręką i na konar obok niego znienacka wskoczył ryś. – Mojok was odprowadzi. Ja muszę się zająć moim kochaniem. – Zmarszczył brwi. – Tylko gdzie ona się podziewa?
Pewnie leży gdzieś nieprzytomna. Wstał płynnym ruchem i ruszył w dól zbocza, wkraczając w morze kwiatów.
– Ewo! – zanucił kusicielsko. – Mam ochotę na kolejną rundę.
Zerwałam się na nogi i otworzyłam usta, żeby za nim zawołać, ale niespodziewanie poczułam palce Marcela na ramieniu. Posłałam mu zaskoczone spojrzenie – pokręcił głową i pociągnął mnie w stronę drzew.
– Ale... – zaczęłam i ponownie mi przerwano.
– Za chwilę – szepnął i pociągnął mnie za rysiem, który nie oglądając się na nas, potruchtał wzdłuż wodnej ścieżki.
Opuściliśmy polanę i przekroczyliśmy las bez żadnych przygód, nie zamieniając ani słowa. Kot odwrócił się i pognał z powrotem, gdy tylko upewnił się, że widzimy auto; wtedy się odezwałam.
– To była dość niemiła odprawa – zagaiłam. Marcel westchnął ciężko.
– Ażepłut rzadko kiedy jest miły.
– Dlaczego mnie wtedy powstrzymałeś? Nawet nie wiedziałeś, co chcę zrobić.
Przystanął.
– Chciałaś poprosić, żeby puścił tę dziewczynę.
– Skąd wiesz? – spytałam, zaskoczona.
Skrzywił się.
– Bo sam miałem ochotę ją stamtąd zabrać.
– To czemu nie powiedziałeś? We dwoje mielibyśmy większą siłę przekonywania.
– To tak nie działa. – Przeczesał dłonią włosy. – Jak myślisz, czemu się z nią tak przed nami obnosił? Liczył, że jedno z nas zapyta o uwolnienie. Mogę cię zapewnić, że zrobiłby to z radością... tyle że ktoś musiałby wskoczyć na jej miejsce. Ja albo ty – dodał. – Takie są zasady. Jeśli bierzesz, musisz oddać. Musiałabyś wymienić się mną na Ewę.
– Przecież powiedział, że przyszła do niego dobrowolnie – zaprotestowałam. – Powinna móc odejść, kiedy chce.
Przypatrzył mi się uważnie.
– Na początku sądziłem, że Ażepłut chciałby, żebym to ja był towarem wymiennym – powiedział. – Ale teraz nie jest tego taki pewien.
Zawahałam się.
– Dlaczego?
– Znieważyłaś go, bez problemu pokonując jeden z najpotężniejszych czarów, jaki jest w stanie spleść – wyjaśnił. – Żywiołacy są bardzo przewrażliwieni na punkcie swojej dumy, a jego ego mogłoby rozsadzić wieżowiec. Ale przede wszystkim... pokonałaś jeden z najpotężniejszych czarów Ażepłuta.
Gapił się na mnie, jakbym była jakimś mitycznym stworzeniem, w którego istnienie wszyscy dotychczas wątpili.
– Nie puści ci tego płazem – oznajmił po chwili.
Czy tylko mi się zdawało, czy rzeczywiście drżało tam ja też nie
– Gdyby Ewa chciała z nami odejść i wyraziłaby tę chęć jasno, zapewne by ją puścił – wrócił do przerwanego wątku. – Ale ma do niej prawa... dopóki ich nie cofnie. Zatem jeśli ktoś próbowałby ją zabrać, nie oferując nic w zamian, byłoby to równoznaczne z atakiem na niego. Z kradzieżą.
– Czemu zyskał do niej prawa?
– Raz, gości ją u siebie... Obejmują ją zasady gościnności, takie same, jakie objęły nas. Byliśmy chronieni, ale na szczęście nie ma potrzeby odwdzięczania się za protekcję. – Zawahał się. – Dziękuję, że mnie wtedy zatrzymałaś. Bylibyśmy w poważnych tarapatach, gdybym coś mu zrobił.
– Nie ma za co. Kontynuuj, proszę.
– Drugi powód – powiedział po chwili ciszy, uciekając spojrzeniem w bok – to pocałunki.
– Co? – Ściągnęłam brwi.
Wyglądał na zakłopotanego. Wielki mężczyzna i zabójczy zmiennokształtny, który był zakłopotany.
Słodkie, rozległo się znajome westchnienie.
– Cóż, w kulturze żywiołaków... jeśli kultura do odpowiednie słowo... francuskie pocałunki są równoznaczne z oznaczeniem. Mają znacznie większe znaczenie niż seks. Ucałowanej ofiary żaden inny elementalista nie ma prawa tknąć. To jeszcze jeden rodzaj ochrony, ale tym razem za niego trzeba płacić.
– Czym?
– To zależy od żywiołaka. – Podniósł wzrok. – Dlatego wryj sobie w mózg: nigdy, ale to nigdy nie przyjmuj podarunków od elementalisty – powiedział z naciskiem. – Może zaoferować ci łyk wody, ale to nie znaczy, że twoja przysługa musi być tych samych rozmiarów.
To nie brzmiało dobrze.
– Może zażądać czegokolwiek?
– Nawet twojego życia.
Skrzywiłam się.
– Będę zatem bardzo uważać na usta.
– Cieszę się – powiedział cicho. – Jak to zrobiłaś?
Wiedziałam doskonale, o co pyta.
– Może wolę dziewczyny – burknęłam.
Przysunął się bliżej.
– Naprawdę? – wymruczał, pochylając się niżej. Musnął wargami moje; powolny, czuły ruch, który nieoczekiwanie bardzo mi się spodobał, ale uznałam, że to zdecydowanie za mało.
Cóż, może nie jesteś aż tak obojętna, jak wszyscy sądziliśmy.
– Miałaś uważać na usta.
– Zapomniałam – szepnęłam.
Wtedy pocałował mnie porządnie.
Kiedy w końcu odsunęliśmy się od siebie, znów mieliśmy te zamyślone spojrzenia, które dzieliśmy przy samochodzie, zanim zjawił się posłaniec Ażepłuta. I przyśpieszone oddechy.
– Nie ufam Ażepłutowi – odezwał się Marcel; brzmiał nieco ochryple. – Ustawię czujki wokół twojego mieszkania, na wypadek gdyby coś sobie ubzdurał i przyszedł się odegrać.
– W porządku.
Zaskoczyłam go.
– Myślałem, że będziesz protestować.
– Mogą się przydać. – Wzruszyłam ramionami. – Ale niech będą przygotowani, że mogą spotkać jakichś Renegatów. Maja nic o tym nie wspominała, ale jestem pewna, że zapędziła co najmniej dwójkę do roboty.
– Profilaktycznie?
Skrzywiłam się; zatem nadszedł odpowiedni moment, by powiedzieć mu o groźbie.
– Chciałabym.
– Co się stało? – spytał czujnie.
– Znalazłam trupa na drzwiach łazienki – poinformowałam.
Przez chwilę miał minę, jakby nie był pewny, czy nie robię sobie z niego jaj.
– Naprawdę – dodałam. – Maja powiedziała, że to Daniel Promień, ale jeszcze musi się upewnić.
– Ktoś podrzucił Daniela Promienia do twojego mieszkania? – zapytał, powoli wypowiadając każde słowo.
– Mhm. Przybili go włócznią do drzwi i obładowali zaklęciami, licząc, że go dotknę, zanim wywietrzę gaz. – Prychnęłam. Nadal nie mogłam w to uwierzyć.
– Gaz?
– Porozkręcali kurki w kuchence.
– Nie masz zaklęć ochronnych? – Seksowna chrypka do reszty się rozmyła; teraz brzmiał na złego. Nie, na wściekłego.
– Oczywiście, że mam! Najlepsze.
– Zatem jak, do jasnej cholery, włamano się do twojego mieszkania i zostawiono tam trupa?
– Możesz być pewny, że gdybym wiedziała, nie dopuściłabym do tego.
Mocno potarł twarz.
– Kiedy niby zamierzałaś mi o tym powiedzieć?
Wzięłam się pod boki.
– Mówię ci teraz.
– Kiedy to się stało?
– Wczoraj wieczorem.
– I przez cały ten czas siedziałaś cicho?
– Mieliśmy inne zajęcia. Czemu ja ci się w ogóle tłumaczę? – zirytowałam się.
– Spędziłaś tam noc? – drążył.
– Tak! I dzisiaj też będę spać w tym samym łóżku. Nie dam się wypłoszyć. Słuchaj – kontynuowałam szybko, zanim zdążył coś wtrącić – nie mam ochoty się sprzeczać na ten temat. Powiedziałam ci, bo chcę, żebyś uważał.
– Dam sobie radę – wycedził. – A ty?
– Może i wyglądam na bezbronną, ale nie jestem.
– Ach tak? – Ruszył w moją stronę i podniósł rękę, jakby chciał złapać mnie za ramię.
Zareagowałam w zasadzie bez udziału świadomości – odskoczyłam jak najdalej, w locie moja ręka pomknęła do pleców, a gdy uderzyłam stopami w grunt, celowałam w środek czoła Marcela.
Zatrzymał się.
– Może i nie stać mnie na nic więcej niż tanie sztuczki magiczne – warknęłam – ale rękę mam pewną. A nikt nie jest szybszy od kuli.
Przyglądaliśmy się sobie w napięciu. Staliśmy chwilę, ja złożona do strzału, on lekko pochylony, jak do biegu. Wreszcie powoli się wyprostował; schowałam broń.
– Bardzo mi miło, że oferujesz swoich ludzi – powiedziałam suchym, oficjalnym tonem. – Każda pomoc jest mile widziana.
Zawróciłam i pomaszerowałam do samochodu.
Usłyszałam jego ciche przekleństwo, ale zignorowałam je.
Może zareagowałam zbyt gwałtownie, ale miałam poczucie, że gdybym mu się nie postawiła, nie pokazała, że ten pocałunek nie zmienia mojej pozycji, dopiero wtedy zacząłby naprawdę mną rządzić.
Jestem kretynką, pomyślałam smętnie.
To nie był facet dla mnie, a powodów było całkiem sporo. Nadal uważałam, że próbowałby mnie zabić, co stanowiło główną przeszkodę. Ale nawet gdyby odpuściłby ten zamiar i zaakceptował mnie i moje dziwactwo, pozostawiała kwestia krótkiego życia i postanowienia o nieposiadaniu dzieci, którego nie zamierzałam łamać. Po jednym pocałunku za wcześnie na takie wybieganie w przyszłość, ale Marcel nie wyglądał na mężczyznę, który pakuje się związek, jeśli nie widzi dla niego szczęśliwego zakończenia – to jest ślubu, gromadki dzieci i wspólnego starzenia się. A skoro mnie pocałował, istniała spora szansa, że chciałby czegoś więcej.
O czym ja myślałam, całując się z nim?
Nie myślałam. Doznałam zaćmienia mózgu, ale już mi było lepiej.
Chociaż czułam żal, że atmosfera się popsuła. Nie mogłam powiedzieć, by było mi nieprzyjemnie. I miło było zobaczyć go w przyjaźniejszym wydaniu – niezagniewanego, niespiętego, nieprychającego, nierzucającego groźnych spojrzeń. Najwidoczniej potrafił się czasami wstrzymać przed byciem bucem.
Jesteś niesprawiedliwa. Poznaliście się w złych okolicznościach, oboje jesteście pod presją.
Ano, ale czułam potrzebę wyżycia się na nim, a skoro mogłam zrobić to bezpiecznie w obszarze własnego umysłu, to czemu nie?
Kiedy mnie dogonił, zwyciężyłam szczękościsk i pierwsza przerwałam niezręczną ciszę.
– Powinniśmy zadzwonić do Mai i przekazać jej, czego się dowiedzieliśmy. Pewnie będzie w stanie znaleźć sporo informacji na temat golemów i może jakieś wskazówki, czy pozostali jacyś członkowie żydowskiej frakcji.
Bez słowa sięgnął do auta i podał mi swój telefon.
– Nie musisz włączać głośnika – oznajmił, kiedy rozległ się pierwszy sygnał.
– Maja Butkiewicz, słucham. – Opanowany, chłodny głos Mai. Z nim w moim uchu wszystko stawało się spokojniejsze. Przywitałam się i streściłam jej wizytę u żywiołaka, omijając fragmenty, które nie miały znaczenia dla sprawy. Ażepłut uprawiający seks na stojąco niewątpliwie do takich należał.
– Podejrzewałam coś takiego – powiedziała od razu po zakończeniu mojego wywodu. – Golem wydawał mi się najbardziej rozsądnym wytłumaczeniem odporności fizycznej i magicznej porywacza, ale chciałam poczekać z wnioskami, dopóki nie poznamy więcej faktów. Jest kilka silnych istot, które nie reagują na zaklęcia.
– Mnie to nawet przez głowę nie przeszło.
– Bo nie uczą w szkołach o żydowskiej magii, a ja dużo czytam, nawet opracowania niemagicznych – wyjaśniła. – Żydzi zazdrośnie strzegą swoich sekretów, to zbyt mroczna i skomplikowana sztuka, żeby ją udostępniać byle komu.
– Ażepłut powiedział coś podobnego – przypomniałam sobie.
– I ma słuszność. Na szczęście jest również niezwykle trudna do opanowania, chociażby ze względu na gematrię.
– Gematrię?
Cichutkie westchnienie, ale nie zniecierpliwienia; raczej fascynacji.
– Czyli podporządkowanie słowom, wyrażeniom i zdaniom odpowiednich wartości liczbowych, mówiąc dość ogólnie. Ich teksty nabierają całkiem nowego znaczenia, jeśli ma się świadomość tych zależności, a wpychają je dosłownie wszędzie.
Byłam ciekawa, czy Maja badała tę magię głębiej, ale wolałam nie pytać z Marcelem tuż obok.
– Poszukam informacji na temat golema – powiedziała. – Może przy okazji wpadnę na trop, dlaczego ludzie są w ogóle porywani. To może być powiązane.
– Według ciebie nie chodzi o politykę? – zapytałam, chcąc poznać jej opinię. – Jarmina była o tym całkiem przekonana.
– Myślę, że jest więcej niż jeden powód. 
Marcel wyciągnął rękę po telefon, oddałam.
– Tutaj Marcel – odezwał się do słuchawki. – Najważniejsze to dowiedzieć się, jak golema zniszczyć.
Krótka odpowiedź.
– Dobrze, ale skontaktuj się ze mną, gdy znajdziesz cokolwiek – powiedział z naciskiem. – Musimy wiedzieć, jak się przed nim bronić. Na pewno jest jakiś sposób. Dobra. Zatem do zobaczenia. – Rozłączył się i wyrazem zamyślenia na twarzy patrzył na wyświetlacz, aż zgasł.
– Myślisz, że powinniśmy rozpowszechnić te informacje?
Zastanawiał się.
– Sam nie wiem – odparł w końcu. – Z jednej strony uświadomienie społeczności może zapobiegłoby kolejnym porwaniom, zwłaszcza jeśli dowiemy się, jak golema pokonać albo przynajmniej unieruchomić na pewien czas.
– A z drugiej? – ponagliłam, bo zamilkł.
– Z drugiej możemy wywołać jeszcze większą panikę, skoro to taka ciemna sztuka. Zaczną się pojawiać jeszcze gorsze scenariusze – powiedział ponuro. – A z trzeciej... Nie mam pojęcia, czy w okolicy są jacyś Żydzi, ale jeśli są...
– To mogłoby się źle dla nich skończyć – dokończyłam. – Nawet gdyby byli niewinni.
– Ludzie w strachu nie myślą logicznie. Obwiniliby ich o wszelkie nieszczęścia. – Przeczesał ręką włosy; w tym geście widoczna była frustracja. – Trzeba to rozważyć. Być może konieczne będzie zwołanie Kolegium.
Zmarszczyłam brwi.
– Cyrus będzie musiał brać w nim udział?
– Tak.
Nie skrzywił się, ale po jego głosie zorientowałam się, że ma ochotę. Nie był w tym osamotniony.
Telefon rozdzwonił się w jego ręku; zmarszczył brwi i odebrał, ale nawet nie zdążył się odezwać. Od razu zalał go monolog z głośnika, który ja odbierałam jako niewyraźną mamrotaninę.
– Dobrze, zajmę się tym. – Schował aparat do kieszeni i popatrzył na mnie. – Nagłe obowiązki mnie wzywają i będę nimi zajęty do wieczora i kawał nocy. Przyjadę po ciebie – zawahał się – o dziewiątej. Mimo wszystko chcę jeszcze porozmawiać z innymi świadkami.
Skinęłam głową.
– Nie ty jeden.
Ażepłut mógł mówić, co mu się podoba, ale każda relacja była ważna. Choćby dlatego, że miałam wrażenie, że nasze odwiedziny jakimś dziwnym sposobem podnoszą na duchu.
_________

* bezczelnie sparafrazowałam fragment z Kłamca 4: Kill'em All Jakuba Ćwieka. 

Wen był dla mnie wyjątkowo łaskawy i ten rozdział był gotowy już po tygodniu od wstawienia poprzedniego, ale postanowiłam, że jednak się trochę wstrzymam (może zdążę napisać następny?).
Dawno nie byłam tak zadowolona z jakiegoś tekstu. :)

Poprawiłam poprzednie rozdziały do ósmego włącznie. Najwięcej pracy wymagały pierwsze trzy, jako najstarsze, potem coraz mniej. Żadnych zmian fabularnych nie było; pozbyłam się zbędnych akapitów, ujednoliciłam niektóre informacje i wyrzuciłam te, które się powtarzały. Pojedyncze zdania też uległy poprawie, jeśli mi się nie podobały. Ostatecznie cały tekst ukrócił się o siedem stron. 
Nic istotnego, ale dręczyło mnie poczucie, że powinnam tam zajrzeć. Ostatecznie pierwszy rozdział napisałam w listopadzie 2012 - trochę czasu minęło. 

5 komentarzy:

  1. Kiedy czytałam początek rozdziału, chciałam napisać w komentarzu, że dalej zachwycam się imieniem Ażepłut. Ale po bliższym poznaniu gościa zmieniłam zdanie. Mam mocne postanowienie, że nie będę tyle klęła, wiec ograniczę się do stwierdzenia: nienawidzę go. Zacznijmy od tego, że zupełnie inaczej wyobrażałam sobie żywiołaki - jakieś karzełki ze splątanymi włosami i ziemistym kolorem skóry. Sama nawet nie wiem dlaczego. Wiem za to, że nigdy nie przyszłoby mi do głowy wyobrażenie sobie ich jako ideałów. Co prawda od razu przeczuwałam, że jest o wiele starszy niż wygląda, a skoro potrafi stworzyć taką Polanę, to może i jego wygląd został poprawiony, szczególnie, że potrafi namieszać komuś w głowie. Chociaż to może być moja nadinterpretacja. Facet lekko przegiął z tymi wszystkimi prowokacjami, aż żałuję, że Marcel mu nie poharatał tej buźki, no ale źle by się to skończyło, zasady i inne takie pierdoły, wiem. xD Zaczynam coraz bardziej lubić Marcela - podoba mi się, jak się zdenerwował znieważaniem Rity. Tylko wydaje mi się dziwne, że tak szybko odpuścił z wypytywaniem jej o to, jak powstrzymała zaklęcie Ażepłuta. To było dość niezwykłe, co zresztą sami bohaterowie podkreślili. Czy to ma jakiś związek z budową morfa? Bo skoro alkohol nie może jej zawrócić w głowie, to i pewnie takie zaklęcia też nie robią na niej wrażenia... Bardzo mnie to cieszy.
    Od początku podejrzewałam, że między Ritą a Marcelem będzie coś więcej, więc pocałunek wcale mnie nie zaskoczył. Chociaż nie... trochę jednak zaskoczył, bo nie spodziewałam się, że Marcelowi tak szybko zabije serduszko :D
    Co do golema - tak właśnie podejrzewałam. Przed bohaterami nie lada wyzwanie, bo jak dobrze pamiętam golemowi albo trzeba zmienić na czole znak, albo wyciągnąć mu rulonik z zaklęciem z ust. No chyba że wymyśliłaś coś jeszcze.
    Ach, no i Wodława to też fajne imię ^^
    A jak tak czytałam o Ewie, to sobie pomyślałam: jak to dobrze, że te wszystkie istoty naprawdę nie istnieją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zawsze rodzice nadają swoim dzieciom imiona odpowiadające ich charakterom. :P
      W mojej wizji żywiołaki z wyglądu są naprawdę różne, zwróć chociażby uwagę na Tojada - on jest nim tylko w połowie, ale ma burą skórę i drobne ciało dziecka. Jego matka była żywiołaczką związaną z leśnym runem, zatem była mała i taka, hm, ziemna. (Nie pojawia się).
      Ażepłut też jest żywiołakiem tylko w połowie, ale na razie o tym cisza. :) Jego wygląd to zasługa genetyki, chociaż wiele jego pobratymców potrafi obłożyć się iluzją, żeby wydawać się pięknymi. Zwłaszcza ci, do których nawet magia by nie przyciągnęła nieszczęsnego śmiertelnika.
      Marcel nie odpuścił, Boże broń! Po prostu przesunął śledztwo na inny dzień. Ostatecznie nie zapowiada się, żeby mieli szybko przestać się widywać.
      Tak, ta odporność jest bezpośrednio związana z morfowaniem, ale nie chcę się na razie w to zagłębiać. :)
      Powiedzmy, że Marcel chciał coś sprawdzić. Okazało się, że nie. Nie będę wyjaśniać. :P
      Racja, chyba nie nie ma żadnej fantastycznej istoty, której szlajanie się po rzeczywistym świecie byłoby czymś pozytywnym. No, może jednorożce i czy jakieś puchate, magiczne króliczki. :D

      Usuń
    2. Raczej: prawie nigdy. No bo skąd rodzice mają wiedzieć, co wyrośnie z ich latorośli?
      I właśnie tak je sobie wyobrażałam. Może dlatego, że jakiś czas temu dużo czytałam o domowikach, ubożętach i innych takich, a one wszystkie są kurduplami xD
      Tylko pogratulować genów. Szkoda, że go wychowali na takiego skurczybyka xD Pół-żywiołak na czele żywiołaków? Ciekawe...
      Podejrzewałam, że tak właśnie mogło być. Marcel jest raczej nieufny i wszystko odbiera jako zagrożenie dla stada, więc wyczyn Rity, która rzekomo nie ma magii, nie mógł zostać tak łatwo zignorowany.
      Sprawdzał, czy Rita woli kobiety? xD
      Moja droga, Supernatural uczy, że nawet jednorożec, napierdalając tęczą z dupy, może cię przebić rogiem xD Podejrzewam, że dla puchatych króliczków też znaleźliby zastosowanie ;)

      Usuń
    3. Czasem przypadek się zdarzy...
      Ażepłut od małego był przekonany o wyższości nad innymi, zatem nawet gdyby jego matka była zainteresowana wychowaniem go na milszego, niewiele by zdziałała. :P
      Akurat ta odporność nastroiła Marcela pozytywnie, zmienni też są odporni na wiele zaklęć, zatem można powiedzieć, że znalazł cechę, która ich łączy.
      Nie, to raczej dotyczyło jego samego.
      Ha, tak, w jednorożcu widziałam potencjał na bycie skrajnie niebezpiecznym, ale ostatecznie uznałam, że jednorożec lepszy od smoka. Ostatecznie na rogu zmieszczą się maks dwa ciała, a dobrze wymierzony pocisk ognia może spowodować dwa tysiące trupów. I więcej. :P
      Co do królików - po czasie przyszedł mi do głowy Królik Zabójca z Monty'ego Pythona. :D

      Usuń
  2. Witam,
    Odpowiedź Liberte, jaką uzyskałam poprzez maila: "Możesz śmiało pozmieniać to i owo, zredukuję ocenę, nie ma problemu." ;)
    Pozdrawiam! (Shiibuya)

    OdpowiedzUsuń